355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Bolesław Prus » Lalka » Текст книги (страница 13)
Lalka
  • Текст добавлен: 21 октября 2016, 23:12

Текст книги "Lalka"


Автор книги: Bolesław Prus



сообщить о нарушении

Текущая страница: 13 (всего у книги 55 страниц) [доступный отрывок для чтения: 20 страниц]

– I twarz, panie... – dodał baron z fizjognomią Mefistofelesa.– Czoło, panie...

wąsik, panie... mała hiszpanka, panie. Wcale, panie... wcale... Rysy trochę,

panie... ale całość, panie...

– Zobaczymy, jaki będzie w interesach – dorzucił nieco przygarbiony hrabia.

– Rzutki, ryzykowny, t e k – odezwał się jakby z piwnicy drugi hrabia, który

siedział sztywnie na krześle, nosił bujne faworyty i porcelanowymi oczyma

patrzył tylko przed siebie jak Anglik z „Tournal Amusant”.

Książę powstał z fotelu i chrząknął; zebrani umilkli, dzięki czemu można było

usłyszeć resztę opowiadania marszałka:

– Wszyscy patrzymy na las, a tu coś skwierczy pod kopytami. Wyobraź sobie

pan dobrodziej, że chart idący przy koniach na smyczy zdusił w bruździe

szaraka!...

To powiedziawszy marszałek uderzył olbrzymią dłonią w udo, z którego mógł

był wyciąć sobie sekretarza i jego pomocnika.

139

Książę chrząknął drugi raz, marszałek zmieszał się i niezwykle wielkim fularem

otarł spocone czoło.

– Szanowni panowie – odezwał się książę. – Poważyłem się fatygować

szanownych panów w pewnym... nader ważnym interesie publicznym, który, jak

to wszyscy czujemy, powinien zawsze stać na straży naszych interesów

publicznych... Chciałem powiedzieć... naszych idei... to jest...

Książę zdawał się być zakłopotany; wnet jednak ochłonął i mówił dalej :

– Chodzi o inte... to jest o plan, a raczej... o projekt zawiązania spółki do

ułatwiania handlu...

– Zbożem – wtrącił ktoś z kąta.

– Właściwie – ciągnął książę – chodzi nie o handel zbożem, ale...

– Okowitą – pośpieszył ten sam głos.

– Ależ nie!... O handel, a raczej o ułatwienie handlu między Rosją i zagranicą

towarami, no.:. towarami... Miasto zaś nasze, pożądane jest, ażeby się stało

centrum takowego...

– A jakież to towary? – spytał przygarbiony hrabia.

– Stronę fachową kwestii raczy objaśnić nam łaskawie pan Wokulski, człowiek...

człowiek fachowy – zakończył książę. – Pamiętajmy jednak, panowie, o

obowiązkach, jakie na nas wkłada troska o interesa publiczne i ten nieszczęśliwy

kraj...

– Jak Boga kocham, zaraz daję dziesięć tysięcy rubli!... – wrzasnął marszałek.

– Na co? – spytał hrabia udający autentycznego Anglika.

– Wszystko jedno!... – odparł wielkim głosem marszałek.– Powiedziałem: rzucę

w Warszawie pięćdziesiąt tysięcy rubli, więc niech dziesięć pójdzie na cele

dobroczynne, bo kochany nasz książę mówi cudownie!... z rozumu i z serca, jak

Boga kocham...

– Przepraszam – odezwał się Wokulski – ale nie chodzi tu o spółkę dobroczynną,

tylko o spółkę zapewniającą zyski.

– Otóż to!... – wtrącił hrabia zgarbiony.

– T e k!... – potwierdził hrabia-Anglik.

– Co mnie za zysk z dziesięciu tysięcy? – zaprotestował marszałek. – Z torbami

bym poszedł pod Ostrą Bramę przy takich zyskach.

Zgarbiony hrabia wybuchnął:

– Proszę o głos w kwestii : czy należy lekceważyć małe zyski!... To nas gubi!...

to, panowie – wołał pukając paznokciem w poręcz fotelu.

– Hrabio – przerwał słodko książę – pan Wokulski ma głos.

– T e k!... – poparł go hrabia-Anglik czesząc bujne faworyty.

– Prosimy więc szanownego pana Wokulskiego – odezwał się nowy głos – ażeby

ten publiczny interes, który nas zgromadził tu, do gościnnych salonów księcia,

raczył nam przedstawić z właściwą mu jasnością i zwięzłością.

Wokulski spojrzał na osobę przyznającą mu jasność i zwięzłość. Był to

znakomity adwokat, przyjaciel i prawa ręka księcia; lubił mówić kwieciście,

140

wybijając takt ręką i przysłuchując się własnym frazesom, które zawsze

znajdował wybornymi.

– Tylko żebyśmy zrozumieli wszyscy – mruknął ktoś w kącie zajętym przez

szlachtę, która nienawidziła magnatów.

– Wiadomo panom – zaczął Wokulski – że Warszawa jest handlową stacją

między Europą zachodnią i wschodnią. Tu zbiera się i przechodzi przez nasze

ręce część towarów francuskich i niemieckich przeznaczonych dla Rosji, z

czego moglibyśmy mieć pewne zyski, gdyby nasz handel...

– Nie znajdował się w ręku Żydów – wtrącił półgłosem ktoś od stołu, gdzie

siedzieli kupcy i przemysłowcy.

– Nie – odparł Wokulski. – Zyski istniałyby wówczas, gdyby nasz handel był

prowadzony porządnie.

– Z Żydami nie może być porządny...

– Dziś jednak – przerwał adwokat księcia – szanowny pan Wokulski daje nam

możność podstawienia kapitałów chrześcijańskich w miejsce kapitału

starozakonnych...

– Pan Wokulski sam wprowadza Żydów do handlu – bryznął oponent ze stanu

kupieckiego.

Zrobiło się cicho.

– Ze sposobu prowadzenia moich interesów nie zdaję sprawy przed nikim -

ciągnął dalej Wokulski. – Wskazuję panom drogę uporządkowania handlu

Warszawy z zagranicą, co stanowi pierwszą połowę mego projektu i jedno

źródło zysku dla krajowych kapitałów. Drugim źródłem jest handel z Rosją.

Znajdują się tam towary poszukiwane u nas i tanie. Spółka, która zajęłaby się

nimi, mogłaby mieć piętnaście do dwudziestu procentów rocznie od wyłożonego

kapitału. Na pierwszym miejscu stawiam tkaniny...

– To jest podkopywanie naszego przemysłu – odezwał się oponent z grupy

kupieckiej.

– Mnie nie obchodzą fabrykanci, tylko konsumenci... – odpowiedział Wokulski.

Kupcy i przemysłowcy poczęli szeptać między sobą w sposób mało życzliwy

dla Wokulskiego.

– Otóż i dotarliśmy do interesu publicznego! zawołał wzruszonym głosem

książę. – Kwestia zarysowuje się tak: czy projekta szanownego pana

Wokulskiego są objawem pomyślnym dla kraju?... Panie mecenasie... – zwrócił

się książę do adwokata, czując potrzebę wyręczenia się nim w kłopotliwej nieco

sytuacji.

– Szanowny pan Wokulski – zabrał głos adwokat – z właściwą mu gruntownością

raczy nas objaśnić: czy sprowadzanie owych tkanin, aż z tak daleka, nie

przyniesie uszczerbku naszym fabrykom?

– Przede wszystkim – rzekł Wokulski – owe nasze fabryki nie są naszymi, lecz

niemieckimi...

– Oho!... – zawołał oponent z grupy kupców.

141

– Jestem gotów – mówił Wokulski – natychmiast wyliczyć fabryki, w których

cała administracja i wszyscy lepiej płatni robotnicy są Niemcami, których

kapitał jest niemiecki, a rada zarządzająca rezyduje w Niemczech; gdzie

nareszcie robotnik nasz nie ma możności ukształcić się wyżej w swoim fachu,

ale jest parobkiem źle płatnym, źle traktowanym i na dobitkę

germanizowanym...

– To jest ważne!... – wtrącił hrabia zgarbiony.

– T e k... – szepnął Anglik.

– Jak Boga kocham, doświadczam emocji słuchając!... – zawołał marszałek. -

Nigdym nie myślał, że tak można zabawić się przy podobnej rozmowie... Zaraz

wrócę...

I opuścił gabinet, aż uginała się pod jego stopami podłoga.

– Czy mam wyliczać nazwiska? – spytał Wokulski.

Grupa kupców. i przemysłowców złożyła w tej chwili dowód rzadkiej

powściągliwości nie domagając się nazwisk. Adwokat szybko podniósł się z

Fotelu i zatrzepotawszy rękoma zawołał:

– Sądzę, że nad kwestią miejscowych fabryk możemy przejść do porządku.

Teraz szanowny pan Wokulski raczy nam, z właściwą mu jędrnością, objaśnić:

jakie pozytywne korzyści z jego projektu odniesie...

– Nasz nieszczęśliwy kraj – zakończył książę.

– Proszę panów – mówił Wokulski – gdyby łokieć mego perkalu kosztował tylko

o dwa grosze taniej niż dziś, wówczas na każdym milionie kupionych tu łokci

ogół oszczędziłby dziesięć tysięcy rubli...

– Cóż to znaczy dziesięć tysięcy rubli?... – spytał marszałek, który już powrócił

do gabinetu, ale jeszcze nie wpadł w tok rozpraw.

– To wiele znaczy... bardzo wiele! – zawołał hrabia zgarbiony.– Raz nauczmy się

szanować zyski groszowe...

– T e k... Pens jest ojcem gwinei... – dodał hrabia ucharakteryzowany na Anglika.

– Dziesięć tysięcy rubli – ciągnął Wokulski – jest to fundament dobrobytu dla

dwudziestu rodzin co najmniej...

– Kropla w morzu – mruknął jeden z kupców.

– Ale jest jeszcze inny wzgląd – mówił Wokulski – obchodzący wprawdzie tylko

kapitalistów. Mam do dyspozycji towaru za trzy do czterech milionów rubli

rocznie...

– Upadam do nóg!... – szepnął marszałek.

– To nie jest mój majątek – wtrącił Wokulski – mój jest znacznie skromniejszy...

– Lubię takich!... – rzekł zgarbiony hrabia.

– T e k... – dodał Anglik.

– Owe trzy miliony rubli stanowią mój osobisty kredyt i przynoszą mi bardzo

mały procent jako pośrednikowi – mówił Wokulski.– Oświadczam jednak, że o

ile w miejsce kredytu podstawiłoby się gotówkę, zysk z niej wynosiłby

piętnaście do dwudziestu procentów, a może więcej Otóż ten punkt sprawy

obchodzi panów, którzy składacie pieniądze w bankach na niski procent.

142

Pieniędzmi tymi obracają inni i zyski ciągną dla siebie. Ja zaś ofiaruję panom

sposobność użycia ich bezpośredniego i powiększenia własnych dochodów.

Skończyłem.

– Pysznie! – zawołał przygarbiony hrabia. – Czy jednak nie można by dowiedzieć

się szczegółów bliższych?

– O tych mogę mówić tylko z moimi wspólnikami – odpowiedział Wokulski:

– Jestem – rzekł zgarbiony hrabia i podał mu rękę.

– T e k – dodał pseudo-Anglik wyciągnąwszy do Wokulskiego dwa palce.

– Moi panowie! – odezwał się wygolony mężczyzna z grupy szlachty

nienawidzącej magnatów. – Mówicie tu o handlu perkalami, który n a s nic nie

obchodzi... Ale, panowie!... – ciągnął dalej płaczliwym głosem – m y mamy za to

zboże w spichlerzach, m y mamy okowitę w składach, na której wyzyskują nas

pośrednicy w sposób – że nie powiem – niegodny...

Obejrzał się po gabinecie. Grupa szlachty gardzącej magnatami dała mu brawo.

Promieniejąca dyskretną radością twarz księcia zajaśniała w tej chwili blaskiem

prawdziwego natchnienia.

– Ależ, panowie! – zawołał – dziś mówimy o handlu tkaninami, lecz jutro i

pojutrze któż zabroni nam naradzić się nad innymi kwestiami?... Proponuję

więc...

– Jak Boga kocham, cudnie mówi ten kochany książę – zawołał marszałek.

– Słuchamy... słuchamy!... – poparł go adwokat, silnie okazując, że stara się

pohamować zapał dla księcia.

– A więc, panowie – ciągnął wzruszony książę – proponuję jeszcze następujące

sesje: jedną w sprawie handlu zbożem, drugą w sprawie handlu okowitą...

– A kredyt dla rolników?... – spytał ktoś z nieprzejednanej szlachty.

– Trzecią w sprawie kredytu dla rolników – mówił książę.– Czwartą...

Tu zaciął się.

– Czwartą i piątą – pochwycił adwokat – poświęcimy rozważaniu ogólnej

ekonomicznej sytuacji...

– Naszego nieszczęśliwego kraju – dokończył książę prawie ze łzami w oczach.

– Panowie!... – wrzasnął adwokat obcierając nos z akcentem rozrzewnienia. -

Uczcijmy naszego gospodarza, znakomitego obywatela, najzacniejszego z

ludzi...

– Dziesięć tysięcy rubli, jak Bo... – zawołał marszałek.

– Przez powstanie! – szybko dokończył adwokat.

– Brawo!... niech żyje książę!... – zawołano przy akompaniamencie łoskotu nóg i

krzeseł.

Grupa szlachty gardzącej arystokracją krzyczała najgłośniej.

Książę zaczął ściskać swoich gości nie panując już nad wzruszeniem; pomagał

mu adwokat, wszystkich całował, a sam bez ceremonii płakał. Kilka osób

skupiło się przy Wokulskim.

– Przystępuję na początek z pięćdziesięcioma tysiącami rubli mówił zgarbiony

hrabia. – Na rok przyszły zaś... zobaczymy...

143

– Trzydzieści, panie... trzydzieści tysięcy rubli, panie... Bardzo, panie... bardzo! -

dodał baron z fizjognomią Mefistofelesa.

– I ja trzydzieści tysięcy... t e k!... – dorzucił hrabia-Anglik kiwając głową.

– A ja dam dwa... trzy razy tyle, co... kochany książę. Jak Boga kocham!... -

rzekł marszałek.

Paru oponentów z grupy kupieckiej również zbliżyło się do Wokulskiego.

Milczeli, lecz tkliwe ich spojrzenia stokroć więcej miały wymowy aniżeli

najczulsze słowa.

Z kolei zbliżył się do Wokulskiego człowiek młody, mizerny, z rzadkim

zarostem na twarzy, ale z niewątpliwymi śladami przedwczesnego zniszczenia

w całej postaci. Wokulski spotykał go na rozmaitych widowiskach, wreszcie i

na ulicy, jeżdżącego najszybszymi dorożkami.

– Jestem Maruszewicz – rzekł zniszczony młody człowiek z miłym uśmiechem. -

Wybaczy pan, że prezentuję się tak obcesowo i w dodatku przy pierwszej

znajomości będę miał prośbę...

– Słucham pana.

Młodzieniec wziął Wokulskiego pod ramię i zaprowadziwszy go do okna mówił

:

– Kładę od razu karty na stół; z takimi ludźmi jak pan nie można inaczej. Jestem

niemajętny, mam dobre instynkta i chciałbym znaleźć zajęcie. Pan tworzy

spółkę, czy nie mógłbym pracować pod pańskim kierunkiem?...

Wokulski przypatrywał mu się z uwagą. Propozycja, którą słyszał, jakoś nie

pasowała do wyniszczonej figury i niepewnych spojrzeń młodzieńca. Wokulski

uczuł niesmak, mimo to spytał:

– Cóż pan umie? jaki pański fach?

– Fachu, uważa pan, jeszcze nie wybrałem, ale mam wielkie zdolności i mogę

podjąć się każdego zajęcia.

– A na jaką pan liczy pensję?

– Tysiąc... dwa tysiące rubli... – odparł zakłopotany młodzieniec.

Wokulski mimo woli potrząsnął głową.

– Wątpię – odparł – czy będziemy mieli posady odpowiadające pańskim

wymaganiom. Niech pan jednak wstąpi kiedy do mnie...

Na środku gabinetu przygarbiony hrabia zabrał głos.

– A zatem – mówił – szanowni panowie, w zasadzie przystępujemy do spółki

proponowanej przez pana Wokulskiego. Interes wydaje się bardzo dobrym, a

obecnie chodzi tylko o bliższe szczegóły i spisanie aktu. Zapraszam więc

panów, chcących zostać uczestnikami, do mnie na jutro, o dziewiątej

wieczorem...

– Będę u ciebie, kochany hrabio, jak Boga kocham – odezwał się otyły marszałek

– i może jeszcze przyprowadzę ci z paru Litwinów; no, ale powiedz, dlaczegóż

to my mamy zawiązywać spółki kupieckie?... Niechby już sami kupcy...

– Choćby dlatego – odparł hrabia gorąco – ażeby nie mówiono, że nic nie robimy,

tylko obcinamy kupony...

144

Książę poprosił o głos.

– Zresztą – rzekł – mamy na widoku jeszcze dwie spółki: do handlu zbożem i -

okowitą. Kto nie zechce należeć do jednej, może należeć do drugiej... Nadto zaś

prosimy szanownego pana Wokulskiego, żeby w innych naszych naradach

chciał przyjąć udział...

– T e k!... – wtrącił hrabia-Anglik.

– I z właściwym mu talentem raczył oświetlać kwestie – dokończył adwokat.

– Wątpię, czy przydam się panom na co – odparł Wokulski.– Miałem wprawdzie

do czynienia ze zbożem i okowitą, ale w wyjątkowych warunkach. Chodziło o

duże ilości i pośpiech, nie o ceny... Nie znam zresztą tutejszego handlu

zbożem...

– Będą specjaliści, szanowny panie Wokulski – przerwał mu adwokat. – Oni nam

dostarczą szczegółów, które pan raczysz tylko uporządkować i rozjaśnić z

właściwą mu genialnością...

– Prosimy. . bardzo prosimy!... – wołali hrabiowie, a za nimi jeszcze głośniej

szlachta nienawidząca magnatów.

Była blisko pląta po południu i zgromadzeni poczęli się rozchodzić. W tej chwili

Wokulski spostrzegł, że z dalszych pokojów zbliża się do niego pan Łęcki w

towarzystwie młodzieńca, którego już widział obok panny Izabeli podczas

kwesty i na święconym u hrabiny. Obaj panowie zatrzymali się przy nim.

– Pozwolisz, panie Wokulski – odezwał się Łęcki – że przedstawię ci pana

Juliana Ochockiego. Nasz kuzyn... trochę oryginał, ale...

– Dawno już chciałem poznać się z panem i porozmawiać – rzekł Ochocki

ściskając go za rękę.

Wokulski w milczeniu przypatrywał się. Młody człowiek nie dosięgnął jeszcze

lat trzydziestu i rzeczywiście odznaczał się niezwykłą fizjognomią. Zdawało się,

że ma rysy Napoleona Pierwszego, przysłonięte jakimś obłokiem marzycielstwa.

– W którą stronę pan idzie? – spytał młody człowiek Wokulskiego. – Mogę pana

podprowadzić.

– Będzie się pan fatygował...

– O, ja mam dosyć czasu – odpowiedział młody człowiek.

„Czego on chce ode mnie?” – pomyślał Wokulski, a głośno rzekł:– Możemy

pójść w stronę Łazienek...

– Owszem – odparł Ochocki. – Wpadnę jeszcze na chwilę pożegnać się z księżną

i dogonię pana.

Ledwie odszedł, pochwycił Wokulskiego adwokat.

– Winszuję panu zupełnego triumfu – rzekł półgłosem. – Książę formalnie

zakochany w panu, obaj hrabiowie i baron toż samo... Oryginały to są, jak pan

widział, ale ludzie dobrych chęci... Chcieliby coś robić, mają nawet rozum i

ukształcenie, ale... energii brak!... Choroba woli, panie: cała klasa jest nią

dotknięta... Wszystko mają: pieniądze, tytuły, poważanie, nawet powodzenie u

kobiet, więc niczego nie pragną. Bez tej zaś sprężyny, panie Wokulski, muszą

145

być narzędziem w ręku ludzi nowych i ambitnych... My, panie, my jeszcze

wielu rzeczy pragniemy – dodał ciszej. – Ich szczęście, że trafili na nas...

Ponieważ Wokulski nie odpowiedział nic, więc adwokat począł uważać go za

bardzo przebiegłego dyplomatę i żałował w duszy, że sam był zanadto szczery.

„Zresztą – myślał adwokat, patrząc na Wokulskiego spod oka – choćby

powtórzył księciu naszą rozmowę, cóż mi zrobi?... Powiem, że chciałem go

wybadać...”

„O jakie on mnie ambicje posądza?...” – zapytywał się w duchu Wokulski.

Pożegnał księcia, obiecał przychodzić odtąd na wszystkie sesje i wyszedłszy na

ulicę odesłał powóz do domu.

„Czego chce ode mnie ten pan Ochocki? – myślał podejrzliwie.– Naturalnie, że

idzie mu o pannę Izabelę... Może ma zamiar odstraszyć mnie od niej?... Głupi:..

Jeżeli ona go kocha, nie potrzebuje tracić nawet słów; sam się usunę... Ale jeżeli

go nie kocha, niech się strzeże usuwać mnie od niej... Zdaje się, że zrobię w

życiu jedno kapitalne głupstwo, zapewne dla panny Izabeli. Bodajby nie padło

na niego; szkoda chłopaka...”

W bramie rozległo się pośpieszne stąpanie; Wokulski odwrócił się i zobaczył

Ochockiego.

– Pan czekał?... przepraszam!... – zawołał młody człowiek.

– Idziemy ku Łazienkom? – spytał Wokulski.

– Owszem.

Jakiś czas szli milcząc. Młody człowiek był zamyślony. Wokulski zirytowany.

Postanowił od razu chwycić byka za rogi.

– Pan jest bliskim kuzynem państwa Łęckich? – zapytał.

– Trochę – odpowiedział młody człowiek. – Matka moja była a ż Łęcka – rzekł z

ironią – ale ojciec tylko Ochocki. To bardzo osłabia związki rodzinne... Pana

Tomasza, który jest dla mnie jakimś ciotecznym stryjem, nie znałbym do dziś

dnia, gdyby nie stracił majątku.

– Panna Łęcka jest bardzo dystyngowaną osobą – rzekł Wokulski patrząc przed

siebie.

– Dystyngowana?... – powtórzył Ochocki. – Powiedz pan: bogini!... Kiedy

rozmawiam z nią, zdaje mi się, że potrafiłaby mi zapełnić całe życie. Przy niej

jednej czuję spokój i zapominam o trapiącej mnie tęsknocie. Ale cóż!... Ja nie

umiałbym siedzieć z nią cały dzień w salonie ani ona ze mną w laboratorium...

Wokulski stanął na ulicy.

– Pan zajmuje się fizyką czy chemią?... – spytał zdziwiony.

– Ach, czym ja się nie zajmuję!... – odparł Ochocki. – Fizyką, chemią i

technologią... Przecież skończyłem wydział przyrodniczy w uniwersytecie i

mechaniczny w politechnice... Zajmuję się wszystkim; czytam i pracuję od rana

do nocy, ale – nie robię nic. Udało mi się trochę ulepszyć mikroskop, zbudować

jakiś nowy stos elektryczny, jakąś tam lampę...

Wokulski zdumiewał się coraz więcej.

– Więc to pan jest tym Ochockim, wynalazcą?...

146

– Ja – odparł młody człowiek. – No, ale i cóż to znaczy?... Razem nic. Kiedy

pomyślę, że w dwudziestym ósmym roku tylko tyle zrobiłem, ogarnia mnie

desperacja. Mam ochotę albo porozbijać swoje laboratorium i utonąć w życiu

salonowym, do którego mnie ciągną, albo – trzasnąć sobie w łeb... Ogniwo

Ochockiego albo – lampa elektryczna Ochockiego... jakież to głupie!... Rwać się

gdzieś od dzieciństwa i utknąć na lampie – to okropne... Dobiegać środka życia i

nie znaleźć nawet śladu drogi, po której by się iść chciało – cóż to za rozpacz!...

Młody człowiek umilkł, a że byli w Ogrodzie Botanicznym, więc zdjął kapelusz.

Wokulski przypatrywał mu się z uwagą i zrobił nowe odkrycie. Młody

człowiek, aczkolwiek wyglądał elegancko, nie był wcale elegantem; nawet nie

zdawał się troszczyć o swoją powierzchowność.

Miał rozrzucone włosy, nieco zsunięty krawat, u kamizelki guzik nie zapięty.

Można było domyślać się, że ktoś bardzo starannie czuwa nad jego bielizną i

garderobą, z którą jednak on sam postępuje niedbale, i właśnie to niedbalstwo,

przejawiające się w dziwnie szlachetnych formach, nadawało mu oryginalny

wdzięk. Każdy jego ruch był mimowolny, rozrzucony, lecz piękny. Równie

pięknym był sposób patrzenia, słuchania, a raczej niesłuchania, nawet – gubienia

kapelusza.

Weszli na wzgórze, skąd widać studnię zwaną Okraglakiem. Ze wszystkich

stron otaczali ich spacerujący, ale Ochocki nie krępował się ich obecnością i

wskazawszy kapeluszem jedną z ławek, mówił:

– Dużo czytałem, że szczęśliwy jest człowiek, który ma wielkie aspiracje. To

kłamstwo. Ja przecież mam niepowszednie pragnienia, które jednak robią mnie

śmiesznym i zrażają do mnie najbliższych. Spojrzyj pan na tę ławkę... Tu, w

początkach czerwca, około dziesiątej wieczorem, siedzieliśmy z kuzynką i z

panną Florentyną. Świecił jakiś księżyc i nawet jeszcze śpiewały słowiki. Byłem

rozmarzony. Nagle kuzynka odzywa się: „Znasz, kuzynie, astronomię?” -

„Trochę.”– „Więc powiedz mi, jaka to gwiazda?” – „Nie wiem – odpowiedziałem

– ale to jest pewne, że nigdy nie dostaniemy się na nią. Człowiek jest przykuty

do Ziemi jak ostryga do skały...” W tej chwili – ciągnął dalej Ochocki – zbudziła

się we mnie moja idea czy mój obłęd... Zapomniałem o pięknej kuzynce, a

zacząłem myśleć o machinach latających. A ponieważ myśląc, muszę chodzić,

więc wstałem z ławki i bez pożegnania opuściłem kuzynkę!... Na drugi dzień

panna Flora nazwała mnie impertynentem, pan Łęcki oryginałem, a kuzynka

przez tydzień nie chciała ze mną rozmawiać... I żebym jeszcze co wymyślił; ale

nic, literalnie nic, choć byłbym przysiągł, że nim z tego pagórka zejdę do studni,

urodzi mi się w głowie przynajmniej ogólny szkic machiny latającej... Prawda,

jakie to głupie?...

„Więc oni tu przepędzają wieczory przy księżycu i śpiewie słowika?... -

pomyślał Wokulski i poczuł straszny ból w sercu. – Panna Izabela już kocha się

w Ochockim, a jeżeli się nie kocha, to tylko z winy jego dziwactw... No i ma

słuszność... piękny człowiek i niezwykły...”

147

– Naturalnie – prawił dalej Ochocki – ani słówka nie wspomniałem o tym mojej

ciotce, która ile razy bodaj wpina mi jakąś szpilkę w odzienie, ma zwyczaj

powtarzać: „Kochany Julku, staraj się podobać Izabeli, bo to żona akurat dla

ciebie... Mądra i piękna; ona jedna wyleczyłaby cię z twoich przywidzeń...” A ja

myślę: co to za żona dla mnie?... Gdyby chociaż mogła być moim pomocnikiem,

jeszcze pół biedy... Ale gdzieżby ona dla laboratorium mogła opuścić salon!...

Ma rację, to jej właściwe otoczenie; ptak potrzebuje powietrza, ryba wody...

Ach, jaki piękny wieczór!... – dodał po chwili. – Jestem dziś podniecony jak

rzadko. Ale... co panu jest, panie Wokulski?...

– Trochę zmęczyłem się – odparł głucho Wokulski. – Może byśmy siedli, choćby

o! tu...

Usiedli na stoku wzgórza, na granicy Łazienek. Ochocki oparł brodę na

kolanach i wpadł w zadumę, Wokulski przypatrywał mu się z uczuciem, w

którym podziw mieszał się z nienawiścią.

„Głupi czy przebiegły?... Po co on mi to wszystko opowiada?”– myślał

Wokulski.

Musiał jednak przyznać, że gadulstwo Ochockiego miało te same cechy

szczerości i roztargnienia, jak jego ruchy i cała wreszcie osoba. Spotkali się

pierwszy raz i już Ochocki tak z nim rozmawiał, jak gdyby znali się od dzieci.

„Skończę z nim” – rzekł do siebie Wokulski i głęboko odetchnąwszy spytał

głośno:

– Zatem żeni się pan, panie Ochocki?...

– Chybabym zwariował – mruknął młody człowiek wzruszając ramionami.

– Jak to?... Przecież kuzynka pańska podoba się panu?

– I nawet bardzo, ale to jeszcze nie wszystko. Ożeniłbym się z nią, gdybym miał

pewność, że już nic w nauce nie zrobię...

W sercu Wokulskiego obok nienawiści i podziwu błysnęła radość. W tej chwili

Ochocki przetarł czoło jak zbudzony ze snu i patrząc na Wokulskiego nagle

rzekł:

– Ale, ale... Nawet zapomniałem, że mam ważny interes do pana...

„Czego on chce?...” – pomyślał Wokulski podziwiając w duszy mądre spojrzenie

swego rywala i nagłą zmianę tonu. Zdawało się, że przez jego usta przemówił

inny człowiek.

– Chcę zadać panu pytanie... nie... dwa pytania, bardzo poufne, a może nawet

drażliwe – mówił Ochocki. – Czy nie obrazi się pan?..

– Słucham – odparł Wokulski.

Gdyby stał na szafocie, nie doznałby tak strasznych wrażeń jak w tej chwili. Był

pewny, że chodzi o pannę Izabelę i że w tym samym miejscu zdecydują się jego

losy.

– Pan był przyrodnikiem? – spytał Ochocki.

– Tak.

– I w dodatku przyrodnikiem entuzjastą. Wiem, co pan przeszedł, od dawna

szanuję pana z tego powodu... To za mało; powiem więcej... Od roku

148

wspomnienie o trudnościach, z jakimi szamotał się pan, dodawało mi otuchy...

Mówiłem sobie: zrobię przynajmniej to, co ten człowiek, a ponieważ nie mam

takich przeszkód, więc – zajdę dalej od niego...

Wokulski słuchając myślał, że marzy albo że rozmawia z wariatem.

– Skąd pan to wie?... – spytał Ochockiego.

– Od doktora Szumana.

– Ach, od Szumana. Ale do czego to wszystko prowadzi?...

– Zaraz powiem – odparł Ochocki. – Byłeś pan przyrodnikiem entuzjastą i... w

rezultacie rzuciłeś pan nauki przyrodnicze. Otóż w którym roku życia osłabnął

pański zapał w tym kierunku?...

Wokulski poczuł jakby uderzenie toporem w głowę. Pytanie było tak przykre i

niespodziewane, że przez chwilę nie tylko nie umiał odpowiedzieć; ale nawet

zebrać myśli.

Ochocki powtórzył, bystro przypatrując się swemu towarzyszowi.

– W którym roku?... – rzekł Wokulski. – W zeszłym roku... Dziś mam

czterdziesty szósty rok...

– A zatem ja do kompletnego ochłodzenia się mam jeszcze przeszło piętnaście

lat. To mi trochę dodaje odwagi... – rzekł jakby do siebie Ochocki.

I znowu po chwili dodał:

– To jedno pytanie, a teraz drugie, ale – nie obraź się pan. W którym roku życia

zaczynają mężczyźnie obojętnieć kobiety?...

Drugi cios. Był moment, że Wokulski chciał schwycić młodzieńca za gardło i

udusić. Upamiętał się jednak i odparł ze słabym uśmiechem:

– Myślę, że one nigdy nie obojętnieją... Owszem, coraz wydają się droższymi...

– Żle! – szepnął Ochocki. – Ha, zobaczymy, kto mocniejszy.

– Kobiety, panie Ochocki.

– Jak dla kogo, panie – odpowiedział młody człowiek wpadając znowu w

zamyślenie.

I zaczął mówić jakby do siebie.

– Kobiety, ważna rzecz. Kochałem się już, zaraz, ileż to?... Cztery... sześć... ze

siedem, tak, siedem razy... Zabiera to dużo czasu i napędza desperackie myśli...

Głupia rzecz, miłość... Poznajesz, kochasz, cierpisz... Potem jesteś znudzony

albo zdradzony... Tak, dwa razy byłem znudzony, a pięć razy zdradzony...

Potem znajdujesz nową kobietę, doskonalszą od innych – a potem ona robi to

samo, co mniej doskonałe... Ach, jakiż podły gatunek zwierząt te baby!... Bawią

się nami, choć ograniczony ich mózg nawet nie jest w stanie nas pojąć... No,

prawda, że i tygrys może bawić się człowiekiem... Podłe, ale miłe... Mniejsza o

nie! A tymczasem gdy raz opanuje człowieka idea, już go nie opuszcza i nie

zdradza nigdy...

Położył rękę na ramieniu Wokulskiego i patrząc mu w oczy jakimś

rozstrzelonym i rozmarzonym wzrokiem spytał:

– Wszakże pan myślał kiedyś o machinach latających?... Nie o kierowaniu

balonami, które są lżejsze od powietrza, bo to błazeństwo, ale – o locie machiny

149

ciężkiej, napełnionej i obwarowanej jak pancernik?... Czy pan rozumie, jaki

nastąpiłby przewrót w świecie po podobnym wynalazku?... Nie ma fortec, armii,

granic... Znikają narody, lecz za to w nadziemskich budowlach przychodzą na

świat istoty podobne do aniołów lub starożytnych bogów... Już ujarzmiliśmy

wiatr, ciepło, światło, piorun... Czy więc nie sądzisz pan, że nadeszła pora nam

samym wyzwolić się z oków ciężkości?... To idea leżąca dziś w duchu czasu...

Inni już pracują nad nią; mnie ona dopiero nasyca, ale od stóp do głów... Co

mnie ciotka z jej radami i prawidłami dobrego tonu!... Co mnie żeniaczka,

kobiety, a nawet mikroskopy, stosy i lampy elektryczne?... Oszaleję albo...

przypnę ludzkości skrzydła...

– A gdybyś pan je nawet przypiął, to co?... – spytał Wokulski.

– Sława, jakiej nie dosięgnął jeszcze żaden człowiek – odparł Ochocki. – To moja

żona, to moja kobieta... Bądź pan zdrów, muszę iść...

Uścisnął Wokulskiemu rękę, zbiegł ze wzgórza i zniknął między drzewami.

Na Ogród Botaniczny i na Łazienki zapadał już mrok.

„Wariat czy geniusz?... – szepnął Wokulski, czując, że sam jest w najwyższym

stopniu rozstrojony. – A jeżeli geniusz?...”

Wstał i poszedł w głąb ogrodu, między spacerujących ludzi. Zdawało mu się, że

nad pagórkiem, z którego uciekł, unosi się jakaś święta groza.

W Ogrodzie Botanicznym było prawie ciasno; na każdej ulicy tłoczyły się

kolumny, gromady, a przynajmniej szeregi spacerujących; każda ławka uginała

się pod ciżbą osób. Zastępowano Wokulskiemu drogę, deptano po piętach,

potrącano łokciami; rozmawiano i śmiano się ze wszystkich stron. Wzdłuż Alei

Ujazdowskiej, pod murem Belwederskiego ogrodu, pod sztachetami od strony

szpitala, na ulicach najmniej uczęszczanych, nawet na zagrodzonych ścieżkach,

wszędzie było pełno i wesoło. Im więcej ciemniało w naturze, tym gęściej i

hałaśliwiej robiło się między ludźmi.

„Zaczyna mi już braknąć miejsca na świecie!...” – szepnął.

Przeszedł do Łazienek i tu znalazł spokojniejsze ustronie. Na niebie zaiskrzyło

się kilka gwiazd, przez powietrze, od Alei, ciągnął szmer przechodniów, a od

stawu wilgoć. Czasem nad głową przeleciał mu huczny chrabąszcz albo cicho

przemknął nietoperz; w głębi parku kwilił żałośnie jakiś ptak, na próżno

wzywający towarzysza; na stawie rozlegał się daleki plusk wioseł i śmiechy

młodych kobiet.

Naprzeciw zobaczył parę ludzi pochylonych ku sobie i szepczących. Ustąpili mu

z drogi i ukryli się w cieniu drzew. Opanował go żal i szyderstwo.

„Oto są szczęśliwi zakochani! – pomyślał. – Szepczą i uciekają jak złodzieje...

Pięknie urządzony świat, co?... Ciekawym, o ile byłoby lepiej, gdyby władał

nim Lucyper?... A gdyby mi zastąpił drogę jaki bandyta i zabił w tym kącie?...”

I wyobrażał sobie, jaki to przyjemny musi być chłód noża wbitego w

rozgorączkowane serce.

„Na nieszczęście – westchnął – dziś nie wolno zabijać innych, tylko siebie

można; byle od razu i dobrze. No!...”

150

Wspomnienie o tak niezawodnym środku ucieczki uspokoiło go. Stopniowo

pogrążał się w jakimś uroczystym nastroju; zdawało mu się, że nadchodzi

moment, w którym powinien zrobić rachunek sumienia czy też ogólny bilans

życia.

„Gdybym był najwyższym sędzią – myślał – i gdyby spytano mnie, kto jest wart

panny Izabeli: Ochocki czy Wokulski, musiałbym przyznać, że – Ochocki... O

osiemnaście lat młodszy ode mnie (osiemnaście lat!...) i taki piękny... W

dwudziestym ósmym roku życia skończył dwa fakultety (ja w tym wieku ledwie

zaczynałem się uczyć...) i już zrobił trzy wynalazki (ja żadnego!). A nad to

wszystko jest naczyniem, w którym wylęga się wielka idea... Dziwaczna to


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю