355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Bolesław Prus » Lalka » Текст книги (страница 12)
Lalka
  • Текст добавлен: 21 октября 2016, 23:12

Текст книги "Lalka"


Автор книги: Bolesław Prus



сообщить о нарушении

Текущая страница: 12 (всего у книги 55 страниц) [доступный отрывок для чтения: 20 страниц]

chwil wolnych.

Już ułożyłem cały plan i rozmyślałem: w jaki by sposób zapoznać się z tą damą,

a później przedstawić jej Stacha, gdy nagle – diabli przynieśli z Moskwy

Mraczewskiego. Proszę zaś sobie wyobrazić mój gniew, kiedy zaraz na drugi

dzień po swoim przyjeździe frant ten wchodzi do naszego sklepu z moją

wdową!... A jak skakał przy niej, jak wywracał oczyma, jak starał się

odgadywać jej myśli... Szczęście, że nie jestem otyły, bo wobec tych

bezczelnych zalotów dostałbym chyba apopleksji.

Kiedy w parę godzin wrócił do nas, pytałem go z najobojętniejszą miną, kto jest

owa dama.

– Podobała się panu – on mówi – co?... Szampan, nie kobieta dodał, bezwstydnie

mrugając okiem. – Ale na nic pański apetyt, bo ona szaleje za mną... Ach, panie,

co to za temperament, co za ciało... A gdybyś pan widział, jak wygląda w

kaftaniku!...

– Spodziewam się, panie Mraczewski... – odparłem surowo.

– Ja przecież nic nie mówię! – odpowiada zacierając ręce w sposób, który wydał

mi się lubieżnym. – Ja nic nie mówię!... Największą cnotą mężczyzny, panie

Rzecki, jest dyskrecja, panie Rzecki, szczególniej w bardziej poufałych

stosunkach...

Przerwałem mu czując, że gdyby tak mówił dalej, musiałbym pogardzić tym

młodzieńcem. Co za czasy, co za ludzie!... Bo ja, gdybym miał szczęście

zwrócić na siebie uwagę jakiej damy, nie śmiałbym nawet myśleć o tym, a nie

dopiero wrzeszczeć na cały głos, jeszcze w tak wielkim, jakim jest nasz,

magazynie.

Gdy zaś w dodatku wyłożył mi Mraczewski swoją teorię o wspólności żon,

zaraz przyszło mi do głowy:

– Stach nihilista i Mraczewski nihilista... Niechże się więc pierwszy ożeni, to

drugi zaraz mu zaprowadzi wspólność... A przecie szkoda byłoby takiej kobiety

dla takiego Mraczewskiego.

W końcu maja Wokulski postanowił zrobić poświęcenie naszego magazynu.

Przy tej sposobności zauważyłem, jak się czasy zmieniają... Za moich młodych

128

lat kupcy także poświęcali sklepy troszcząc się o to, ażeby ceremonii dopełnił

ksiądz sędziwy a pobożny, ażeby na miejscu była autentyczna woda święcona,

nowe kropidło i organista biegły w łacinie. Po skończonym zaś obrządku, przy

którym pokropiono i obmodlono prawie każdą szafę i sztukę towaru, przybijało

się na progu sklepu podkowę, ażeby zwabiała gości, a dopiero potem – myślano

o przekąsce, zwykle złożonej z kieliszka wódki, kiełbasy i piwa.

Dziś zaś (co by powiedzieli na to rówieśnicy starego Mincla!) pytano przede

wszystkim : ilu potrzeba kucharzy i lokajów, a potem : ile butelek szampana, ile

węgrzyna i – jaki obiad? Obiad bowiem stanowił główną wagę uroczystości,

gdyż i zaproszeni nie o to troszczyli się: kto będzie święcił, ale co podadzą do

stołu?...

W wigilię ceremonii wpadł do naszego magazynu jakiś jegomość

przysadkowaty, spocony, o którym nie mógłbym powiedzieć, czy kołnierzyki

walały mu szyję, czy też działo się na odwrót. Z wytartej surduciny wydobył

gruby notes, włożył na nos zatłuszczone binokle i – począł chodzić po pokojach

z taką miną, że mnie po prostu wzięła trwoga.

„Co, u diabła – myślę – czyby kto z policji, czy może jaki sekretarz komornika

spisuje nam ruchomości?...”

Dwa razy zastępowałem mu drogę, chcąc jak najgrzeczniej spytać: czego by

sobie życzył? Ale on za pierwszym razem mruknął: „Proszę mi nie

przeszkadzać!” – a za drugim bez ceremonii odsunął mnie na bok.

Zdumienie moje było tym większe, że niektórzy z naszych panów kłaniali mu

się bardzo uprzejmie i zacierając ręce, jakby co najmniej przed dyrektorem

banku, dawali wszelkie objaśnienia.

„No – mówię w duchu – jużci chyba ten biedaczysko nie jest z towarzystwa

ubezpieczeń. Ludzi tak obdartych tam nie trzymają...”

Dopiero Lisiecki szepnął mi, że ten pan jest bardzo znakomitym reporterem i że

będzie nas opisywał w gazetach. Ciepło mi się zrobiło około serca na myśl, że

mogę ujrzeć w druku moje nazwisko, które raz tylko figurowało w „Gazecie

Policyjnej”, gdym zgubił książeczkę. Jednej chwili spostrzegłem, że w tym

człowieku jest wszystko wielkie: wielka głowa, wielki notes, a nawet – bardzo

wielka przyszczypka u lewego buta.

A on wciąż chodził po pokojach nadęty jak indyk i pisał, wciąż pisał...

Nareszcie odezwał się:

– Czy w tych czasach nie było u panów jakiego wypadku?... Małego pożaru,

kradzieży, nadużycia zaufania, awantury?...

– Boże uchowaj!– ośmieliłem się wtrącić.

– Szkoda – odparł. – Najlepszą reklamą dla sklepu byłoby, gdyby się tak kto w

nim powiesił...

Struchlałem usłyszawszy to życzenie.

– Może pan dobrodziej – odważyłem się wtrącić z ukłonem – raczy wybrać sobie

jaki przedmiocik, który odeślemy bez pretensji...

129

– Łapówka?... – zapytał spoglądając na mnie jak figura Kopernika. – Mamy

zwyczaj – dodał – to, co nam się podoba, kupować; prezentów nie przyjmujemy

od nikogo.

Włożył poplamiony kapelusz na głowę na środku magazynu i z rękami w

kieszeniach wyszedł jak minister. Jeszcze po drugiej stronie ulicy widziałem

jego przyszczypkę.

Wracam do ceremonii poświęcenia. Główna uroczystość, czyli obiad, odbyła się

w wielkiej sali Hotelu Europejskiego. Salę ubrano w kwiaty, ustawiono

ogromne stoły w podkowę, sprowadzono muzykę i o szóstej wieczór zebrało się

przeszło sto pięćdziesiąt osób. Kogo bo tam nie było!... Głównie kupcy i

fabrykanci z Warszawy, z prowincji, z Moskwy, ba, nawet z Wiednia i z Paryża.

Znalazło się też dwu hrabiów, jeden książę i sporo szlachty. O trunkach nie

wspominam, gdyż naprawdę nie wiem, czego było więcej : listków na roślinach

zdobiących salę czy butelek.

Kosztowała nas ta zabawa przeszło trzy tysiące rubli, ale widok tylu jedzących

osób był zaiste okazały. Kiedy zaś wśród ogólnej ciszy powstał książę i wypił

zdrowie Stacha, kiedy zagrała muzyka, nie wiem już jaki kawałek, ale bardzo

ładny, i stu pięćdziesięciu ludzi huknęło: „Niech żyje”” – miałem łzy w oczach.

Pobiegłem do Wokulskiego i ściskając go szepnąłem:

– Widzisz, jak cię kochają...

– Lubią szampana – odpowiedział.

Zauważyłem, że wiwaty nic go nie obchodzą. Nie rozchmurzył się nawet, choć

jeden z mówców (musiał być literat, bo gadał dużo i bez sensu) powiedział, nie

wiem, w swoim czy w Wokulskiego imieniu, że... jest to najpiękniejszy dzień

jego życia.

Uważałem, że Stach najwięcej kręci się koło pana Łęckiego, który przed swym

bankructwem ocierał się podobno o europejskie dwory... Zawsze ta

nieszczęśliwa polityka!...

Z początku uczty wszystko odbywało się bardzo poważnie; coraz któryś z

biesiadników zabierał głos i gadał tak, jakby chciał odgadać wypite wino i

zjedzone potrawy. Lecz im więcej wynoszono pustych butelek, tym dalej

uciekała z tego zgromadzenia powaga, a w końcu– zrobił się przecie taki hałas,

że wobec niego prawie oniemiała muzyka.

Byłem zły jak diabeł i chciałem zwymyślać przynajmniej Mraczewskiego.

Odciągnąwszy go jednak od stołu zdobyłem się ledwie na te słowa :

– No, i po co to wszystko?...

– Po co?... – odparł patrząc na mnie błędnymi oczyma. – To tak dla panny

Łęckiej...

–Zwariowałeś pan!... Co dla panny Łęckiej?..

– No... te spółki..: ten sklep... ten obiad... Wszystko dla niej... I ja przez nią

wyleciałem ze sklepu... – mówił Mraczewski opierając się na moim ramieniu,

gdyż nie mógł ustać.

130

– Co?... – mówię widząc, że jest zupełnie pijany. – Wyleciałeś przez nią ze

sklepu, więc może i przez nią dostałeś się do Moskwy?..

– Rozu... rozumie się... Szepnęła słówko, takie... nieduże słóweczko i... dostałem

trzysta rubli więcej na rok... Żabcia ze starym wszystko zrobi, co jej się

podoba...

– No, idź pan spać – rzekłem.

– Właśnie, że nie pójdę spać... Pójdę do moich przyjaciół... Gdzie oni są?... Oni

by sobie z Żabcią prędzej poradzili... Nie grałaby im po nosie jak staremu...

Gdzie moi przyjaciele? – zaczął wrzeszczeć.

Naturalnie, że kazałem go odprowadzić do numeru na górę. Domyślam się

jednak, że udawał pijanego, ażeby mnie otumanić.

Około północy sala była podobna do trupiarni albo do szpitala; coraz kogoś

trzeba było wyciągać do numeru albo do dorożki. Wreszcie odnalazłszy doktora

Szumana, który był prawie trzeźwy, zabrałem go do siebie na herbatę.

Doktór Szuman jest także starozakonny, ale niezwykły to człowiek. Miał nawet

ochrzcić się, gdyż zakochał się w chrześcijance; ale że umarła, więc dał spokój.

Mówią nawet, że truł się z żalu, ale go odratowano. Dziś całkiem porzucił

praktykę lekarską, ma spory majątek i tylko zajmuje się badaniem ludzi czy też

ich włosów. Mały, żółty, ma przejmujące spojrzenie, przed którym trudno by

coś ukryć. A że zna się ze Stachem od dawna, więc musi wiedzieć wszystkie

jego tajemnice.

Po hucznym obiedzie byłem dziwnie zafrasowany i chciałem Szumana

pociągnąć trochę za język. Jeżeli ten dzisiaj nie powie mi czego o Stachu, to już

chyba nigdy nic nie będę wiedział.

Kiedy przyszliśmy do mego mieszkania i podano samowar, odezwałem się :

– Powiedz mi, doktorze, ale szczerze, co myślisz o Stachu?... Bo on mnie

niepokoi. Widzę, że od roku rzuca się na jakieś po prostu awantury... Ten

wyjazd do Bułgarii, a dziś ten magazyn... spółka... powóz... Jest dziwna zmiana

w jego charakterze...

– Nie widzę zmiany – odparł Szuman. – Był to zawsze człowiek czynu, który, co

mu przyszło do głowy czy do serca, wykonywał natychmiast. Postanowił wejść

do uniwersytetu i wszedł, postanowił zrobić majątek i zrobił. Więc jeżeli

wymyślił jakieś głupstwo, to także się nie cofnie i zrobi głupstwo kapitalne.

Taki już charakter.

– Z tym wszystkim – wtrąciłem – widzę w jego postępowaniu wiele

sprzeczności...

– Nic dziwnego – przerwał doktór. – Stopiło się w nim dwu ludzi: romantyk

sprzed roku sześćdziesiątego i pozytywista z siedemdziesiątego. To, co dla

patrzących jest sprzeczne, w nim samym jest najzupełniej konsekwentne.

– A czy nie wplątał się w jakie nowe historie?.. – spytałem.

– Nic nie wiem – odparł sucho Szuman.

Umilkłem i dopiero po chwili spytałem znowu:

– Cóż z nim jednak w rezultacie będzie?...

131

Szuman podniósł brwi i splótł ręce.

– Będzie źle – odparł. – Tacy ludzie jak on albo wszystko naginają do siebie, albo

trafiwszy na wielką przeszkodę rozbijają sobie łeb o nią. Dotychczas wiodło mu

się, ale... nie ma przecie człowieka, który by w życiu wygrywał same dobre

losy...

– Więc?.. – spytałem.

– Więc możemy zobaczyć tragedię – zakończył Szuman. Wypił szklankę herbaty

z cytryną i poszedł do siebie.

Całą noc spać nie mogłem. Takie straszne zapowiedzi w dzień triumfu...

Eh! stary Pan Bóg więcej wie od Szumana ; a On chyba nie pozwoli zmarnować

się Stachowi...”

ROZDZIAŁ JEDENASTY:

STARE MARZENIA I NOWE ZNAJOMOŚCI

Pani Meliton przeszła twardą szkołę życia, w której nauczyła się nawet

lekceważyć powszechnie przyjęte opinie.

Za młodu mówiono jej powszechnie, że panna ładna i dobra, choćby nie miała

majątku, może jednak wyjść za mąż. Była dobrą i ładną, lecz za mąż nie wyszła.

Później mówiono również powszechnie, że wykształcona nauczycielka zdobywa

sobie miłość pupilów i szacunek ich rodziców. Była wykształconą, nawet

zamiłowaną nauczycielką, lecz mimo to pupilki jej dokuczały, a ich rodzice

drwili z niej od pierwszego śniadania do kolacji. Potem czytała dużo romansów,

w których powszechnie dowodzono, że zakochani książęta, hrabiowie i

baronowie są ludźmi szlachetnymi, którzy w zamian za serce mają zwyczaj

oddawać ubogim nauczycielkom rękę. Jakoż oddała serce młodemu i

szlachetnemu hrabiemu, lecz – nie pozyskała jego ręki.

Już po trzydziestym roku życia wyszła za mąż za podstarzałego guwernera,

Melitona, w tym jedynie celu, ażeby moralnie podźwignąć człowieka, który

nieco się upijał. Nowożeniec jednak po ślubie więcej pił aniżeli przed ślubem, a

małżonkę, dźwigającą go moralnie, czasami okładał kijem.

Gdy umarł, podobno na ulicy, pani Meliton odprowadziwszy go na cmentarz i

przekonawszy się, że jest niezawodnie zakopany, wzięła na opiekę psa; znowu

bowiem powszechnie mówiono, że pies jest najwdzięczniejszym stworzeniem.

Istotnie, był wdzięcznym, dopóki nie wściekł się i nie pokąsał służącej, co samą

panią Meliton przyprawiło o ciężką chorobę.

Pół roku leżała w szpitalu, w osobnym gabinecie, samotna i zapomniana przez

swoje pupilki, ich rodziców i hrabiów, którym oddawała serce. Był czas do

rozmyślań. Toteż gdy wyszła stamtąd chuda, stara, z posiwiałymi i

przerzedzonymi włosami, znowu zaczęto mówić powszechnie, że – choroba

zmieniła ją do niepoznania.

– Zmądrzałam – odpowiedziała pani Meliton.

132

Nie była już nauczycielką, ale rekomendowała nauczycielki; nie myślała o

zamążpójściu, ale swatała młode pary; nikomu nie oddawała swego serca, ale

we własnym mieszkaniu ułatwiała schadzki zakochanym. Że zaś każdy i za

wszystko musiał jej płacić, więc miała trochę pieniędzy i z nich żyła.

W początkach nowej kariery była posępna i nawet cyniczna.

– Ksiądz – mówiła osobom zaufanym – ma dochody ze ślubów, ja z zaręczyn.

Hrabia... bierze pieniądze za ułatwianie stosunków koniom, ja za ułatwianie

znajomości ludziom.

Z czasem jednak stała się powściągliwszą w mowie, a niekiedy nawet

moralizującą, spostrzegłszy, że wygłaszanie zdań i opinii przyjętych przez ogół

wpływa na wzrost dochodów.

Pani Meliton od dawna znała się z Wokulskim. A że lubiła widowiska publiczne

i miała zwyczaj wszystko śledzić, więc prędko zauważyła, że Wokulski zbyt

nabożnie przypatruje się pannie Izabeli. Zrobiwszy to odkrycie wzruszyła

ramionami; cóż ją mógł obchodzić kupiec galanteryjny zakochany w pannie

Łęckiej? Gdyby upodobał sobie jakąś bogatą kupcównę albo córkę fabrykanta,

pani Meliton miałaby materiał do swatów, Ale tak!...

Dopiero gdy Wokulski powrócił z Bułgarii i przywiózł majątek, o którym

opowiadano cuda, pani Meliton sama zaczepiła go o pannę Izabelę ofiarowując

swoje usługi. I stanął milczący układ: Wokulski płacił hojnie, a pani Meliton

udzielała mu wszelkich informacyj o rodzinie Łęckich i związanych z nimi

osobach wyższego świata. Za jej nawet pośrednictwem Wokulski nabył weksle

Łęckiego i srebra panny Izabeli.

Przy tej okazji pani Meliton odwiedziła Wokulskiego w jego prywatnym

mieszkaniu, ażeby mu powinszować.

– Bardzo rozsądnie przystępujesz pan do rzeczy – mówiła.– Wprawdzie ze sreber

i serwisu niewielka będzie pociecha, ale skup weksli Łęckiego jest

arcydziełem... Znać kupca!...

Usłyszawszy taką pochwałę Wokulski otworzył biurko, poszukał w nim i za

chwilę wydobył paczkę weksli.

– Te same? – rzekł pokazując je pani Meliton.

– Tak. Chciałabym mieć te pieniądze!... – odpowiedziała z westchnieniem.

Wokulski ujął paczkę w obie ręce i rozdarł ją.

– Znać kupca?... spytał.

Pani Meliton przypatrzyła mu się ciekawie i kiwając głową, mruknęła :

– Szkoda pana.

– Dlaczegóż to, jeżeli łaska?...

– Szkoda pana – powtórzyła. – Sama jestem kobietą i wiem, że kobiet nie

zdobywa się ofiarami, tylko siłą.

– Czy tak?

– Siłą piękności, zdrowia, pieniędzy...

– Rozumu... – wtrącił Wokulski jej tonem.

133

– Rozumu nie tyle, prędzej pięści – dodała pani Meliton z szyderczym

uśmiechem. – Znam dobrze moją płeć i nieraz miałam okazję litować się nad

naiwnością męską.

– Dla mnie niech pani sobie nie zadaje tego trudu.

– Myślisz pan, że nie będzie potrzebny? – spytała patrząc mu w oczy.

– Łaskawa pani – odparł Wokulski – jeżeli panna Izabela jest taką, jak mi się

wydaje, to może mnie kiedyś oceni. A jeżeli nią nie jest, zawsze będę miał czas

rozczarować się...

– Zrób to wcześniej, panie Wokulski, zrób wcześnie; – rzekła podnosząc się z

fotelu. – Bo wierz mi, łatwiej wyrzucić tysiące rubli z kieszeni aniżeli jedno

przywiązanie z serca. Szczególniej, gdy się już zagnieździ. A nie zapomnij pan -

dodała – dobrze umieścić mój kapitalik. Nie darłbyś paru tysięcy, gdybyś

wiedział, jak ciężko nieraz trzeba na nie pracować.

W maju i czerwcu wizyty pani Meliton stały się częstszymi, ku zmartwieniu

Rzeckiego, który podejrzewał spisek. I nie mylił się. Był spisek, ale przeciw

pannie Izabeli; stara dama dostarczała ważnych informacyj Wokulskiemu, ale

dotyczących tylko panny Izabeli. Zawiadamiała go mianowicie: w których

dniach hrabina wybiera się ze swoją siostrzenicą na spacer do Łazienek.

W takich wypadkach pani Meliton wpadała do sklepu i zrealizowawszy sobie

wynagrodzenie w formie kilku lub kilkunastorublowego drobiazgu, mówiła

Rzeckiemu dzień i godzinę.

Dziwne to bywały epoki dla Wokulskiego. Dowiedziawszy się, że jutro będą

panie w Łazienkach, już dziś tracił spokojność. Obojętniał dla interesów, był

rozdrażniony; zdawało mu się, że czas stoi w miejscu i że owe jutro nie

nadejdzie nigdy. Noc miał pełną dzikich marzeń; niekiedy w półśnie, półjawie

szeptał:

„Cóż to jest w rezultacie?... nic!... Ach, jakież ze mnie bydlę...”

Lecz gdy nadszedł ranek, bał się spojrzeć w okno, ażeby nie zobaczyć

zachmurzonego nieba, i znowu do południa czas rozciągał mu się tak, że w jego

ramach mógł był pomieścić całe swoje życie, zatrute dziś okropną goryczą.

„Czyliż to może być miłość?...” – zapytywał sam siebie z desperacją.

Rozgorączkowany, już w południe kazał zaprzęgać i jechać. Co chwilę zdawało

mu się, że spotyka wracający powóz hrabiny, to znowu, że jego rwące się z

cugli konie idą zbyt wolno.

Znalazłszy się w Łazienkach wyskakiwał z powozu i biegł nad sadzawkę, gdzie

zazwyczaj spacerowała hrabina lubiąca karmić łabędzie. Przychodził zawczasu,

a wtedy padał gdzieś na ławkę, zalany zimnym potem, i siedział bez ruchu, z

oczyma skierowanymi w stronę pałacu, zapominając o świecie.

Nareszcie na końcu alei ukazały się dwie kobiece figury, czarna i szara.

Wokulskiemu krew uderzyła do głowy.

„One!... Czy mnie choć zatrzymają?.. „

Podniósł się z ławki i szedł naprzeciw nich jak lunatyk, bez tchu. Tak, to jest

panna Izabela; prowadzi ciotkę i o czymś z nią rozmawia.

134

Wokulski przypatruje się jej i myśli:

„No i cóż jest w niej nadzwyczajnego?... Kobieta jak inne... Zdaje mi się, że bez

potrzeby szaleję na jej rachunek...”

Ukłonił się, panie się odkłoniły. Idzie dalej nie odwracając głowy, ażeby się nie

zdradzić. Nareszcie ogląda się: obie panie znikły między zielonością.

„Wrócę się – myśli – jeszcze raz spojrzę... Nie, nie wypada!”

I czuje w tej chwili, że połyskująca woda sadzawki ciągnie go z nieprzepartą

siłą.

„Ach, gdybym wiedział, że śmierć jest zapomnieniem... A jeżeli nie jest?... Nie,

w naturze nie ma miłosierdzia... Czy godzi się w nędzne ludzkie serce wlać

bezmiar tęsknoty, a nie dać nawet tej pociechy, że śmierć jest nicością?”

Prawie w tym samym czasie hrabina mówiła do panny Izabeli:

– Coraz bardziej przekonywam się, Belu, że pieniądze nie dają szczęścia. Ten

Wokulski zrobił świetną jak dla niego karierę, lecz cóż stąd?... Już nie pracuje w

sklepie, ale nudzi się w Łazienkach. Uważałaś, jaką on ma znudzoną minę?

– Znudzoną? – powtórzyła panna Izabela. – Mnie on wydaje się przede

wszystkim zabawnym.

– Nie dostrzegłam tego – zdziwiła się hrabina.

– Więc... nieprzyjemnym – poprawiła się panna Izabela.

Wokulski nie miał odwagi wyjść z Łazienek. Chodził po drugiej stronie

sadzawki i z daleka przypatrywał się migającej między drzewami szarej sukni.

Dopiero później spostrzegł, że przypatruje się aż dwom szarym sukniom, a

trzeciej niebieskiej i że żadna z nich – nie należy do panny Izabeli.

„Jestem piramidalnie głupi” – pomyślał.

Ale nic mu to nie pomogło.

Pewnego dnia, w pierwszej połowie czerwca, pani Meliton dała znać

Wokulskiemu, że jutro w południe panna Izabela będzie na spacerze z hrabiną i

– z prezesową. Drobny ten wypadek mógł mieć pierwszorzędne znaczenie.

Wokulski bowiem od pamiętnej Wielkanocy parę razy odwiedzał prezesową i

poznał, że staruszka jest mu bardzo życzliwa. Zwykle słuchał jej opowiadań o

dawnych czasach, rozmawiał o swoim stryju, nawet ostatecznie umówił się o

nagrobek dla niego. W toku tej wymiany myśli, nie wiadomo skąd, wplątało się

imię panny Izabeli tak nagle, że Wokulski nie mógł ukryć wzruszenia; twarz mu

się zmieniła, głos stłumił się.

Staruszka przyłożyła binokle do oczu i wpatrzywszy się w Wokulskiego spytała

:

– Czy mi się tylko wydaje, czyli też panna Łęcka nie jest ci obojętną.?

– Prawie nie znam jej... Mówiłem z nią raz w życiu... – tłumaczył się zmięszany

Wokulski.

Prezesowa wpadła w zamyślenie i kiwając głową, szepnęła:

– Ha...

Wokulski pożegnał ją, ale owe „ha!” utkwiło mu w pamięci. W każdym razie

był pewny, że w prezesowej nie ma nieprzyjaciółki. I otóż w niecały tydzień po

135

tej rozmowie dowiedział się, że prezesowa jedzie z hrabiną i z panną Izabelą na

spacer do Łazienek. Czyżby dowiedziała się, że panie go tam spotykają?... A

może chce ich zbliżyć?

Wokulski spojrzał na zegarek; była trzecia po południu.

„Więc to jutro – pomyślał – za godzin... dwadzieścia cztery... Nie, nie tyle... Za

ileż to?...”

Nie mógł zrachować, ile godzin upłynie od trzeciej do pierwszej w południe.

Ogarnął go niepokój ; nie jadł obiadu ; fantazja rwała się naprzód, ale trzeźwy

rozum hamował ją.

„Zobaczymy, co będzie jutro. A nuż będzie deszcz albo która z pań zachoruje?”

Wybiegł na ulicę i błąkając się bez celu, powtarzał:

„No, zobaczymy, co będzie jutro... A może mnie nie zatrzymają?..

Zresztą panna Izabela jest sobie piękna panna, przypuśćmy, że nawet niezwykle

piękna, ale tylko panna, nie nadprzyrodzone zjawisko. Tysiące równie ładnych

chodzi po świecie, a ja też nie myślę czepiać się zębami jednej spódnicy.

Odepchnie mnie?... Dobrze!... Z tym większym rozmachem padnę w objęcia

innej...”

Wieczorem poszedł do teatru, lecz opuścił go po pierwszym akcie. Znowu

wałęsał się po mieście, a gdzie stąpił, prześladowała go myśl jutrzejszego

spaceru i niejasne przeczucie, że jutro zbliży się do panny Izabeli.

Minęła noc, ranek. O dwunastej kazał zaprząc powóz. Napisał kartkę do sklepu,

że przyjdzie później, i poszarpał jedną parę rękawiczek. Nareszcie wszedł

służący.

„Konie gotowe!” – błysnęło Wokulskiemu.

Wyciągnął rękę po kapelusz.

– Książę!... – zameldował służący.

Wokulskiemu pociemniało w oczach.

– Proś.

Książę wszedł.

– Dzień dobry, panie Wokulski – zawołał. – Pan gdzieś wyjeżdża? – Zapewne do

składów albo na kolej. Ale nic z tego. Aresztuję pana i zabieram do siebie. Będę

nawet tak niegrzeczny, że zakwateruję się do pańskiego powozu, bo dziś swego

nie wziąłem. Jestem jednak pewny, że wszystko to wybaczy mi pan ze względu

na doskonałe wiadomości.

– Raczy książę spocząć?...

– Na chwilkę. Niech pan sobie wyobrazi – mówił książę siadając – że dopóty

dokuczałem naszym panom bratom... Czy dobrze powiedziałem?... Dopóty ich

prześladowałem, aż obiecali przyjść w kilku do mnie i wysłuchać projektu

pańskiej spółki. Natychmiast więc pana zabieram, a raczej zabieram się z panem

i – jedziemy do mnie.

Wokulski doznał takiego wrażenia jak człowiek, który spadł z wysokości i

uderzył piersiami o ziemię.

136

Pomieszanie jego nie uszło uwagi księcia, który uśmiechnął się przypisując to

radości z jego wizyty i zaprosin. Przez głowę mu nawet nie przeszło, że dla

Wokulskiego może być ważniejszym spacer do Łazienek aniżeli wszyscy

książęta i spółki.

– A więc jesteśmy gotowi? – spytał książę powstając z fotelu.

Sekundy brakowało, ażeby Wokulski powiedział, że nie pojedzie i nie chce

żadnych spółek. Ale w tym samym momencie przebiegła mu myśl:

„Spacer – to dla mnie, spółka – dla niej.”

Wziął kapelusz i pojechał z księciem. Zdawało mu się, że powóz nie jedzie po

bruku, ale po jego własnym mózgu.

„Kobiet nie zdobywa się ofiarami, tylko siłą, bodaj pięści...”– przypomniał sobie

zdanie pani Meliton. Pod wpływem tego aforyzmu chciał porwać księcia za

kołnierz i wyrzucić go na ulicę. Ale trwało to tylko chwilę.

Książę przypatrywał mu się spod rzęs, a widząc, że Wokulski to czerwienieje, to

blednieje, myślał:

„Nie spodziewałem się, że zrobię aż taką przyjemność temu poczciwemu

Wokulskiemu. Tak, trzeba zawsze podawać rękę nowym ludziom...”

W swoim towarzystwie książę nosił tytuł zagorzałego patrioty, prawie

szowinisty; poza towarzystwem cieszył się opinią jednego z najlepszych

obywateli. Bardzo lubił mówić po polsku, a nawet treścią jego francuskich

rozmów były interesa publiczne.

Był arystokratą od włosów do nagniotków, duszą, sercem, krwią. Wierzył, że

każde społeczeństwo składa się z dwu materiałów: zwyczajnego tłumu i klas

wybranych. Zwyczajny tłum był dziełem natury i mógł nawet pochodzić od

małpy, jak to wbrew Pismu świętemu utrzymywał Darwin. Lecz klasy wybrane

miały jakiś wyższy początek i pochodziły, jeżeli nie od bogów, to przynajmniej

od pokrewnych im bohaterów, jak Herkules, Prometeusz, od biedy – Orfeusz.

Książę miał we Francji przyjaciela, hrabiego (w najwyższym stopniu

dotkniętego zarazą demokratyczną), który drwił sobie z nadziemskich

początków arystokracji.

– Mój kuzynie – mówił – myślę, że nie zdajesz sobie należycie sprawy z kwestii

rodów. Cóż to są wielkie rody? Są nimi takie, których przodkowie byli

hetmanami, senatorami, wojewodami, czyli po dzisiejszemu: marszałkami,

członkami izby wyższej lub prefektami departamentów. No – a przecie takich

panów znamy, nic w nich nadzwyczajnego... Jedzą, piją, grają w karty, umizgają

się do kobiet, zaciągają długi – jak reszta śmiertelników, od których są niekiedy

głupsi.

Księciu na twarz występowały chorobliwe rumieńce.

– Czy spotkałeś kiedy, kuzynie – odparł – prefekta lub marszałka z takim

wyrazem majestatu, jaki widujemy na portretach naszych przodków?...

– Cóż w tym dziwnego – śmiał się zarażony hrabia. – Malarze nadawali obrazom

wyraz, o jakim nie śniło się żadnemu z oryginałów; tak jak heraldycy i historycy

opowiadali o nich bajeczne legendy. To wszystko kłamstwa, mój kuzynie!... To

137

tylko kulisy i kostiumy, które z jednego Wojtka robią księcia, a z innego

parobka. W rzeczywistości jeden i drugi jest tylko lichym aktorem.

– Z szyderstwem, kuzynie, nie ma rozprawy! – wybuchał książę i uciekał. Biegł

do siebie, kładł się na szezlongu z rękoma splecionymi pod głową i patrząc w

sufit widział przesuwające się na nim postacie nadludzkiego wzrostu, siły,

odwagi, rozumu, bezinteresowności. To byli – przodkowie jego i hrabiego; tylko

że hrabia zapierał się ich. Czyżby istniała w nim jaka przymieszka krwi?...

Tłumem zwyczajnych śmiertelników książę nie tylko nie gardził, ale owszem:

miał dla nich życzliwość, a nawet stykał się z nimi i interesował ich potrzebami.

Wyobrażał sobie, że jest jednym z Prometeuszów, którzy mają poniekąd

honorowy obowiązek sprowadzić tym biednym ludziom ogień z nieba na

ziemię. Zresztą religia nakazywała mu sympatię dla maluczkich i książę

rumienił się na samą myśl, że większa część towarzystwa stanie kiedyś przed

boskim sądem bez tego rodzaju zasługi.

Więc aby uniknąć wstydu dla siebie, bywał i nawet zwoływał do swego

mieszkania rozmaite sesje, wydawał po dwadzieścia pięć i po sto rubli na akcje

rozmaitych przedsiębiorstw publicznych, nade wszystko zaś – ciągle martwił się

nieszczęśliwym położeniem kraju; a każdą mowę swoją kończył frazesem:

– Bo, panowie, myślmy najpierw o tym, ażeby podźwignąć nasz nieszczęśliwy

kraj...

A gdy to powiedział, czuł, że z serca spada mu jakiś ciężar; tym większy, im

więcej było słuchaczów albo im więcej rubli wydał na akcje.

Zwołać sesję, zachęcić do przedsiębiorstwa i cierpieć, wciąż cierpieć nad

nieszczęśliwym krajem, oto jego zdaniem były obowiązki obywatela. Gdyby go

jednak spytano, czy zasadził kiedy drzewo, którego cień ochroniłby ludzi i

ziemię od spiekoty? albo czy kiedy usunął z drogi kamień raniący koniom

kopyta? – byłby szczerze zdziwiony.

Czuł i myślał, pragnął i cierpiał – za miliony. Tylko – nic nigdy nie zrobił

użytecznego. Zdawało mu się, że ciągłe frasowanie się całym krajem ma bez

miary wyższą wartość od utarcia nosa zasmolonemu dziecku.

W czerwcu fizjognomia Warszawy ulega widocznej zmianie. Puste przedtem

hotele napełniają się i podwyższają ceny, na wielu domach ukazują się

ogłoszenia: „Apartament z meblami do wynajęcia na kilka tygodni:” Wszystkie

dorożki są zajęte, wszyscy posłańcy biegają. Na ulicach, w ogrodach, teatrach,

w restauracjach, na wystawach, w sklepach i magazynach strojów damskich

widać figury nie spotykane w zwykłym czasie. Są nimi tędzy i opaleni

mężczyźni w granatowych czapkach z daszkami, w zbyt obszernych butach, w

ciasnych rękawiczkach, w garniturach pomysłu prowincjonalnego krawca.

Towarzyszą im gromadki dam, nie odznaczających się pięknością ani

warszawskim szykiem, tudzież niemniej liczne gromadki niezręcznych dzieci,

którym z ust szeroko otwartych wygląda zdrowie.

Jedni z wiejskich gości przyjeżdżają tu z wełną na jarmark, drudzy na wyścigi,

inni, ażeby zobaczyć wełnę i wyścigi; ci dla spotkania się z sąsiadami, których

138

na miejscu mają o wiorstę drogi, tamci dla odświeżenia się w stolicy mętnej

wody i pyłu, a owi męczą się przez kilkudniową podróż sami nie wiedząc po co.

Z podobnego zjazdu skorzystał książę, ażeby zbliżyć Wokulskiego z

ziemiaństwem.

Książę we własnym pałacu, na pierwszym piętrze, zajmował ogromne

mieszkanie. Część jego, złożona z gabinetu pana, biblioteki i fajczarni, była

miejscem męskich zebrań, na których książę przedstawiał swoje lub cudze

projekta dotyczące spraw publicznych. Zdarzało się to po kilka razy w roku.

Ostatnia nawet sesja wiosenna była poświęcona kwestii statków śrubowych na

Wiśle, przy czym bardzo wyraźnie zarysowały się trzy stronnictwa. Pierwsze,

złożone z księcia i jego osobistych przyjaciół, koniecznie domagało się

śrubowców, drugie zaś, mieszczańskie, uznając w zasadzie piękność projektu,

uważało go jednak za przedwczesny i nie chciało dać na ten cel pieniędzy.

Trzecie stronnictwo składało się tylko z dwu osób: pewnego technika, który

twierdził, że śrubowce nie mogą pływać po Wiśle, i pewnego głuchego magnata,

który na wszystkie odezwy, skierowane do jego kieszeni, stale odpowiadał:

– Proszę trochę głośniej, bo nic nie słychać...

Książę z Wokulskim przyjechali o pierwszej, a w kwadrans po nich zaczęli

schodzić się i zjeżdżać inni uczestnicy sesji. Książę witał każdego z uprzejmą

poufałością, prezentował Wokulskiego, a następnie podkreślał przybysza na

liście zaproszonych bardzo długim i bardzo czerwonym ołówkiem.

Jednym z pierwszych gości był pan Łęcki; wziął Wokulskiego na stronę i

jeszcze raz wypytał go o cel i znaczenie spółki, do której należał już całą duszą,

ale nigdy nie mógł dobrze spamiętać, o co chodzi. Tymczasem inni panowie

przypatrywali się intruzowi i zniżonym głosem robili o nim uwagi.

– Bycza mina! – szepnął otyły marszałek wskazując okiem na Wokulskiego. -

Szczeć na głowie jeży mu się jak dzikowi, pierś upadam do nóg, oko bystre...

Ten by nie ustał na polowaniu!


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю