Текст книги "Lalka"
Автор книги: Bolesław Prus
сообщить о нарушении
Текущая страница: 6 (всего у книги 55 страниц) [доступный отрывок для чтения: 20 страниц]
Nieznacznie spojrzał na Mraczewskiego i dopiero w tej chwili zauważył, że
młody człowiek ma coś szczególnego w fizjognomii.
„ Tak – myślał – on jest bezczelnie głupi i zapewne dlatego podoba się
kobietom.”
Śmiać mu się chciało i ze spojrzeń panny Izabeli, wysyłanych pod adresem
pięknego młodzieńca, i z własnych przywidzeń, które dziś tak nagle go opuściły.
Wtem drgnął; usłyszał imię panny Izabeli i spostrzegł, że w sklepie nie ma
nikogo z gości.
– No, ale dzisiaj toś się pan nie ukrywał ze swoimi amorami – mówił ze
smutnym uśmiechem Klejn do Mraczewskiego.
– Ale bo jak ona na mnie patrzyła, to ach!... – westchnął Mraczewski, jedną rękę
kładąc na piersi, drugą podkręcając wąsika. – Jestem pewny – mówił – że za parę
dni otrzymam wonny bilecik. Potem – pierwsza schadzka, potem: „ dla pana
łamię zasady, w jakich mnie wychowano „, a potem: „ czy nie gardzisz mną?”
Chwila wcześniej jest bardzo rozkoszną, ale w chwilę później człowiek jest tak
zakłopotany...
– Co pan blagujesz! – przerwał mu Lisiecki. – Znamy przecie pańskie konkiety:
nazywają się Matyldami, którym pan imponujesz porcją pieczeni i kuflem piwa.
– Matyldy są na co dzień, damy na święta. Ale Iza będzie największym świętem.
Słowo honoru daję, że nie znam kobiety, która by na mnie tak piekielne robiła
wrażenie... No, ale bo też i ona lgnie do mnie!
Trzasnęły drzwi i do sklepu wszedł jegomość szpakowaty; zażądał breloku do
zegarka, a krzyczał i stukał laską tak mocno, jakby miał zamiar kupić całą
japońszczyznę.
Wokulski słuchał przechwałek Mraczewskiego bez ruchu. Doświadczał
wrażenia, jakby mu na głowę i na piersi spadały ciężary.
– W rezultacie nic mnie to nie obchodzi – szepnął.
Po szpakowatym jegomości weszła do sklepu dama żądająca parasola, później
pan w średnim wieku chcący nabyć kapelusz, potem młody człowiek żądający
cygarnicy, nareszcie trzy panny, z których jedna kazała podać sobie rękawiczki
Szolca, ale koniecznie Szolca, bo innych nie używa.
Wokulski złożył księgę, z wolna podniósł się z fotelu i sięgnąwszy po kapelusz
stojący na kantorku skierował się ku drzwiom. Czuł brak oddechu i jakby
rozsadzanie czaszki.
Pan Ignacy zabiegł mu drogę.
– Wychodzisz?... Może zajrzysz do tamtego sklepu – rzekł.
– Nigdzie nie zajrzę, jestem zmęczony – odpowiedział Wokulski nie patrząc mu
w oczy.
59
Gdy wyszedł, Lisiecki trącił Rzeckiego w ramię.
– Coś stary jakby. zaczynał robić bokami – szepnął.
– No – odparł pan Ignacy – puszczenie w ruch takiego interesu jak moskiewski to
nie chy-chy. Rozumie się.
– Po cóż się w to wdaje?
– Po to, żeby miał nam z czego pensje podwyższać – surowo odpowiedział pan
Ignacy.
– A niechże sobie zakłada sto nowych interesów, nawet w Irkucku, byle tak co
roku podwyższał – rzekł Lisiecki. – Ja z nim się o to spierać nie będę. Ale swoją
drogą uważam, że jest diabelnie zmieniony, osobliwie dzisiaj. Żydzi, panie,
Żydzi – dodał – jak zwąchają jego projekta, dadzą mu łupnia.
– Co tam Żydzi...
– Żydzi, mówię, Zydzi!... Wszystkich trzymają za łeb i nie pozwolą, ażeby im
bruździł jakiś Wokulski, nie Żyd ani nawet meches.
– Wokulski zwiąże się ze szlachtą – odpowiedział Ignacy – a i tam są kapitały.
– Kto wie, co gorsze: Żyd czy szlachcic – wtrącił mimochodem Klejn i podniósł
brwi w sposób bardzo żałosny.
ROZDZIAŁ ÓSMY:
MEDYTACJE
Znalazłszy się na ulicy Wokulski stanął na chodniku, jakby namyślając się,
dokąd iść. Nie ciągnęło go nic w żadną stronę. Dopiero gdy przypadkiem
spojrzał w prawo, na swój nowo wykończony sklep, przed którym już
zatrzymywali się ludzie, odwrócił się ze wstrętem i poszedł w lewo.
„Dziwna rzecz, jak mnie to wszystko mało obchodzi” – rzekł do siebie. Potem
myślał o tych kilkunastu ludziach, którym już daje zajęcie, i o tych
kilkudziesięciu, którzy od pierwszego maja mieli dostać u niego zajęcie, o tych
setkach, dla których w ciągu roku miał stworzyć nowe źródła pracy, i o tych
tysiącach, którzy dzięki jego tanim towarom mogliby sobie poprawić nędzny byt
– i – czuł, że ci wszyscy ludzie i ich rodziny nic go w tej chwili nie interesują.
„Sklep odstapię, nie zawiążę spółki i wyjadę za granicę” – myślał.
„A zawód, jaki zrobisz ludziom, którzy w tobie położyli nadzieję?...”
„Zawód?... Alboż mnie samego nie spotkał zawód?...”
Wokulski idąc, poczuł jakąś niewygodę; lecz dopiero zastanowiwszy się osądził,
że męczy go ciągłe ustępowanie z drogi; przeszedł więc na drugą stronę ulicy,
gdzie ruch był mniejszy.
„A jednak ten Mraczewski jest infamis! – myślał. – Jak można mówić takie
rzeczy w sklepie? 'Za parę dni otrzymam bilecik, a potem – schadzka!'... Ha,
sama sobie winna, nie trzeba kokietować błaznów... Zresztą – wszystko mi
jedno”.
60
Czuł w duszy dziwną pustkę, a na samym jej dnie coś jakby kroplę piekącej
goryczy. Żadnych sił, żadnych pragnień, nic, tylko tę kroplę tak małą, że jej
niepodobna dojrzeć, a tak gorzką, że cały świat można by nią zatruć.
„Chwilowa apatia, wyczerpanie, brak wrażeń... Za dużo myślę o interesach” -
mówił.
Stanął i patrzył. Dzień przedświąteczny i ładna pogoda wywabiły mnóstwo ludzi
na bruk miejski. Sznur powozów i pstrokaty falujący tłum między Kopernikiem
i Zygmuntem wyglądał jak stado ptaków, które właśnie w tej chwili unosiły się
nad miastem dążąc ku północy.
„Szczególna rzecz – mówił. – Każdy ptak w górze i każdy człowiek na ziemi
wyobraża sobie, że idzie tam, dokąd chce. I dopiero ktoś stojący na boku widzi,
że wszystkich razem pcha naprzód jakiś fatalny prąd, mocniejszy od ich
przewidywań i pragnień. Może nawet ten sam, który unosi smugę iskier
wydmuchniętych przez lokomotywę podczas nocy?... Błyszczą przez mgnienie
oka, aby zagasnąć na całą wieczność, i to nazywa się życiem.
Mijają ludzkie pokolenia
Jak fale, gdy wiatr morzem zmęci;
I nie masz godów ich pamięci,
I nie masz bólów ich wspomnienia.
Gdzie ja to czytałem?... Wszystko jedno.”
Nieustanny turkot i szmer wydał się Wokulskiemu nieznośnym, a wewnętrzna
pustka straszliwą. Chciał czymś się zająć i przypomniał sobie, że jeden z
zagranicznych kapitalistów pytał go o zdanie w kwestii bulwarów nad Wisłą.
Zdanie już miał wyrobione: Warszawa całym swoim ogromem ciąży i zsuwa się
ku Wiśle. Gdyby brzeg rzeki obwarować bulwarami, powstałaby tam
najpiękniejsza część miasta: gmachy, sklepy, aleje...
„Trzeba spojrzeć, jak by to wyglądało” – szepnął Wokulski i skręcił na ulicę
Karową.
Przy bramie wiodącej tam zobaczył bosego, przewiązanego sznurami tragarza,
który pił wodę prosto z wodotrysku; zachlapał się od stóp do głów, ale miał
bardzo zadowoloną minę i śmiejące się oczy.
„ Jużci, ten ma, czego pragnął. Ja, ledwiem zbliżył się do źródła, widzę, że nie
tylko ono znikło, ale nawet wysychają moje pragnienia. Pomimo to mnie
zazdroszczą, a nad nim każą się litować. Co za potworne nieporozumienie!”
Na Karowej odetchnął. Zdawało mu się, że jest jedną z plew, które już odrzucił
młyn wielkomiejskiego życia, i że powoli spływa sobie gdzieś na dół tym
rynsztokiem zaciśniętym odwiecznymi murami.
„ Cóż bulwary?... – myślał. – Postoją jakiś czas, a potem będą walić się,
zarośnięte zielskiem i odrapane, jak te oto ściany. Ludzie, którzy je budowali z
wielką pracą, mieli także na celu zdrowie, bezpieczeństwo, majątek, a może
zabawy i pieszczoty. I gdzie oni są?... Zostały po nich spękane mury, jak
skorupa po ślimaku dawnej epoki. A cały pożytek z tego stosu cegieł i tysiąca
61
innych stosów będzie, że przyszły geolog nazwie je skałą ludzkiego wyrobu, jak
my dziś koralowe rafy albo kredę nazywamy skałami wyrobu pierwotniaków.
I cóż ma z trudu swego człowiek?...
I z prac tych, które wszczął pod słońcem?...
Znikomość – jego dzieła gońcem,
A żywot jego mgnieniem powiek.
Gdziem ja to czytał, gdzie?... Mniejsza o to.”
Zatrzymał się w połowie drogi i patrzył na ciągnącą się u jego stóp dzielnicę
między Nowym Zjazdem i Tamką. Uderzyło go podobieństwo do drabiny,
której jeden bok stanowi ulica Dobra, drugi – linia od Garbarskiej do Topieli, a
kilkanaście uliczek poprzecznych formują jakby szczeble.
„ Nigdzie nie wejdziemy po tej leżącej drabinie – myślał. – To chory kąt, dziki
kąt.”
I rozważał pełen goryczy, że ten płat ziemi nadrzecznej, zasypany śmieciem z
całego miasta, nie urodzi nic nad parterowe i jednopiętrowe domki barwy
czekoladowej i jasnożółtej, ciemnozielonej i pomarańczowej. Nic, oprócz
białych i czarnych parkanów, otaczających puste place, skąd gdzieniegdzie
wyskakuje kilkupiętrowa kamienica jak sosna, która ocalała z wyciętego lasu,
przestraszona własną samotnością.
„ Nic, nic!...” – powtarzał tułając się po uliczkach, gdzie widać było rudery
zapadnięte niżej bruku, z dachami porosłymi mchem, lokale z okiennicami
dniem i nocą zamkniętymi na sztaby, drzwi zabite gwoździami, naprzód i w tył
powychylane ściany, okna łatane papierem albo zatkane łachmanem.
Szedł, przez brudne szyby zaglądał do mieszkań i nasycał się widokiem szaf bez
drzwi, krzeseł na trzech nogach, kanap z wydartym siedzeniem, zegarów o
jednej skazówce, z porozbijanymi cyferblatami. Szedł i cicho śmiał się na widok
wyrobników wiecznie czekających na robotę, rzemieślników, którzy trudnią się
tylko łataniem starej odzieży, przekupek, których całym majątkiem jest kosz
zeschłych ciastek – na widok obdartych mężczyzn, mizernych dzieci i kobiet
niezwykle brudnych.
„ Oto miniatura kraju – myślał – w którym wszystko dąży do spodlenia i
wytępienia rasy. Jedni giną z niedostatku, drudzy z rozpusty. Praca odejmuje
sobie od ust, ażeby karmić niedołęgów; miłosierdzie hoduje bezczelnych
próżniaków, a ubóstwo nie mogące zdobyć się na sprzęty otacza się wiecznie
głodnymi dziećmi, których największą zaletą jest wczesna śmierć.
Tu nie poradzi jednostka z inicjatywą, bo wszystko sprzysięgło się, ażeby ją
spętać i zużyć w pustej walce – o nic.”
Potem w wielkich konturach przyszła mu na myśl jego własna historia. Kiedy
dzieckiem będąc łaknął wiedzy – oddano go do sklepu z restauracją. Kiedy
zabijał się nocną pracą, będąc subiektem – wszyscy szydzili z niego, zacząwszy
od kuchcików, skończywszy na upijającej się w sklepie inteligencji. Kiedy
nareszcie dostał się do uniwersytetu – prześladowano go porcjami, które
niedawno podawał gościom.
62
Odetchnął dopiero na Syberii. Tam mógł pracować, tam zdobył uznanie i
przyjaźń Czerskich, Czekanowskich, Dybowskich. Wrócił do kraju prawie
uczonym, lecz gdy w tym kierunku szukał zajęcia, zakrzyczano go i odesłano do
handlu...
„ To taki piękny kawałek chleba w tak ciężkich czasach!”
No i wrócił do handlu, a wtedy zawołano, że się sprzedał i żyje na łasce żony, z
pracy Minclów.
Traf zdarzył, iż po kilku latach żona umarła zostawiając mu dość spory majątek.
Pochowawszy ją Wokulski odsunął się nieco od sklepu, a znowu zbliżył się do
książek. I może z galanteryjnego kupca zostałby na dobre uczonym
przyrodnikiem, gdyby znalazłszy się raz w teatrze nie zobaczył panny Izabeli.
Siedziała w loży z ojcem i panną Florentyną, ubrana w białą suknię. Nie
patrzyła na scenę, która w tej chwili skupiała uwagę wszystkich, ale gdzieś
przed siebie, nie wiadomo gdzie i na co. Może myślała o Apollinie?...
Wokulski przypatrywał się jej cały czas.
Zrobiła na nim szczególne wrażenie. Zdawało mu się, że już kiedyś ją widział i
że ją dobrze zna. Wpatrzył się lepiej w jej rozmarzone oczy i nie wiadomo skąd
przypomniał sobie niezmierny spokój syberyjskich pustyń, gdzie bywa niekiedy
tak cicho, że prawie słychać szelest duchów wracających ku zachodowi.
Dopiero później przyszło mu na myśl, że on nigdzie i nigdy jej nie widział, ale -
że jest tak coś – jakby na nią od dawna czekał.
„ Tyżeś to czy nie ty?...” – pytał się w duchu, nie mogąc od niej oczu oderwać.
Odtąd mało pamiętał o sklepie i o swoich książkach, lecz ciągle szukał okazji do
widywania panny Izabeli w teatrze, na koncertach lub na odczytach. Uczuć
swoich nie nazwałby miłością i w ogóle nie był pewny, czy dla oznaczenia ich
istnieje w ludzkim języku odpowiedni wyraz. Czuł tylko, że stała się ona jakimś
mistycznym punktem, w którym zbiegają się wszystkie jego wspomnienia,
pragnienia i nadzieje, ogniskiem, bez którego życie nie miałoby stylu, a nawet
sensu. Służba w sklepie kolonialnym, uniwersytet, Syberia, ożenienie się z
wdową po Minclu, a w końcu mimowolne pójście do teatru, gdy wcale nie miał
chęci – wszystko to były ścieżki i etapy, którymi los prowadził go do zobaczenia
panny Izabeli.
Od tej pory czas miał dla niego dwie fazy. Kiedy patrzył na pannę Izabelę, czuł
się absolutnie spokojnym i jakby większym; nie widząc – myślał o niej i tęsknił.
Niekiedy zdawało mu się, że w jego uczuciach tkwi jakaś omyłka i że panna
Izabela nie jest żadnym środkiem jego duszy, ale zwykłą, a może nawet bardzo
pospolitą panną na wydaniu. A wówczas przychodził mu do głowy dziwaczny
projekt:
„ Zapoznam się z nią i wprost zapytam: czy ty jesteś tym, na co przez całe życie
czekałem?... Jeżeli nie jesteś, odejdę bez pretensji i żalu...”
W chwilę później spostrzegał, że projekt ten zdradza umysłowe zboczenie.
Kwestię więc: czym jest, a czym nie jest, odłożył na bok, a postanowił, bądź co
bądź, zapoznać się z panną Izabelą.
63
Wtedy przekonał się, że między jego znajomymi nie ma człowieka, który
mógłby go wprowadzić do domu Łęckich. Co gorsze: pan Łęcki i panna byli
klientami jego sklepu, lecz taki stosunek, zamiast ułatwić, utrudniał raczej
znajomość.
Stopniowo sformułował sobie warunki zapoznania się z panną Izabelą. Ażeby
mógł nic więcej, tylko szczerze rozmówić się z nią, należało:
Nie być kupcem albo być bardzo bogatym kupcem.
Być co najmniej szlachcicem i posiadać stosunki w sferach arystokratycznych.
Nade wszystko zaś mieć dużo pieniędzy.
Wylegitymowanie się ze szlachectwa nie było rzeczą trudną.
W maju roku zeszłego Wokulski wziął się do tej sprawy, którą jego wyjazd do
Bułgarii o tyle przyspieszył, że już w grudniu miał dyplom. Z majątkiem było
znacznie trudniej; w tym przecie dopomógł mu los.
W początkach wojny wschodniej przejeżdżał przez Warszawę bogaty
moskiewski kupiec, Suzin, przyjaciel Wokulskiego jeszcze z Syberii. Odwiedził
Wokulskiego i gwałtem zachęcał go do przyjęcia udziału w dostawach dla
wojska.
– Zbierz pieniędzy, Stanisławie Piotrowiczu, ile się da – mówił – a uczciwe
słowo, zrobisz okrągły milionik!...
Następnie półgłosem wyłożył mu swoje plany.
Wokulski wysłuchał jego projektów. Do wykonania jednych nie chciał należeć,
inne przyjął, lecz wahał się. Żal mu było opuścić miasto, w którym przynajmniej
widywał pannę Izabelę. Ale gdy w czerwcu ona wyjechała do ciotki, a Suzin
począł naglić go depeszami, Wokulski zdecydował się i podniósł całą gotówkę
po żonie w ilości rs trzydzieści tysięcy, którą nieboszczka trzymała nietykalną w
banku.
Na kilka dni przed wyjazdem zaszedł do znajomego lekarza Szumana, z którym
pomimo obustronnej życzliwości widywali się nieczęsto. Lekarz, Żyd, stary
kawaler, żółty, mały; z czarną brodą, miał reputację dziwaka. Posiadając
majątek leczył darmo i o tyle tylko, o ile było mu to potrzebnym do studiów
etnograficznych; przyjaciołom zaś swoim raz na zawsze dał jedną receptę:
„ Używaj wszystkich środków, od najmniejszej dozy oleju do największej dozy
strychniny, a coś ci z tego pomoże, nawet na – nosaciznę.”
Gdy Wokulski zadzwonił do mieszkania lekarza, ten właśnie był zajęty
gatunkowaniem włosów rozmaitych osobników rasy słowiańskiej, germańskiej i
semickiej i przy pomocy mikroskopu mierzył dłuższe i krótsze średnice ich
przekrojów.
– A, jesteś?... – rzekł do Wokulskiego odwracając głowę. – Nałóż sobie fajkę,
jeżeli chcesz, i kładź się na kanapie, jeżeli się zmieścisz.
Gość zapalił fajkę i położył się, jak mu kazano, doktór robił swoje. Przez pewien
czas obaj milczeli, wreszcie odezwał się Wokulski:
64
– Powiedz mi: czy medycyna zna taki stan umysłu, w którym człowiekowi
wydaje się, że jego rozproszone dotychczas wiadomości i... uczucia złączyły się
jakby w jeden organizm?
– Owszem. Przy ciągłej pracy umysłowej i dobrym odżywianiu mogą
wytworzyć się w mózgu nowe komórki albo – skojarzyć się między sobą dawne.
No i wówczas z rozmaitych departamentów mózgu i z rozmaitych dziedzin
wiedzy tworzy się jedna całość.
– A co znaczy taki stan umysłu, w którym człowiek obojętnieje dla śmierci, ale
za to poczyna tęsknić do legend o życiu wiecznym?..
– Obojętność dla śmierci – odpowiedział doktór – jest cechą umysłów dojrzałych,
a pociąg do życia wiecznego – zapowiedzią nadchodzącej starości.
Znowu umilkli. Gość palił fajkę, gospodarz kręcił się nad mikroskopem.
– Czy myślisz – spytał Wokulski – że można... kochać kobietę w sposób idealny,
nie pożądając jej?
– Naturalnie. Jest to jedna z masek, w którą lubi przebierać się instynkt
utrwalenia gatunku.
– Instynkt – gatunek – instynkt utrwalenia czegoś i – utrwalenia gatunku!... -
powtórzył Wokulski. – Trzy wyrazy, a cztery głupstwa.
– Zrób szóste – odpowiedział doktór, nie odejmując oka od szkła – i ożeń się.
– Szóste?... – rzekł Wokulski podnosząc się na kanapie. – A gdzież piąte?
– Piąte już zrobiłeś: zakochałeś się.
– Ja?... W moim wieku?..
– Czterdzieści pięć lat – to epoka ostatniej miłości, najgorszej – odpowiedział
doktór.
– Znawcy mówią, że pierwsza miłość jest najgorsza – szepnął Wokulski.
– Nieprawda. Po pierwszej czeka cię sto innych, ale po setnej pierwszej – już nic.
Żeń się; jedyny to ratunek na twoją chorobę.
– Dlaczegożeś ty się nie ożenił?
– Bo mi narzeczona umarła – odpowiedział doktór pochyliwszy się na tył fotelu i
patrząc w sufit. – Więc zrobiłem, com mógł: otrułem się chloroformem. Było to
na prowincji. Ale Bóg zesłał dobrego kolegę, który wysadził drzwi i uratował
mnie. Najpodlejszy rodzaj miłosierdzia!... Ja zapłaciłem za drzwi zepsute, a
kolega odziedziczył moją praktykę ogłosiwszy, żem wariat...
Znowu wrócił do włosów i mikroskopu.
– A jaki z tego sens moralny dla ostatniej miłości? – spytał Wokulski.
– Ten, że samobójcom nie należy przeszkadzać – odpowiedział doktór.
Wokulski poleżał jeszeze z kwadrans, potem podniósł się, postawił w kącie
fajkę i schyliwszy się nad doktorem ucałował go.
– Bywaj zdrów, Michale.
Doktór zerwał się od stołu.
– No?..
– Wyjeżdżam do Bułgarii.
– Po co?
65
– Zostanę wojskowym dostawcą. .Muszę zrobić duży majątek!... – odparł
Wokulski.
– Albo?...
– Albo... nie wrócę.
Doktór popatrzył mu w oczy i mocno ścisnął go za rękę.
– Sit tibi terra levis– rzekł spokojnie. Odprowadził go do drzwi i znowu wziął
się do swojej roboty.
Już Wokulski był na schodach, gdy doktór wybiegł za nim i zawołał wychylając
się przez poręcz:
– Gdybyś jednak wrócił, nie zapomnij przywieźć mi włosów: bułgarskich,
tureckich i tak dalej, od obu płci. Tylko pamiętaj: w oddzielnych pakietach z
notatkami. Wiesz przecie, jak to robić...
...Wokulski ocknął się z tych dawnych wspomnień. Nie ma doktora ani jego
mieszkania i nawet ich od dziesięciu miesięcy nie widział. Tu jest błotnista ulica
Radna, tam Browarna. Na górze spoza nagich drzew wyglądają żółte gmachy
uniwersyteckie; na dole parterowe domki, puste place i parkany, a niżej – Wisła.
Obok niego stał jakiś człowiek w wypłowiałej kapocie z rudawym zarostem.
Zdjął czapkę i pocałował Wokulskiego w rękę. Wokulski przypatrzył mu się
uważniej.
– Wysocki?... – rzekł – Co ty tu robisz?
– Tu mieszkamy, wielmożny panie, w tym domu – odpowiedział człowiek
wskazując na niską lepiankę.
– Dlaczego nie przyjeżdżasz po transporta? – pytał Wokulski.
– Czym przyjadę, panie, kiedy jeszcze na Nowy Rok koń mi padł.
– Cóż robisz?
– A ot tak – razem nic. Zimowaliśmy u brata, co jest dróżnikiem na Wiedeńskiej
Kolei. Ale i jemu bieda, bo go ze Skierniewic przenieśli pod Częstochowę. W
Skierniewicach ma trzy morgi i żył jak bogacz, a dzisiaj i on kiepski, i grunt
wynędznieje bez dozoru.
– No, a z wami co teraz?
– Kobieta niby trochę pierze, ale takim, co nie bardzo mają czym płacić, a ja – ot
tak... Marniejemy, panie... nie pierwsi i nie ostatni. Jeszcze póki wielkiego
postu, to człowiek krzepi się mówiący: dzisiaj pościsz za dusze zmarłe, jutro -
na pamiątkę, że Chrystus Pan nic nie jadł, pojutrze na intencję, ażeby Bóg złe
odmienił. Zaś po świętach nie będzie nawet sposobu i dzieciom wytłumaczyć,
na jaką intencję nie jedzą...
Ale i wielmożny pan coś markotnie wygląda? Taki już widać czas nastał, że
wszyscy muszą zginąć – westchnął ubogi człowiek.
Wokulski zamyślił się.
– Komorne wasze zapłacone? – spytał.
– Nawet nie ma, panie, co płacić, bo nas i tak wypędzą.
– A dlaczego nie przyszedłeś do sklepu, do pana Rzeckiego? – spytał Wokulski.
66
– Nie śmiałem, panie. Koń odszedł, wóz u Żyda, kubrak na mnie jak na
dziadzie... Z czymże było przyjść i jeszcze ludziom głowę zaprzątać?...
Wokulski wydobył portmonetkę.
Masz tu – rzekł – dziesięć rubli na święta. Jutro w południe przyjdziesz do sklepu
i dostaniesz kartkę na Pragę. Tam u handlarza wybierzesz sobie konia, a po
świętach przyjeżdżaj do roboty. U mnie zarobisz ze trzy ruble na dzień, więc
dług spłacisz łatwo. Zresztą dasz sobie radę.
Ubogi człowiek dotknąwszy pieniędzy zaczął się trząść. Uważnie słuchał
Wokulskiego, a łzy spływały mu po wychudzonej twarzy.
– Czy panu powiedział kto – zapytał po chwili – że z nami jest... ot tak?... Bo już
nam ktoś – dodał szeptem – przysyłał siostrę miłosierdzia, będzie z miesiąc.
Mówiła, że muszę być ladaco, i dała nam kartkę na pud węgla z Żelaznej ulicy.
Czy może pan tak sam z siebie?...
– Idź do domu, a jutro bądź w sklepie – odparł Wokulski.
– Idę, panie – odpowiedział człowiek kłaniając się do ziemi.
Odszedł, lecz przystawał na drodze; widocznie rozmyślał nad niespodziewanym
szezęściem.
W tej chwili Wokulskiego tknęło szczególne przeczucie.
– Wysocki!... – zawołał. – A twemu bratu jak na imię?
– Kasper – odpowiedział człowiek wracając pędem.
– Przy jakiej mieszka stacji?
– Przy Częstochowie, panie.
– Idź do domu. Może Kaspra przeniosą do Skierniewic.
Ale ten zamiast iść, zbliżył się.
– Przepraszam, wielmożny panie – rzekł nieśmiało – ale jak mnie kto zaczepi:
skąd mam tyle pieniędzy?...
– Powiedz, że na rachunek wziąłeś ode mnie.
– Rozumiem, panie... Bóg... niech Bóg...
Ale Wokulski już nie słuchał; szedł w stronę Wisły myśląc:
„ Jakże oni szczęśliwi, ci wszyscy, w których tylko głód wywołuje apatię, a
jedynym cierpieniem jest zimno. I jak łatwo ich uszczęśliwić!.. Nawet moim
skromnym majątkiem mógłbym wydźwignąć parę tysięcy rodzin.
Nieprawdopodobne, a przecież – tak jest.”
Wokulski doszedł do brzegu Wisły i zdumiał się. Na kilkumorgowej przestrzeni
wznosił się tu pagórek najobrzydliwszych śmieci, cuchnących, nieomal
ruszających się pod słońcem, a o kilkadziesiąt kroków dalej leżały zbiorniki
wody, którą piła Warszawa.
„ O, tutaj – myślał – jest ognisko wszelkiej zarazy. Co człowiek dziś wyrzuci ze
swego mieszkania, jutro wypije; później przenosi się na Powązki i z drugiej
znowu strony miasta razi bliźnich pozostalych przy życiu.
Bulwar tutaj, kanały i woda źródlana na górze i – można by ocalić rokrocznie
kilka tysięcy ludzi od śmierci, a kilkadziesiąt tysięcy od chorób... Niewielka
praca, a zysk nieobliczony; natura umie wynagradzać.”
67
Na stoku i w szczelinach obmierzłego wzgórza spostrzegł niby postacie ludzkie.
Było tu kilku drzemiących na słońcu pijaków czy złodziei, dwie śmieciarki i
jedna kochająca się para, złożona z trędowatej kobiety i suchotniczego
mężczyzny, który nie miał nosa. Zdawało się, że to nie ludzie, ale widma
ukrytych tutaj chorób, które odziały się w wykopane w tym miejscu szmaty.
Wszystkie te indywidua zwietrzyły obcego człowieka; nawet śpiący podnieśli
głowy i z wyrazem zdziczałych psów przypatrywali się gościowi.
Wokulski uśmiechnął się.
„ Gdybm tu przyszedł w nocy, na pewno wyleczyliby mnie z melancholii Jutro
już spoczywałbym pod tymi śmieciami, które – wreszcie – są tak wygodnym
grobem jak każdy inny. Na górze zrobiłby się wrzask, ścigano by i wyklinano
tych poczciwców, a oni – może wyświadczyliby mi łaskę.
O, bo nie znają, w snach mogilnych
Drzemiący, ciężkich trosk żywota
I duch się ich już nie szamota
W pragnieniach – tęsknych a bezsilnych...
Ależ ja zaczynam być naprawdę sentymentalny?... muszę mieć nerwy dobrze
rozbite. Bulwar jednak nie wytępiłby takich oto Mohikanów; przenieśliby się na
Pragę albo za Pragę, uprawialiby w dalszym ciągu swoje rzemiosło, kochaliby
się jak ta dwójeczka, ba, nawet mnożyliby się. Co za piękne, ojczyzno, będziesz
miała potomstwo, urodzone i wychowane na tym śmietniku, z matki okrytej
wysypką i beznosego ojca!...
Moje dzieci byłyby inne; po niej wzięłyby piękność, po mnie siłę... No, ale ich
nie będzie. W tym kraju tylko choroba, nędza i zbrodnia znajdują weselne
łożnice, nawet przytułki dla potomstwa.
Strach, co się tu stanie za kilka generacji... A przecie jest proste lekarstwo: praca
obowiązkowa – słusznie wynagradzana. Ona jedna może wzmocnić lepsze
indywidua, a bez krzyku wytępić złe i... mielibyśmy ludność dzielną, jak dziś
mamy zagłodzoną lub chorą.”
A potem, nie wiadomo z jakiej racji, pomyślał:
„ Cóż z tego, że trochę kokietuje?... Kokieteria u kobiet jest jak barwa i zapach u
kwiatów. Taka już ich natura, że każdemu chcą się podobać, nawet
Mraczewskim...
Dla wszystkich kokieteria, a dla mnie: 'zapłać temu panu!...' Może ona myśli, że
ja oszukałem ich na kupnie srebra?... To byłoby kapitalne!”
Nad samym brzegiem Wisły leżał stos belek. Wokulski uczuł znużenie, siadł i
patrzył. W spokojnej powierzchni wody odbijała się Saska Kępa, już
zieleniejąca, i praskie domy z czerwonymi dachami; na środku rzeki stała
nieruchoma berlinka. Nie większym wydawał się ten okręt, który zeszłego lata
widział Wokulski na Morzu Czarnym, unieruchomiony z powodu zepsucia się
machin.
„ Leciał jak ptak i nagle utknął; zabrakło w nim motoru. Spytałem się wówczas:
a może i ja kiedyś stanę w biegu? – no, i stanąłem. Jakież to pospolite sprężyny
68
wywołują ruch w świecie: trochę węgla ożywia okręt, trochę serca -
człowieka...”
W tej chwili żółtawy, za wczesny motyl przeleciał mu nad głową w stronę
miasta.
„ Ciekawym, skąd on się wziął? – myślał Wokulski. – Natura miewa kaprysy i -
analogie – dodał. – Motyle istnieją także w rodzaju ludzkim: piękna barwa,
latanie nad powierzchnią życia, karmienie się słodyczami, bez których giną – oto
ich zajęcie. A ty, robaku, nurtuj ziemię i przerabiaj ją na grunt zdolny do siewu.
Oni bawią się, ty pracuj; dla nich istnieje wolna przestrzeń i światło, a ty ciesz
się jednym tylko przywilejem: zrastania się, jeżeli cię rozdepcze ktoś
nieuważny.
I tobież to wzdychać do motyla, głupi?... I dziwić się, że ma wstręt do ciebie?...
Jakiż łącznik może istnieć między mną i nią?..
No, gąsienica jest także podobna do robaka, póki nie zostanie motylem. Ach,
więc to ty masz zostać motylem, kupcze galanteryjny?... Dlaczegóż by nie?
Ciągle doskonalenie się jest prawem świata, a ileż to kupieckich rodów w Anglii
zostało lordowskimi mościami.
W Anglii!... Tam jeszcze istnieje epoka twórcza w społeczeństwie; tam
wszystko doskonali się i wstępuje na wyższe szczeble. Owszem, tam nawet ci
wyżsi przyciągają do siebie nowe siły. Lecz u nas wyższa warstwa zakrzepła jak
woda na mrozie i nie tylko wytworzyła osobny gatunek, który nie łączy się z
resztą, ma do niej wstręt fizyczny, ale jeszcze własną. martwotą krępuje wszelki
ruch z dołu. Co się tu łudzić: ona i ja to dwa różne gatunki istot, naprawdę jak
motyl i robak. Mam dla jej skrzydeł opuszczać swoją norę i innych robaków?...
To są moi – ci, którzy leżą tam na śmietniku, i może dlatego są nędzni, a będą
jeszcze nędzniejsi, że ja chcę wydawać po trzydzieści tysięcy rubli rocznie na
zabawę w motyla. Głupi handlarzu, podły człowieku!...
Trzydzieści tysięcy rubli znaczą tyle, co sześćdziesiąt drobnych warsztatów albo
sklepików, z których żyją całe rodziny. I to ja mam byt ich zniszczyć, wyssać z
nich ludzkie, dusze i wypędzić na ten śmietnik?...
No dobrze, ale gdyby nie ona, czy miałbym dziś majątek?... Kto wie, co się
stanie ze mną i z tymi pieniędzmi bez niej? Może właśnie dopiero przy niej
nabiorą one twórczych własności; może choć kilkanaście rodzin z nich
skorzysta?...”
Wokulski odwrócił się i nagle zobaczył na ziemi swój własny cień. Potem
przypomniał sobie, że ten cień chodzi przed nim, za nim albo obok niego
zawsze i wszędzie, jak myśl o tamtej kobiecie chodziła za nim wszędzie i
zawsze, na jawie i we śnie, mieszając się do wszystkich jego celów, planów i
czynów.
„ Nie mogę wyrzec się jej” – szepnął rozkładając ręce, jakby tłumaczył się
komuś.
Wstał z belek i wrócił do miasta.
69
Idąc przez ulicę Obożną przypomniał sobie furmana Wysockiego, któremu koń
padł, i zdawało mu się, że widzi cały szereg wozów, przed którymi leżą padłe
konie, cały szereg rozpaczających nad nimi furmanów, a przy każdym gromadę
mizernych dzieci i żonę, która pierze bieliznę takim, co płacić nie mogą.
„ Koń?.. „ – szepnął Wokulski i czegoś serce mu się ścisnęło.
Raz w marcu przechodząc Aleją Jerozolimską zobaczył tłum ludzi, czarny wóz
węglarski stojący w poprzek drogi pod bramą, a o parę kroków dalej
wyprzężonego konia.
– Co się to stało?
– Koń złamał nogę – odparł wesoło jeden z przechodniów, który miał fiołkowy
szalik na szyi i trzymał ręce w kieszeniach.
Wokulski mimochodem spojrzał na delikwenta. Chudy koń z wytartymi bokami
stał przywiązany do młodego drzewka unosząc w górę tylną nogę. Stał cicho,
patrzył wywróconym okiem na Wokulskiego i gryzł z bólu gałązkę okrytą
szronem.
„ Dlaczego dziś dopiero przypomniał mi się ten koń? – myślał Wokulski -
dlaczego ogarnia mnie taki żal?”
Szedł Oboźną pod górę, rozmarzony, i czuł, że w ciągu kilku godzin, które
spędził w nadrzecznej dzielnicy, zaszła w nim jakaś zmiana. Dawniej – dziesięć
lat temu, rok temu, wczoraj jeszcze, przechodząc ulicami nie spotykał na nich
nic szczególnego. Snuli się ludzie, jeździły dorożki, sklepy otwierały gościnne
objęcia dla przechodniów. Ale teraz przybył mu jakby nowy zmysł. Każdy
obdarty człowiek wydawał mu się istotą wołającą o ratunek tym głośniej, że nic
nie mówił, tylko rzucał trwożne spojrzenia jak ów koń ze złamaną nogą. Każda
uboga kobieta wydawała mu się praczką, która wyżartymi od mydła rękami
powstrzymuje rodzinę nad brzegiem nędzy i upadku. Każde mizerne dziecko
wydawało mu się skazanym na śmierć przedwczesną albo na spędzanie dni i
nocy w śmietniku przy ulicy Dobrej.
I nie tylko obchodzili go ludzie. Czuł zmęczenie koni ciągnących ciężkie wozy i
ból ich karków tartych do krwi przez chomąto. Czuł obawę psa, który szczekał