355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Bolesław Prus » Lalka » Текст книги (страница 17)
Lalka
  • Текст добавлен: 21 октября 2016, 23:12

Текст книги "Lalka"


Автор книги: Bolesław Prus



сообщить о нарушении

Текущая страница: 17 (всего у книги 55 страниц) [доступный отрывок для чтения: 20 страниц]

zamknął mi usta:

„Wokulski – odparł – całą wygraną i wartość konia oddał damom na ochronkę, a

oprócz tego Bóg wie ile zapłacił Yungowi i Millerowi...”

– Czy mi nawet tego robić nie wolno! – wtrącił Wokulski.

– Wolno, panie, wolno – potakiwał słodko znakomity adwokat.– Wolno robić, ale

robiąc to – powtarzasz pan tylko stare grzechy, zresztą daleko lepiej spełniane

przez innych. Ani zaś ja, ani książę, ani ci hrabiowie nie po to zbliżyli się do

pana, ażebyś odgrzewał dawne potrawy, tylko – ażebyś wskazał nam nowe

drogi.

– Więc niech się cofną od spółki – odburknął Wokulski – ja ich nie wabię...

– I cofną się – mówił adwokat trzęsąc ręką – zrób no pan tylko jeszcze jeden

błąd...

– Albożem narobił ich tak wiele!...

185

– Pyszny pan jesteś – złościł się mecenas uderzając ręką w kolano. – A pan

wiesz, co mówi hrabia Liciński, ten niby-Anglik, ten: „t e k”?. On mówi:

„Wokulski jest to skończony dżentelmen, strzela jak Nemrod, ale... to żaden

kierownik interesu kupieckiego. Bo dzisiaj rzuci miliony w przedsiębiorstwo, a

jutro wyzwie kogo na pojedynek i wszystko narazi...”

Wokulski aż cofnął się z fotelem. Ten zarzut nawet nie przyszedł mu do głowy.

Mecenas spostrzegłszy wrażenie postanowił kuć żelazo, póki gorące,

– Jeżeli tedy, kochany panie Stanisławie, nie chcesz zmarnować tak pięknie

rozpoczętej sprawy, więc już nie brnij dalej. A nade wszystko nie kupuj

kamienicy Łęckich. Bo gdy włożysz w nią dziewięćdziesiąt tysięcy rubli, daruj,

ale spółka rozwieje się jak dym z fajki. Ludzie widząc, że umieszczasz duży

kapitał na sześć lub siedem procent, stracą wiarę do owych procentów, jakieś im

obiecywał, a nawet... Pojmujesz... Gotowi podejrzewać...

Wokulski zerwał się od stołu.

– Nie chcę żadnych spółek!... – krzyknął. – Nie żądam od nikogo łaski, raczej

wyświadczam ją innym. Kto mi nie ufa, niech sprawdzi cały interes... Przekona

się, żem go nie mistyfikował, ale – i nie będzie moim wspólnikiem. Hrabiowie i

książęta nie mają monopolu na fantazje... Ja mam także moje fantazje i nie

lubię, ażeby mi się wtrącano...

– Powoli... powoli... uspokój się, kochany panie Stanisławie – mitygował

adwokat, na powrót sadowiąc go na fotelu. – Więc nie cofasz się od kupna?...

– Nie; ta kamienica ma dla mnie większą wartość aniżeli spółka z panami całego

świata.

– Dobrze... dobrze... Więc może byś na pewien czas podstawił kogo zamiast

siebie. W razie ostatecznym nawet ja pożyczę ci firmy, a o zabezpieczenie

własności nie ma kłopotu. Najważniejsza rzecz– nie zniechęcać ludzi, którzy już

są. Arystokracja, raz zasmakowawszy w interesach publicznych, może do nich

przylgnie, a za rok, za pół roku pan staniesz się i nominalnym właścicielem

kamienicy. Cóż, zgoda?

– Niech i tak będzie – odparł Wokulski.

– Tak – mówił adwokat – tak będzie najlepiej. Gdybyś pan sam kupił ten

budynek, znalazłbyś się w fałszywej pozycji nawet wobec państwa Łęckich.

Zazwyczaj nie lubimy tych, którzy coś po nas dziedziczą, to jedno. A po wtóre -

kto zaręczy, że nie zaczęłyby snuć im się różne kombinacje po głowach?...

Nużby pomyśleli: kupił za drogo albo za tanio?... Jeżeli za drogo – jak śmie

robić nam łaskę, a jeżeli za tanio, to – wyzyskał nas...

Ostatnich wyrazów adwokata Wokulski prawie nie słyszał pochłonięty innymi

myślami, które go jeszcze mocniej opanowały po odejściu gościa.

„Jużci – mówi do siebie – adwokat ma rację. Ludzie mnie sądzą i nawet

wyrokują: ale że robią to poza moimi plecami, więc nie wiem o niczym. Dziś

dopiero przychodzi mi na myśl wiele szczegółów. Już od tygodnia kupcy

związani ze mną mają kwaśne miny, a przeciwnicy– triumfują. W sklepie także

coś jest... Ignacy chodzi smutny, Szlangbaum zamyślony. Lisiecki stał się

186

opryskliwszy niż dawniej, jakby przypuszczał, że niedługo wylecę z budy. Klejn

ma minę żałosną (socjalista! gniewa się na wyścigi i pojedynki...), a frant Zięba

już zaczyna kręcić się przy Szlangbaumie... Może przeczuwa w nim przyszłego

właściciela sklepu?... Ach, wy kochani ludzie!...”

Stanął na progu gabinetu i kiwnął na Rzeckiego; stary subiekt istotnie był jakiś

niewyraźny i swemu pryncypałowi nie patrzył w oczy.

Wokulski wskazał mu krzesło i przeszedłszy się parę razy po ciasnym pokoju,

rzekł:

– Stary!... Powiedz otwarcie: co mówią o mnie?

Rzecki rozłożył ręce.

– Ach, Boże, co mówią...

– Gadaj prosto z mostu – zachęcał go Wokulski.

– Prosto z mostu?... Dobrze. Jedni mówią, że zaczynasz wariować...

– Brawo!...

– Drudzy, że... drudzy, że chcesz zrobić szwindel...

– Niech mnie...

– A wszyscy – że zbankrutujesz, i to w niedługim czasie.

– Jak wyżej – wtrącił Wokulski – a ty, Ignacy, co sam myślisz?

– Ja myślę – odparł bez wahania – że wklepałeś się w jakąś grubą awanturę... z

której nie wyjdziesz cały... Chyba że cofniesz się w porę, na co zresztą masz

dosyć rozumu.

Wokulski wybuchnął.

– Nie cofnę się! – zawołał. – Człowiek spragniony nie cofa się od krynicy. Mam

zginąć, niech zginę pijąc... Czego wy zresztą chcecie ode mnie?... Od

dzieciństwa żyłem jak ptak spętany: w służbach, w więzieniach, a choćby i w

tym nieszczęsnym małżeństwie, do którego zaprzedałem się... A dziś, kiedy

rozwinęły mi się skrzydła, zaczynacie na mnie wrzeszczeć jak swojskie gęsi na

dziką, która zerwała się do lotu... Co mi tam jakiś głupi sklep albo spółka!... Ja

chcę żyć, ja chcę...

W tej chwili zapukano do drzwi gabinetu. Ukazał się Mikołaj, służący Łęckiego,

z listem. Wokulski gorączkowo pochwycił pismo, rozerwał kopertę i przeczytał:

„Szanowny Panie! Córka moja koniecznie życzy sobie bliżej poznać Pana. Wola

kobiety jest świętą: ja więc proszę Pana na jutro do nas, na obiad (około szóstej),

a Pan – nawet nie próbuj wymawiać się. Proszę przyjąć zapewnienie wysokiego

szacunku.

T. Łęcki”

Wokulski tak osłabł, że musiał usiąść. Przeczytał list drugi, trzeci, czwarty raz...

Nareszcie oprzytomniawszy odpisał panu Łęckiemu, a Mikołajowi dał pięć

rubli.

Pan Ignacy wybiegł tymczasem na parę minut do sklepu, a gdy Mikołaj wyszedł

na ulicę, wrócił do Wokulskiego i rzekł, jakby na nowo zaczynając rozmowę:

– Zawsze jednak, kochany Stachu, rozejrzyj się w sytuacji, a może sam się

cofniesz...

187

Wokulski cicho gwiżdżąc zasadził kapelusz i oparłszy rękę na ramieniu starego

przyjaciela, odparł:

– Posłuchaj. Gdyby mi się ziemia rozstąpiła pod nogami... rozumiesz?... Gdyby

mi niebo miało zawalić się na łeb – nie cofnę się, rozumiesz?... Za takie

szczęście oddam życie...

– Za jakie szczęście?.. – spytał Ignacy.

Ale Wokulski już wyszedł przez tylne drzwi.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY:

DZIEWICZE MARZENIA

Od Wielkiejnocy panna Izabela często myślała o Wokulskim, a we wszystkich

medytacjach uderzał ją niezwykły szczegół: człowiek ten przedstawiał się coraz

inaczej.

Panna Izabela miała dużo znajomości i niemały spryt do charakteryzowania

ludzi. Otóż każdy z jej dotychczasowych znajomych posiadał tę własność, że

można go było streścić w jednym zdaniu. Książę był to patriota, jego adwokat -

bardzo zręczny, hrabia Liciński pozował na Anglika, jej ciotka była dumną,

prezesową – dobrą, Ochocki – dziwakiem, a Krzeszowski – karciarzem. Słowem:

człowiek – była to jakaś zaleta albo wada, niekiedy zasługa, najczęściej tytuł lub

majątek, który miał głowę, ręce i nogi i ubierał się więcej albo mniej modnie.

Dopiero w Wokulskim poznała nie tylko nową osobistość, ale niespodziewane

zjawisko. Jego niepodobna było określić jednym wyrazem, a nawet stoma

zdaniami. Nie był też do nikogo podobny, a jeżeli w ogóle można go było z

czymś porównywać, to chyba z jakąś okolicą, przez którą jedzie się cały dzień i

gdzie spotyka się równiny i góry, lasy i łąki, wody i pustynie, wsie i miasta. I

gdzie jeszcze, spoza mgieł horyzontu, wynurzają się jakieś niejasne widoki, już

niepodobne do żadnej rzeczy znanej. Ogarniało ją zdumienie i pytała się: czy to

jest gra podnieconej imaginacji, czy naprawdę istota nadludzka, a przynajmniej -

poza salonowa?

Wtedy zaczęła sobie rejestrować doznane wrażenia.

Pierwszy raz – wcale go nie widziała, czuła tylko zbliżający się jakiś ogromny

cień.

Był ktoś, który rzucił parę tysięcy rubli na dobroczynność i na ochronę jej

ciotki; potem ktoś grał z jej ojcem w karty w resursie i co dzień przegrywał;

potem ktoś, który wykupił weksle jej ojca (może to nie Wokulski?...), następnie

jej serwis, a następnie dostarczył różnych rzeczy do przyozdobienia grobu

Pańskiego.

Ten ktoś był to zuchwały dorobkiewicz, który od roku ścigał ją spojrzeniami w

teatrach i na koncertach. Był to cyniczny brutal, który dorobił się majątku na

podejrzanych spekulacjach po to, ażeby kupić sobie reputację u ludzi, a ją,

pannę Izabelę Łęcką, u jej ojca!...

188

Z tej epoki pamiętała tylko jego grubo ciosaną figurę, czerwone ręce i szorstkie

obejście, które obok grzeczności innych kupców wydawało się nieznośnym, a na

tle wachlarzy, sakwojażów, parasoli, lasek i tym podobnych galanteryj – po

prostu śmieszne. Był to przebiegły i bezczelny kupczyk, który w swoim sklepie

pozował na upadłego ministra. Był wstrętny, nawet śmiertelnie nienawistny,

gdyż poważył się udzielać im zasiłki w formie kupna serwisu albo przegranych

w karty do ojca.

Dziś jeszcze myśląc o tym, panna Izabela szarpała na sobie suknię. Niekiedy

rzuciwszy się na szezlong biła pięściami sprężyny i szeptała:

– Nikczemnik!... nikczemnik!...

Sam widok niedoli, w jaką staczał się jej dom, już napełniał ją rozpaczą. A cóż

dopiero, gdy ktoś wdarł się za zasłonę jej najskrytszych tajemnic i śmiał

opatrywać rany, które ukryłaby przed samym Bogiem. Wszystko mogłaby

przebaczyć, oprócz tego ciosu, jaki zadano jej dumie.

Tu zaszła zmiana dekoracji. Wystąpił inny człowiek, który bez cienia

dwuznacznej myśli powiedział jej w oczy, że kupił serwis, żeby zrobić na nim

interes. A zatem on czuł, że panny Izabeli Łęckiej wspierać nie wolno, i gdyby

to nawet zrobił, nie tylko nie szukałby rozgłosu albo wdzięczności, ale nawet -

nie śmiałby myśleć o tym.

Ten sam człowiek wypędził ze sklepu Mraczewskiego, który poważył się

złośliwie o niej mówić. Na próżno wrogowie panny Izabeli, baron i baronowa

Krzeszowscy, wstawiali się za tym młodzieńcem; na próżno odezwała się za

nim hrabina ciotka, która rzadko dziękowała, a jeszcze rzadziej prosiła.

Wokulski nie ustąpił... Lecz jedno słówko jej, panny Izabeli, pokonało

nieugiętego człowieka; nie tylko cofnął się, ale nawet dał Mraczewskiemu

lepszą posadę. Nie robi się takich ustępstw dla kobiety, której się nie czci.

Szkoda tylko, że prawie w tej samej chwili w jej czcicielu odezwał się pyszny

dorobkiewicz, który na kwestyjną tacę rzucił rulon półimperiałów. Ach, jakież

to było kupieckie!... I jak on nic nie rozumie po angielsku, nie ma wyobrażenia

o języku, który jest modnym!...

Trzecia faza. Zobaczyła Wokulskiego w salonie ciotki w pierwszy dzień

Wielkiejnocy i spostrzegła, że on o całą głowę przerasta towarzystwo.

Najarystokratyczniejsi ludzie ubiegali się o znajomość z nim, a on, ten brutalny

parweniusz, odrzynał się od nich jak ogień od dymu. Chodził niezręcznie, ale

śmiało, jakby salon ten był jego niezaprzeczoną własnością i posępnie słuchał

komplimentów, którymi go zasypywano. Potem wezwała go do siebie

najczcigodniejsza z matron, prezesowa, i po kilku minutach rozmowy z nim

rzewnie zapłakała... Czyżby ten z czerwonymi rękoma parweniusz?...

Teraz dopiero spostrzegła panna Izabela, że Wokulski ma twarz niepospolitą.

Rysy wyraziste i stanowcze, włos jakby najeżony gniewem, mały wąs, ślad

bródki, kształty posągowe, wejrzenie jasne i przejmujące... Gdyby ten człowiek

zamiast sklepu posiadał duże dobra ziemskie – byłby bardzo przystojnym; gdyby

189

urodził się księciem – byłby imponująco piękny. W każdym razie przypominał

Trostiego, pułkownika strzelców, i – naprawdę – posąg gladiatora zwycięzcy.

W tym czasie od panny Izabeli odsunęli się prawie wszyscy.

Wprawdzie starsi panowie jeszcze obsypywali ją grzecznościami z powodu

piękności i elegancji, za to młodzi, szczególnie utytułowani lub majętni,

traktowali ją chłodno a krótko; gdy zaś, zmęczona samotnością i banalnymi

frazesami, nieco żywiej odezwała się do którego, patrzył na nią z wyraźnym

przestrachem jakby lękając się, że ona chwyci go za szyję i natychmiast

pociągnie do ołtarza.

Świat salonów kochała panna Izabela na śmierć i życie, wyjść z niego mogła

tylko do grobu, ale z każdym rokiem, a nawet miesiącem, mocniej gardziła

ludźmi; pojąć nie mogła, ażeby kobietę, tak jak ona piękną, dobrą i dobrze

wychowaną, świat opuszczał dlatego tylko, że nie ma majątku!.,.

„Cóż to za ludzie, Boże miłosierny!...” – szeptała nieraz, patrząc spoza firanek

na przejeżdżające powozy elegantów, którzy pod rozmaitymi pozorami

odwracali głowę od jej okien, ażeby się nie kłaniać. Czyżby sądzili, że ona

wygląda ich?...

A przecież istotnie ona do nich wyglądała!...

Wówczas gorące łzy napływały jej do oczu; gryzła z gniewu piękne usta i

szarpiąc taśmy zasłaniała okna firankami.

„Cóż to za ludzie!... Cóż to za ludzie!...” – powtarzała, wstydząc się jednak sama

przed sobą rzucić na nich jakiś ostrzejszy epitet, gdyż należeli do świata.

Nikczemnikiem, według jej wyobrażeń, można było nazwać tylko Wokulskiego.

Na domiar szyderstwa losu z całej niegdyś falangi zostało jej tylko dwu

wielbicieli. Ochockim nie łudziła się: on więcej zajmował się jakąś latającą

maszyną (co za obłęd!) aniżeli nią. Za to asystowali jej, zresztą nie narzucając

się zbytecznie, marszałek i baron. Marszałek nasuwał jej na myśl zabitego i

oparzonego wieprza, jakie czasem spotykała w rzeźniczych furgonach na ulicy;

baron znowu wydawał się jej podobnym do niewyprawionej skóry, których całe

stosy można widywać na wozach. Obaj stanowili dziś ostatnie jej otoczenie,

nawet skrzydła, jeżeli jak mówiono, była naprawdę aniołem!... Okropna

kombinacja dwu tych starców prześladowała pannę Izabelę dniem i nocą.

Czasem zdawało się jej, że jest potępiona i że już za życia rozpoczęło się dla

niej piekło.

W podobnych chwilach jak topielec, który zwraca oczy do światła na dalekim

brzegu, panna Izabela myślała o Wokulskim. I w bezmiarze goryczy doznawała

cienia ulgi wiedząc, że jednak szaleje za nią człowiek niepospolity, o którym

dużo mówiono w towarzystwie. Wtedy przychodzili jej na myśl sławni

podróżnicy albo zbogaceni przemysłowcy amerykańscy, którzy przez szereg lat

ciężko pracowali w kopalniach, a których od czasu do czasu z daleka

pokazywano jej na paryskich salonach.

„Widzi pani tego – szczebiotała jakaś hrabianka, niedawno wypuszczona z

klasztoru, pochylając wachlarz w pewnym kierunku – widzi pani tego pana,

190

który wygląda, na woźnicę omnibusów... To podobno jakiś wielki człowiek,

który coś odkrył, tylko nie wiem co: kopalnię złota czy też biegun północny...

Nawet nie pamiętam, jak się nazywa, ale zapewnił mnie jeden margrabia z

akademii, że ten pan mieszkał dziesięć lat pod biegunem, nie... mieszkał pod

ziemią... Okropny człowiek!... Ja będąc na jego miejscu umarłabym z samego

strachu... A pani czy także by umarła?...

Gdyby Wokulski był takim podróżnikiem, a przynajmniej górnikiem, który

zrobił miliony, dziesięć lat mieszkając pod ziemią!... Ale on był tylko kupcem,

w dodatku – galanteryjnym!... Nie umiał nawet po angielsku, co chwilę odzywał

się w nim dorobkiewicz, który w młodym wieku restauracyjnym gościom

przynosił jedzenie z kuchni. Taki człowiek, co najwyżej, mógł by być dobrym

doradcą, nawet nieocenionym przyjacielem (w gabinecie, gdy nie ma gości).

Nawet... mężem, boć spotykają ludzi straszne nieszczęścia. Ale kochankiem...

No, to byłoby po prostu śmieszne... W razie potrzeby najarystokratyczniejsze

damy kąpią się w błotnych wannach; lecz bawić się w błocie mógłby tylko

szaleniec.

Czwarta faza. Panna Izabela kilka razy spotkała Wokulskiego w Łazienkach i

nawet raczyła odpowiadać na jego ukłony. Między zielonymi drzewami i obok

posągów grubianin ten wydał jej się znowu innym aniżeli za kontuarem sklepu.

Gdybyż on miał dobra ziemskie, z parkiem, pałacem, sadzawką?... Prawda, że

dorobkiewicz, ale podobno szlachcic, synowiec oficera... Przy marszałku i

baronie wygląda jak Apollo, arystokracja coraz więcej mówi o nim, a ten

wybuch łez prezesowej?...

Nadto prezesowa w oczywisty sposób popierała Wokulskiego u swojej

przyjaciółki hrabiny i jej siostrzenicy, panny Izabeli. Parogodzinne spacery z

ciotką po Łazienkach były tak nudne, a pogadanki o modach, ochronach i

projektowanych w świecie małżeństwach tak dokuczliwe, iż panna Izabela miała

nawet trochę żalu do Wokulskiego, że nie zbliża się do nich w czasie spaceru i

choć z kwadrans nie porozmawia. Dla osoby z towarzystwa ciekawą jest

rozmowa z tego rodzaju ludźmi, a pannie Izabeli chłopi na przykład wydawali

się nawet zabawnymi swym odrębnym językiem i logiką.

Chociaż kupiec galanteryjny, a do tego jeżdżący własnym powozem, nie musi

być tak zabawny jak chłop...

Bądź co bądź panna Izabela nie doznała przykrej niespodzianki usłyszawszy

pewnego dnia od prezesowej, że pojedzie z nią i z hrabiną do Łazienek i – że

zatrzyma Wokulskiego.

– Nudzimy się, niech więc nas bawi – mówiła staruszka.

Gdy zaś około pierwszej wjeżdżając do łazienkowskiego parku prezesowa ze

znaczącym uśmiechem rzekła do panny Izabeli:

– Mam przeczucie, że go tu gdzieś spotkamy...

Panna Izabela lekko zarumieniła się i postanowiła wcale nie rozmawiać z

Wokulskim, a przynajmniej traktować go z góry, ażeby sobie nic nie wyobrażał.

191

O miłości, naturalnie, w owym „wyobrażaniu sobie” mowy być nie mogło.

Panna Izabela jednak nie życzyła sobie nawet poufałej życzliwości.

„I ogień jest przyjemny, szczególnie w zimie – myślała – ale... w pewnym

oddaleniu.”

Tymczasem Wokulskiego nie było w Łazienkach.

„Jak to, on nie czekał? – mówiła do siebie panna Izabela – chyba jest chory...”

Nie sądziła, ażeby Wokulski miał jakiś pilniejszy interes na świecie aniżeli

widzenie się z nią; gdyby się zaś spóźnił, postanowiła nie tylko traktować go z

góry, ale nawet okazać mu niezadowolenie.

„Jeżeli punktualność – mówiła sobie dalej – jest grzecznością królów, to już co

najmniej powinna być obowiązkiem kupców!.. „

Upłynęło pół godziny, godzina, dwie – należało wracać do domu, a Wokulski

nie przychodził ; nareszcie panie wsiadły do karety: hrabina zimna jak zwykle,

prezesowa nieco roztargniona, a panna Izabela rozgniewana. Oburzenie nie

zmniejszyło się, gdy wieczorem ojciec powiedział jej, że od południa był na

sesji u księcia, gdzie Wokulski przedstawił projekt olbrzymiej spółki handlowej

i w zblazowanych magnatach obudził formalny zapał,

– Od dawna przeczuwałem – zakończył pan Łęcki – że przy pomocy tego

człowieka uwolnię się od troskliwości mojej familii i znowu stanę, jak

powinienem!

– Ale do spółki, ojcze, potrzeba pieniędzy – odparła panna Izabela lekko

wzruszając ramionami.

– Dlatego też pozwalam sprzedać naszą kamienicę; wprawdzie długi pochłoną ze

sześćdziesiąt tysięcy rubli, ale zawsze zostanie mi jeszcze – co najmniej -

czterdzieści.

– Ciotka mówiła, że za kamienicę nikt nie da więcej nad sześćdziesiąt...

– Ach, ciotka!... – oburzył się pan Tomasz. – Ona zawsze mówi to, co mogłoby

mnie zmartwić albo poniżyć. Sześćdziesiąt tysięcy daje Krzeszowska, która

utopiłaby nas w łyżce wody... mieszczanka!... Ale rozumie się, ciotka jej

potakuje, bo tu chodzi o mój dom, o moje stanowisko...

Zarumienił się i zaczął sapać; lecz nie chcąc gniewać się przy córce, pocałował

ją w czoło i poszedł do swego gabinetu.

„A może ojciec ma rację?... – myślała panna Izabela. – Może on naprawdę jest

praktyczniejszy od wszystkich, którzy go tak surowo sądzą? Przecież ojciec

pierwszy poznał się na tym... Wokulskim...

A jednak cóż za gbur z tego człowieka. Nie przyszedł do Łazienek, choć

prezesowa z pewnością musiała go zaangażować. Zresztą może i lepiej: pięknie

byśmy wyglądały, gdyby spotkał nas kto znajomy na spacerze z kupcem

galanteryjnym!”

Przez parę dni następnych panna Izabela słyszała tylko o Wokulskim. Salony

rozbrzmiewały jego nazwiskiem. Marszałek przysięgał, że Wokulski musi

pochodzić ze starożytnego rodu, a baron, znawca męskiej piękności (po pół dnia

spędzał przed lustrem), twierdził, że Wokulski jest – „wcale... wcale...” Hrabia

192

Sanocki zakładał się, że jest to pierwszy rozumny człowiek w kraju – hrabia

Liciński głosił, że ten kupiec wzorował się na angielskich przemysłowcach, a

książę – tylko zacierał ręce i uśmiechając się mówił: „Aha?...”

Nawet Ochocki, odwiedziwszy któregoś dnia pannę Izabelę, opowiedział jej, że

byli z Wokulskim na spacerze w Łazienkach.

– O czymżeście rozmawiali?... – zapytała zdziwiona. – Bo chyba nie o machinach

latających...

– Bah! – odmruknął zamyślony kuzynek. – Wokulski jest chyba jedynym

człowiekiem w Warszawie, z którym można o tym mówić. To numer...

„Jedyny rozumny... jedyny kupiec... jedyny, który może dogadać się z

Ochockim?.. – myślała panna Izabela. – Czymże jest naprawdę ten człowiek?...

Ach! już wiem...”

Zdawało jej się, że odgadła Wokulskiego. Jest to ambitny spekulant, który chcąc

wedrzeć się do salonów pomyślał o ożenieniu się z nią, zubożałą panną

znakomitego rodu. Nie w innym też celu skarbił sobie względy jej ojca, hrabiny

ciotki i całej arystokracji. Przekonawszy się jednak, że i bez niej wciśnie się

między wielkich panów, nagle ostygnął w miłości i... nawet nie przyszedł do

Łazienek!...

„Winszuję mu – mówiła sobie. – Ma wszystkie zalety potrzebne do zrobienia

kariery: niebrzydki, zdolny, energiczny, a nade wszystko bezczelny i

nikczemny... Jak on śmiał udawać zakochanego we mnie i z jaką łatwością...

Doprawdy, że ci parweniusze zdystansują nas nawet w obłudzie... Cóż to za

nędznik!...”

Oburzona chciała zapowiedzieć Mikołajowi, ażeby nigdy nie wpuścił

Wokulskiego za próg salonu... Najwyżej do gabinetu pana, gdyby do nich

przyszedł z interesem. Lecz przypomniawszy sobie, że Wokulski wcale nie

zapraszał się do nich, zarumieniła się ze wstydu.

Wtem dowiedziała się od pani Meliton o nowym zatargu barona

Krzeszowskiego z żoną i o tym, że baronowa kupiła od niego klacz za osiemset

rubli, ale – że pewnie ją zwróci, gdyż za kilka dni ma odbyć się wyścig, a baron

porobił duże zakłady.

– Może nawet państwo baronowie pogodzą się przy tej okazji zauważyła pani

Meliton.

– Ach, cóż bym dała za to, ażeby baron nie dostał klaczy i przegrał zakłady!.. -

zawołała panna Izabela.

W parę zaś dni dowiedziała się pod wielkim sekretem od panny Florentyny, że

baron nie odzyska swojej klaczy, gdyż kupił ją Wokulski...

Tajemnica była jeszcze tak zachowywaną, że kiedy panna Izabela poszła z

wizytą do ciotki, zastała hrabinę i prezesowę naradzające się nad pogodzeniem

państwa Krzeszowskich za pomocą owej klaczy.

– Nic z tego nie będzie – wtrąciła ze śmiechem panna Izabela.– Baron nie

dostanie swojej klaczy.

– Może założysz się? – spytała chłodno hrabina.

193

– Owszem, jeżeli wygram od cioci tę bransoletę z szafirów...

Zakład stanął, dzięki czemu hrabina i panna Izabela były wysoce

zainteresowane w wyścigach.

Przez chwilę panna Izabela lękała się: powiedziano jej, że baron daje

Wokulskiemu czterysta rubli odstępnego i że hrabia Liciński podjął się między

nimi pośrednictwa. Nawet szeptano w salonie hrabiny, że Wokulski nie dla

pieniędzy, ale dla hrabiego musi zgodzić się na ten układ. A wówczas panna

Izabela pomyślała:

„Zgodzi się, jeżeli jest chciwym parweniuszem, ale nie zgodzi się, jeżeli...”

Nie śmiała dokończyć frazesu. Wyręczył ją Wokulski. Nie sprzedał klaczy i sam

puścił ją w szranki.

„On jednakże nie jest tak nikczemnym” – rzekła do siebie.

I pod wpływem tej idei rozmawiała z Wokulskim na wyścigach bardzo

łaskawie.

Jednakże nawet za ten drobny objaw życzliwości panna Izabela robiła sobie w

duchu wymówki:

„Po co on ma wiedzieć, że nas interesuje jego wyścig?.., Nie więcej od innych.

A po co ja mu powiedziałam, że <>? Albo co znaczyła jego

odpowiedź: <>? On już zapomina, kim jest. Ale

mniejsza, jeżeli za parę grzecznych słówek Krzeszowski rozchoruje się ze

złości.”

Krzeszowskiego nienawidziła panna Izabela. Kiedyś umizgał się do niej, a

odtrącony, mścił się. Wiedziała, że nazywał ją za oczy – starzejącą się panną,

która wyjdzie za swego lokaja. Tego było dosyć, ażeby pamiętać mu całe życie.

Lecz baron, nie poprzestając na nieszczęsnym frazesie, nawet wobec niej

zachowywał się cynicznie, drwiąc z jej starych wielbicieli i robiąc aluzje do ich

majątkowej ruiny. Że zaś i panna Izabela od niechcenia przypominała mu jego

żonę, mieszczankę, z którą połączył się dla pieniędzy, a nic od niej nie mógł

wydobyć, więc toczyła się między nimi walka ostra, czasami nawet przykra.

Dzień wyścigów był dla panny Izabeli triumfem, dla barona – klęską i wstydem.

Wprawdzie przyjechał na plac i udawał bardzo wesołego, ale w sercu kipiał mu

gniew. Gdy zaś jeszcze zobaczył, że Wokulski nagrodę i cenę konia złożył na

ręce panny Izabeli, stracił władzę nad sobą i przybiegłszy do powozu zrobił

skandal.

Dla panny Izabeli impertynenckie spojrzenia barona i otwarte nazwanie

Wokulskiego jej wielbicielem były strasznym ciosem. Zabiłaby barona, gdyby

to uchodziło dobrze wychowanym kobietom. Cierpienie jej było tym

dokuczliwsze, że hrabina słuchała jego wybuchu spokojnie, prezesowa z

zakłopotaniem, a ojciec nie odzywał się nawet, od dawna uważając

Krzeszowskiego za wariata, którego należy nie drażnić, ale traktować

pobłażliwie.

W takiej chwili (kiedy już zaczęto spoglądać na nich z innych powozów)

przyszedł pannie Izabeli na pomoc Wokulski. I nie tylko przerwał baronowi tok

194

jego niezadowoleń, ale wyzwał go na pojedynek. O tym żadne z nich nie

wątpiło; prezesowa wprost zlękła się o swego faworyta, a hrabina zrobiła

uwagę, że Wokulski nie mógł postąpić inaczej, ponieważ baron zbliżając się do

powozu potrącił go i nie przeprosił.

– Więc sami powiedzcie – mówiła wzruszonym głosem prezesowa – czy godzi

się pojedynkować o taką drobnostkę? Wszyscy przecież wiemy, że Krzeszowski

jest roztargniony i półgłówek... Najlepszy dowód w tym, co nam nagadał...

– To prawda – odezwał się pan Tomasz – ależ Wokulski nie ma obowiązku

wiedzieć o tym, a upomnieć się musiał.

– Pogodzą się! – wtrąciła niedbale hrabina i kazała jechać do domu.

Wtedy to panna Izabela dopuściła się najgorszego wykroczenia przeciw swoim

pojęciom i... w znaczący sposób ścisnęła Wokulskiego za rękę.

Już dojeżdżając do rogatek, nie mogła sobie tego darować.

„Jak można było zrobić coś podobnego?... Co sobie taki człowiek pomyśli?...” -

mówiła w duchu. Ale wnet ocknęło się w niej uczucie sprawiedliwości i musiała

przyznać, że t e n człowiek nie jest byle jakim.

„Ażeby zrobić mi przyjemność (bo z pewnością nie miał innych powodów),

podstawił baronowi nogę kupując konia... Całą wygraną (stanowczy dowód

bezinteresowności) złożył na ochronę, i to na moje ręce (baron widział to). A

nade wszystko, jakby odgadując moje myśli, wyzwał go na pojedynek... No,

dzisiejsze pojedynki kończą się zwykle szampanem; ale zawsze baron przekona

się, że jeszcze nie jestem tak starą... Nie, w tym Wokulskim jest coś... Szkoda

tylko, że jest galanteryjnym kupcem. Przyjemnie byłoby mieć takiego

wielbiciela, gdyby... gdyby zajmował inne stanowisko w świecie.”

Wróciwszy do domu, panna Izabela opowiedziała pannie Florentynie o

wyścigowych przygodach, a w godzinę – już nie myślała o nich. Gdy zaś ojciec

późno w nocy doniósł jej, że Krzeszowski wybrał na sekundanta hrabiego

Licińskiego, który bezwarunkowo żąda, ażeby Wokulski został przeproszony

przez barona, panna Izabela zrobiła pogardliwy grymas ustami.

„Szczęśliwy człowiek! – myślała. – Mnie obrażają, a jego będą przepraszać. Ja,

gdyby ktoś przy mnie obraził ukochaną, nie pozwoliłabym się przeprosić. On,

naturalnie, zgodzi się...”

Gdy już położyła się do łóżka i zaczęła usypiać, nagle przyszła jej nowa myśl:

„A jeżeli Wokulski nie zechce przeprosin?... Przecież ten sam hrabia Liciński

układał się z nim o klacz i nic nie wskórał!... Ach, Boże, co też mi się snuje po

głowie” – odpowiedziała sobie wzruszając ramionami i zasnęła.

Na drugi dzień do południa ojciec, ona i panna Florentyna byli pewni, że

Wokulski pogodzi się z baronem i że nawet inaczej nie wypada mu postąpić.

Dopiero po południu pan Tomasz wyszedł na miasto i wrócił na obiad bardzo

zakłopotany.

– Cóż to, ojcze? – spytała go panna Izabela, uderzona wyrazem jego twarzy.

– Fatalna historia! – odparł pan Tomasz rzucając się na skórzany fotel. -

Wokulski odrzucił przeproszenie, a jego sekundanci postawili ostre warunki.

195

– I kiedyż to?... – spytała ciszej.

– Jutro przed dziewiątą – odpowiedział pan Tomasz i otarł pot z czoła. – Fatalna

historia – ciągnął dalej. – Między naszymi wspólnikami popłoch, bo

Krzeszowski strzela doskonale... Gdyby zaś ten człowiek zginął, wszystkie moje

rachuby na nic. Straciłbym w nim prawą rękę... jedynego możliwego

wykonawcę moich planów... Jemu jednemu powierzyłbym kapitały i jestem

pewny, że miałbym co najmniej osiem tysięcy rubli rocznie... Los prześladuje

mnie nie na żarty!...

Zły humor pana domu źle oddziałał na innych; obiadu nikt nie jadł. Po obiedzie

pan Tomasz zamknął się w gabinecie i chodził wielkimi krokami, co było

dowodem niezwykłego wzruszenia.

Panna Izabela także poszła do swego gabinetu i jak zwykle w chwilach

zdenerwowania położyła się na szezlongu. Opanowały ją posępne myśli.

„Krótko trwał mój triumf – mówiła sobie. – Krzeszowski naprawdę dobrze

strzela... Jeżeli zabije jedynego człowieka, który dziś ujmuje się za mną, to co?

Pojedynek jest istotnie barbarzyńskim zabytkiem. Bo Wokulski (biorąc go ze

strony moralnej) więcej jest wart od Krzeszowskiego, a jednak... może zginąć!...

Ostatni człowiek, w którym pokładał nadzieję mój ojciec.”

Tu odezwała się w pannie Izabeli rodowa pycha.

„No – mój ojciec nie potrzebuje przecież łaski Wokulskiego; powierzyłby mu

swój kapitał, otoczyłby go protekcją, a on płaciłby mu procenta; w każdym razie

szkoda go...”

Przyszedł jej na myśl stary rządca ich niegdyś majątku, który służył u nich

trzydzieści lat i którego bardzo lubiła, bardzo mu ufała; może Wokulski obojgu

im zastąpiłby nieboszczyka, a jej rozsądnego powiernika i – zginie!...

Jakiś czas leżała z zamkniętymi oczyma nie myśląc o niczym; potem przyszły

jej do głowy niesłychanie dziwne kombinacje.

„Co za szczególny traf! – mówiła w sobie. – Jutro walczyć będą z jej powodu

dwaj ludzie, którzy ją śmiertelnie obrazili: Krzeszowski złośliwymi drwinami,

Wokulski – ofiarami, jakie ośmielił się ponosić dla niej. Ona mu już prawie


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю