355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Bolesław Prus » Lalka » Текст книги (страница 19)
Lalka
  • Текст добавлен: 21 октября 2016, 23:12

Текст книги "Lalka"


Автор книги: Bolesław Prus



сообщить о нарушении

Текущая страница: 19 (всего у книги 55 страниц) [доступный отрывок для чтения: 20 страниц]

przesadzajmy, niech pięćdziesiąt tysięcy, no – niechby tylko czterdzieści

tysięcy... Dam mu to, on będzie mi płacił z osiem tysięcy rubli rocznie, resztę

zaś (jeżeli interes pójdzie w jego rękach, jak się spodziewam), resztę procentów

– każę kapitalizować... Za pięć, sześć lat suma podwoi się, a już za dziesięć -

może wzrosnąć w czwórnasób... Bo to w operacjach handlowych pieniądze

szalenie się mnożą... Ale co ja mówię!... Wokulski, jeżeli jest naprawdę

genialnym kupcem, powinien mieć i z pewnością ma sto za sto. A w takim razie

spojrzę mu w oczy i powiem bez ogródki: <

piętnaście albo dwadzieścia procent rocznie, ale nie mnie, który się na tym

rozumiem.>> I on, naturalnie, zobaczywszy, z kim ma do czynienia, zmięknie

od razu i może nawet wykaże taki dochód, o jakim mi się nie śniło..” Dzwonek

w przedpokoju uderzył dwa razy. Pan Tomasz cofnął się w głąb gabinetu i

usiadłszy na fotelu wziął do rąk tom przygotowanej na ten cel ekonomii

Supińskiego. Mikołaj otworzył drzwi i za chwilę ukazał się Wokulski.

– A... witam!... – zawołał pan Tomasz wyciągając do niego rękę.

Wokulski nisko ukłonił się przed białymi włosami człowieka, którego rad był

nazywać swoim ojcem.

207

– Siadajże, panie Stanisławie... Może papierosa?... Proszę cię... Cóż tam

słychać?... Czytam właśnie Supińskiego: tęga głowa!... Tak, narody nie

umiejące pracować i oszczędzać zniknąć muszą z powierzchni ziemi...Tylko

oszczędność i praca!... Pomimo to nasi wspólnicy zaczynają grymasić, co?...

– Niech robią, jak im wygodniej – odparł Wokulski. – Ja na nich nie zyskam ani

jednego rubla.

– Ale ja nie opuszczę cię, panie Stanisławie – rzekł pan Tomasztonem

przekonania. I dodał po chwili: – W tych dniach sprzedaję, to jest dopuszczam

do sprzedaży mego domu. Miałem z nim duży kłopot: lokatorowie nie płacą,

rządcy złodzieje, a wierzycieli hipotecznych musiałem zaspokajać z własnej

kieszeni. Nie dziw się, że mnie to w końcu znudziło...

– Naturalnie – wtrącił Wokulski.

– Mam nadzieję – ciągnął pan Tomasz – że zostanie mi z niego pięćdziesiąt, a

choćby czterdzieści tysięcy rubli...

– Ile ma pan nadzieję wziąć za ten dom?

– Sto, do stu dziesięciu tysięcy rubli... Cokolwiek jednakże dostanę, tobie

oddam, panie Stanisławie.

Wokulski pochylił głowę na znak zgody i pomyślał, że jednak pan Tomasz za

swoją kamienicę nie dostanie więcej nad dziewięćdziesiąt tysięcy rubli. Tyle

bowiem miał w tej chwili do dyspozycji, a nie mógł zaciągać długów bez

narażania swego kredytu.

– Tobie oddam, panie Stanisławie – mówił pan Łęcki. – I właśnie chciałem

zapytać się, czy przyjmiesz?...

– Ależ rozumie się...

– I jaki mi dasz procent?

– Gwarantuję dwudziesty, a jeżeli interesa pójdą lepiej, to i wyższy – odparł

Wokulski dodając w duchu, że więcej nad piętnaście procent nie mógłby dać

komu innemu.

„Filut!... – pomyślał pan Tomasz. – Sam ma ze sto procentów, a mnie daje

dwadzieścia...”

Głośno jednak rzekł:

– Dobrze, kochany panie Stanisławie. Przyjmuję dwadzieścia procent, bylebyś

mi mógł wypłacić z góry.

– Będę płacił z góry... co pół roku – odpowiedział Wokulski lękając się, ażeby

pan Tomasz nie wydał pieniędzy zbyt prędko.

– I na to zgoda – rzekł pan Tomasz tonem wielkiej serdeczności. – Wszystkie zaś

zyski – dodał z lekkim akcentem – wszystkie zyski wyższe nad dwadzieścia

procent, proszę cię, ażebyś nie dawał mi ich do ręki, choćbym... błagał,

rozumiesz?... ale żebyś dołączał do kapitału. Niech rośnie, prawda?...

– Panie proszą – rzekł w tej chwili Mikołaj ukazując się we drzwiach gabinetu.

Pan Tomasz uroczyście podniósł się z fotelu i ceremonialnym krokiem

wprowadził gościa do salonu.

208

Później niejednokrotnie Wokulski usiłował zdać sobie sprawę z salonu i ze

sposobu, w jaki tam wszedł; ale całości faktu nie mógł sobie przypomnieć.

Pamiętał, że przede drzwiami ukłonił się parę razy panu Tomaszowi, że potem

owionęła go jakaś miła woń, skutkiem czego ukłonił się damie w kremowej

sukni z pąsową różą przy ramieniu, a potem – innej damie wysokiej i czarno

ubranej, która patrzyła na niego z przestrachem. Przynajmniej tak mu się

zdawało.

Dopiero po chwili spostrzegł, że damą w kremowej sukni była panna Izabela.

Siedziała na fotelu, z nieporównanym wdziękiem pochylona w jego stronę, i

łagodnie patrząc mu w oczy mówiła:

– Ojciec mój, jako pański wspólnik, będzie musiał odbyć długą praktykę, zanim

potrafi zadowolnić pana. W jego imieniu proszę o pobłażliwość.

Wyciągnęła rękę, której Wokulski ledwo śmiał dotknąć.

– Pan Łęcki – odparł – jako wspólnik, potrzebuje mieć tylko zaufanego adwokata

i buchaltera, którzy co pewien czas skontrolują rachunki. Reszta należy do nas.

Zdawało mu się, że powiedział coś bardzo głupiego, i zarumienił się.

– Pan musi mieć dużo zajęcia przy takim magazynie... – wtrąciła czarno ubrana

panna Florentyna i przestraszyła się jeszcze mocniej.

– Nie tak wiele. Do mnie należy dostarczanie funduszów obrotowych i

zawiązywanie stosunków z nabywcami i odbiorcami. Rodzajem zaś towaru i

oceną jego wartości zajmuje się administracja sklepu.

– Czy to można w każdym razie spuścić się na obcych – westchnęła panna

Florentyna.

– Mam doskonałego plenipotenta, a zarazem przyjaciela, który lepiej prowadzi

interesa, niżbym ja to potrafił.

– Szczęśliwy jesteś, panie Stanisławie... – pochwycił pan Łęcki. – Nie

wyjeżdżasz w tym roku za granicę?

– Chcę być w Paryżu na wystawie.

– Zazdroszczę panu – odezwała się panna Izabela. – Od dwu miesięcy marzę

tylko o wystawie paryskiej, ale papo jakoś nie okazuje skłonności do wyjazdu...

– Nasz wyjazd całkowicie zależy od pana Wokulskiego – odpowiedział ojciec. -

Radzę ci więc jak najczęściej zapraszać go na obiad i podawać smaczny, ażeby

miał dobry humor.

– Zaręczam, że ile razy będzie pan na nas łaskaw, sama zajrzę do kuchni. Czy

jednak dobre chęci wystarczą w tym wypadku...

– Z wdzięcznością przyjmuję obietnicę – odparł Wokulski. – Nie wpłynie to

jednak na termin wyjazdu państwa do Paryża, ponieważ zależy on tylko od ich

woli.

Merci...– szepnęła panna Izabela.

Wokulski schylił głowę. „Znam ja to << merci>>! – pomyślał – płaci się za nie

kulami...”

209

– Państwo pozwolą do stołu?... – wtrąciła panna Florentyna. Przeszli do

jadalnego pokoju, gdzie na środku stał okrągły stół nakryty na cztery osoby.

Wokulski znalazł się przy nim między panną Izabelą i jej ojcem, naprzeciw

panny Florentyny. Już był zupełnie spokojny, tak spokojny, że aż go to

przerażało. Opuścił go szał miłości nawet pytał sam siebie: czy ona jest kobietą,

którą kochał?... Bo czy podobna kochać się tak jak on i siedząc o krok od

przyczyny swego obłędu czuć taką ciszę w duszy, tak niezmierną ciszę?... Myśl

miał tak swobodną, że nie tylko dokładnie widział każde drgnienie fizjognomii

swoich współbiesiadników, ale jeszcze (co już było zabawne), patrząc na pannę

Izabelę, robił sobie następujący rachunek:

„Suknia. Piętnaście łokci surowego jedwabiu po rublu – piętnaście rubli...

Koronki z dziesięć rubli, a robota z piętnaście... Razem-czterdzieści rubli

suknia, ze sto pięćdziesiąt rubli kolczyki i dziesięć groszy róża...”

Mikołaj zaczął podawać potrawy. Wokulski bez najmniejszego apetytu zjadł

kilka łyżek chłodniku, zapił portweinem, potem spróbował polędwicy i zapił ją

piwem. Uśmiechnął się, sam nie wiedząc czemu, i w przystępie jakiejś

żakowskiej radości postanowił robić błędy przy stole. Na początek

skosztowawszy polędwicy położył nóż i widelec na podstawce obok talerza.

Panna Florentyna aż drgnęła, a pan Tomasz z wielką werwą począł opowiadać o

wieczorze w Tuileriach, podczas którego na żądanie cesarzowej Eugenii tańczył

z jakąś marszałkową menueta.

Podano sandacza, którego Wokulski zaatakował nożem i widelcem. Panna

Florentyna o mało nie zemdlała, panna Izabela spojrzała na sąsiada z pobłażliwą

litością, a pan Tomasz... zaczął także jeść sandacza nożem i widelcem.

„Jacyście wy głupi!” – pomyślał Wokulski czując, że budzi się w nim coś niby

pogarda dla tego towarzystwa. Na domiar odezwała się panna Izabela, zresztą

bez cienia złośliwości:

– Musi mnie papa kiedy nauczyć, jak się jada ryby nożem.

Wokulskiemu wydało się to wprost niesmaczne.

„Widzę, że odkocham się tu przed końcem obiadu...” – rzekł do siebie.

– Moja droga – odpowiedział pan Tomasz córce – niejadanie ryb nożem to

doprawdy przesąd... Wszak mam rację, panie Wokulski?

– Przesąd?... nie powiem – rzekł Wokulski. – Jest to tylko przeniesienie zwyczaju

z warunków, gdzie on jest stosowny, do warunków, gdzie nim nie jest.

Pan Tomasz aż poruszył się na krześle.

– Anglicy uważają to prawie za obrazę... – wydeklamowała panna Florentyna.

– Anglicy mają ryby morskie, które można jadać samym widelcem; nasze zaś

ryby ościste może jedliby innym sposobem...

– O, Anglicy nigdy nie łamią form – broniła się panna Florentyna.

– Tak – mówił Wokulski – nie łamią form w warunkach zwykłych, ale w

niezwykłych stosują się do prawidła: robić, jak wygodniej. Sam zresztą

widywałem bardzo dystyngowanych lordów, którzy baraninę z ryżem jedli

palcami, a rosół pili prosto z garnka.

210

Lekcja była ostra. Pan Tomasz jednak przysłuchiwał się jej z zadowoleniem, a

panna Izabela prawie z podziwem. Ten kupiec, który jadał baraninę z lordami i

wygłaszał tak śmiało teorię posługiwania się nożem przy rybach, urósł w jej

wyobraźni. Kto wie, czy teoria nie wydała się jej ważniejszą aniżeli pojedynek z

Krzeszowskim.

– Więc pan jest nieprzyjacielem etykiety? – spytała.

– Nie. Nie chcę tylko być jej niewolnikiem.

– Są jednak towarzystwa, w których ona przestrzega się zawsze.

– Tego nie wiem. Ale widziałem najwyższe towarzystwa, w których o niej

zapominano w pewnych warunkach.

Pan Tomasz lekko schylił głowę; panna Florentyna zsiniała, panna Izabela

patrzyła na Wokulskiego prawie życzliwie. Nawet więcej niż-prawie... Bywały

mgnienia, w których marzyło się jej, że Wokulski jest jakimś Harun-al-

Raszydem ucharakteryzowanym na kupca. W sercu jej budził się podziw, nawet

– sympatia. Z pewnością ten człowiek może być jej powiernikiem; z nim będzie

mogła rozmawiać o Rossim.

Po lodach zupełnie zdetonowana panna Florentyna została w jadalni, a reszta

towarzystwa przeszła na kawę do gabinetu pana. Właśnie Wokulski skończył

swoją filiżankę, kiedy Mikołaj przyniósł panu Tomaszowi na tacy list mówiąc:

– Czeka na odpowiedź, jaśnie panie.

– Ach, od hrabiny... – rzekł pan Tomasz spojrzawszy na adres. -Pozwolicie

państwo...

– Jeżeli pan nie ma nic przeciw temu – przerwała panna Izabela uśmiechając się

do Wokulskiego – to przejdziemy do salonu, a ojciec tymczasem odpisze...

Wiedziała, że list ten napisał pan Tomasz sam do siebie; koniecznie bowiem

potrzebował choć pół godziny przedrzemać się po obiedzie.

– Nie obrazi się pan? – spytał pan Tomasz ściskając Wokulskiego za rękę.

Opuścili z panną Izabelą gabinet i weszli do salonu. Ona z gracją jej tylko

właściwą usiadła na fotelu wskazując mu drugi, zaledwie o parę kroków

odległy.

Wokulskiemu, kiedy znalazł się z nią sam na sam, krew uderzyła do głowy.

Wzburzenie spotęgowało się, gdy spostrzegł, że panna Izabela patrzy na niego

jakimś dziwnym wzrokiem, jakby go chciała przeniknąć do dna i przykuć do

siebie. To już nie była ta panna Izabela z kwesty wielkotygodniowej ani nawet z

wyścigów; to była osoba rozumna i czująca, która ma go o coś serio zapytać i

chce mu coś szczerego powiedzieć.

Wokulski był tak ciekawy tego, co mu powie, i tak stracił wszelką władzę nad

sobą, że chyba zabiłby człowieka, który by m w tej chwili przeszkodził. Patrzył

na pannę Izabelę w milczeniu i czekał.

Panna Izabela była zakłopotana: dawno już nie doznała takiego zamętu uczuć

jak w tej chwili. Przez myśl przebiegały jej zdania: „kupił serwis” – „przegrywał

umyślnie w karty do ojca” – „znieważył mnie”, a potem: „kocha mnie” – „kupił

konia wyścigowego” – „pojedynkował się” – „jadał baraninę z lordami w

211

najwyższych towarzystwach...” Pogarda, gniew, podziw, sympatia kolejno

potrącały jej duszę jak krople gęsto padającego deszczu; na dnie zaś tej burzy

nurtowała potrzeba zwierzenia się komuś ze swych kłopotów codziennych i ze

swych rozmaitych powątpiewań, i ze swej tragicznej miłości do wielkiego

aktora.

„Tak, on może być... on będzie moim powiernikiem!...” – myślała panna Izabela

topiąc słodkie spojrzenie w zdumionych oczach Wokulskiego i lekko pochylając

się naprzód, jakby chciała go pocałować w czoło. Potem ogarniał ją

bezprzyczynowy wstyd : cofała się na poręcz fotelu, rumieniła się i z wolna

opuszczała długie rzęsy, jakby ją sen morzył. Patrząc na grę jej fizjognomii

Wokulskiemu przypomniały się cudowne falowania zorzy północnej i owe

dziwne melodie, bez tonów i bez słów, które niekiedy odzywają się w ludzkiej

duszy niby echa lepszego świata. Rozmarzony, przysłuchiwał się

gorączkowemu tykotaniu stołowego zegara i biciu własnych pulsów i dziwił się,

że te dwa tak szybkie zjawiska prawie wloką się w porównaniu z biegiem jego

myśli.

„Jeżeli jest jakie niebo – mówił sobie – błogosławieni nie doznają wyższego

szczęścia aniżeli ja w tej chwili.”

Milczenie trwało już tak długo, że zaczęło być nieprzyzwoitym. Panna Izabela

opamiętała się pierwsza.

– Pan miał – rzekła – nieporozumienie z panem Krzeszowskim.

– O wyścigi... – wtrącił pośpiesznie Wokulski. – Baron nie mógł mi darować, że

kupiłem jego konia...

Chwilę patrzyła na niego z łagodnym uśmiechem.

– Potem miał pan pojedynek, który... bardzo nas zaniepokoił...-dodała ciszej. – A

potem... baron przeprosił mnie – zakończyła szybko, spuszczając oczy. – W

liście napisanym z tego powodu do mnie baron mówi o panu z wielkim

szacunkiem i przyjaźnią...

– Jestem bardzo... bardzo szczęśliwy.– bąkał Wokulski.

– Z czego, panie?

– Że okoliczności złożyły się w taki sposób... Baron jest człowiekiem

dystyngowanym...

Panna Izabela wyciągnęła rękę i zostawiwszy ją na chwilę w rozpalonej dłoni

Wokulskiego rzekła:

– Pomimo niewątpliwej dobroci barona ja jednak tylko panu dziękuję.

Dziękuję... Są przysługi, których się nieprędko zapomina, i doprawdy... – tu

zaczęła mówić wolniej i ciszej – doprawdy, ulżyłby pan memu sumieniu żądając

czegoś, co by zrównoważyło pańską...uprzejmość... Wokulski puścił jej rękę i

wyprostował się na krześle. Był tak odurzony, że nie zwrócił uwagi na ten mały

wyraz „uprzejmość”.

– Dobrze – odparł. – Jeżeli pani każe, przyznam się nawet... do zasługi. Czy w

zamian wolno mi zanieść prośbę do pani?...

– Tak.

212

– A więc – mówił rozgorączkowany – proszę o jedno: ażebym mógł służyć pani,

o ile mi siły starczą. Zawsze i we wszystkim.

– Panie!... – przerwała z uśmiechem panna Izabela – ależ to jest podstęp. Ja chcę

spłacić jeden dług, a pan chce mnie zmusić do zaciągania nowych. Czy to

właściwe?...

– Co w tym niewłaściwego?... Alboż nie przyjmuje pani usług nawet od

posłańców publicznych?...

– Ale im płaci się za to – odpowiedziała figlarnie patrząc mu w oczy.

– I ta tylko jest między mną i nimi różnica, że im płacić potrzeba, a mnie nie

wypada. Nawet nie można.

Panna Izabela kręciła głową.

– To, o co proszę – mówił dalej Wokulski – nie przechodzi granicy

najzwyklejszych stosunków ludzkich. Panie zawsze rozkazujecie – my zawsze

spełniamy, oto wszystko. Ludzie należący do tej co i pani sfery towarzyskiej

wcale nie potrzebowaliby prosić o podobną łaskę; dla nich jest ona codziennym

obowiązkiem, nawet prawem. Ja zaś dobijałem się, a dzisiaj błagam o nią, gdyż

spełnianie zleceń pani byłoby dla mnie pewnym rodzajem nobilitacji. Boże

miłosierny! Jeżeli furmani i lokaje mogą nosić barwy pani, z jakiej racji ja nie

miałbym zasługiwać na ten zaszczyt?

– Ach, o tym pan mówi?... Dawać panu mojej szarfy nie potrzebuję; pan sam

wziął ją gwałtem. A odbierać?... Już za późno, choćby ze względu na list

barona.

Znowu podała mu rękę, którą Wokulski ze czcią ucałował. W obocznym pokoju

rozległy się kroki i wszedł pan Tomasz wyspany, promieniejący. Jego piękna

twarz miała tak serdeczny wyraz, że Wokulski pomyślał :

„Nędznikiem będę, jeżeli twoje trzydzieści tysięcy rubli, przyniosą ci dziesięciu

tysięcy rocznie.” Jeszcze z kwadrans posiedzieli we troje, rozmawiając o

niedawnej zabawie w Dolinie Szwajcarskiej na cel dobroczynny, o przybyciu

Rossiego i o wyjeździe do Paryża. Nareszcie Wokulski z żalem opuścił miłe

towarzystwo obiecując przychodzić częściej i współcześnie z nimi jechać do

Paryża.

– Zobaczy pan, jak tam będzie wesoło – rzekła panna Izabela na pożegnanie.

ROZDZIAŁ SIEDMNASTY:

KIEŁKOWANIE ROZMAITYCH ZASIEWÓW I

ZŁUDZEŃ

Było już wpół do dziewiątej wieczorem, kiedy Wokulski wracał do domu.

Słońce niedawno zaszło, lecz silny wzrok mógł już dopatrzeć większe gwiazdy

przebłyskujące na zlotawolazurowym niebie. Po ulicach rozlegał się wesoły

gwar przechodniów; w sercu Wokulskiego zasiadł radosny spokój.

213

Przypominał sobie każdy ruch, każdy uśmiech, każde spojrzenie i każdy wyraz

panny Izabeli, z podejrzliwą troskliwością wyszukując w nich śladu niechęci

albo dumy. Na próżno. Traktowała go jak równego sobie i jak przyjaciela,

zapraszała, aby ich częściej odwiedzał, ba!... nawet żądała, aby ją o co prosił...

„A gdybym się był w tej chwili oświadczył – przyszło mu na myśl – to co?...”

I pilnie wpatrywał się w rysy jej widma, które mu napełniało duszę; ale – znowu

nie dostrzegł ani śladu niechęci. Owszem – figlarny uśmiech.

„Odpowiedziałaby – myślał – że za mało jeszcze się znamy, że powinienem

zasłużyć na nią... Tak... niezawodnie tak by odpowiedziała” – powtarzał, ciągle

przypominając sobie niewątpliwe oznaki sympatii.

„W ogóle – mówił – byłem niesprawiedliwie uprzedzony do wielkich panów. A

oni są przecie takimi jak i my ludźmi; może nawet mają więcej subtelnych

uczuć. Wiedząc, że jesteśmy goniącymi za zyskiem gburami, unikają nas. Ale

poznawszy w nas uczciwe serca, przygarniają do siebie... Cóż to za rozkoszna

żona może być z takiej kobiety! Naturalnie, że powinienem na nią zasłużyć.

Jeszcze jak!...”

I pod wpływem tych myśli czuł, że budzi się w nim jakaś wielka życzliwość,

która ogarnia naprzód dom Łęckich, potem dalszą ich rodzinę, potem jego sklep

i wszystkich ludzi, którzy w nim pracowali, potem wszystkich kupców, którzy

mieli z nim stosunki, a nareszcie – cały kraj i całą ludzkość. Zdawało się

Wokulskiemu, że każdy uliczny przechodzień jest jego krewnym, bliższym lub

dalszym; wesołym lub smutnym. I niewiele brakowało, ażeby stanąwszy na

chodniku zaczepiał jak żebrak ludzi i pytał: „Może który z was czego

potrzebuje?... Żądajcie, rozkazujcie, proszę was... w j e j imieniu...”

„Podle mi dotychczas życie schodziło – mówił sobie. – Byłem egoistą. Ochocki -

oto wspaniała dusza: chce przypiąć skrzydła ludzkości i dla tej idei zapomina o

własnym szczęściu. Sława, naturalnie, jest głupstwem, ale praca dla

pomyślności ogółu – to grunt... – A potem dodał z uśmiechem: – Ta kobieta już

zrobiła ze mnie bogacza i człowieka z reputacją, lecz jeżeli uprze się, zrobi ze

mnie – czy ja wiem co?... Chyba świętego męczennika, który swoją pracę, nawet

życie odda dla dobra innych... Naturalnie, że oddam, gdy ona tego zechce!...”

Sklep jego był już zamknięty, ale przez otwory okiennic wyglądało światło.

Coś jeszcze robią” – pomyślał Wokulski.

Skręcił w bramę i przez tylne drzwi wszedł do sklepu. Na progu zetknął się z

wychodzącym Ziębą, który pożegnał go niskim ukłonem; w głębi zaś sklepu

było jeszcze kilka osób. Klejn wdrapywał się na drabinkę, ażeby coś poprawić

na półkach. Lisiecki ubierał się w palto, za kantorem nad księgą siedział Rzecki,

a przed, nim stał jakiś człowiek płakał.

– Stary jedzie! – zawołał Lisiecki.

Rzecki przysłaniając oczy ręką spojrzał na Wokulskiego; Klejn ukłonił mu się

parę razy ze szczytu drabinki, a płaczący człowiek zwrócił się nagle i z głośnym

jękiem objął go za nogi.

214

– Co to jest?... – spytał zdziwiony Wokulski poznając w płaczącym starego

inkasenta Obermana. – Zgubił czterysta kilkadziesiąt rubli – odparł Rzecki

surowo. – Naturalnie, że nie było nadużycia, głowę dam za to, ale i firma tracić

nie może, tym bardziej że pan Oberman ma u nas kilkaset rubli oszczędności.

Jedno więc z dwojga – prawił rozdrażniony Rzecki – albo pan Oberman zapłaci,

albo pan Oberman straci miejsce... Piękne robilibyśmy interesa mając

wszystkich takich inkasentów jak pan Oberman...

– Zapłacę, panie – mówił szlochając inkasent – zapłacę, ale niech mi pan rozłoży

choć na parę lat. Toż te pięćset rubli, co mam u panów, to mój cały majątek.

Chłopiec skończył szkoły i chce uczyć się na doktora, a i starość za pasem...

Bóg i pan wie, co się człowiek napracuje, nim zbierze taki grosz... Musiałbym

się drugi raz urodzić, ażeby znowu go zebrać...

Klejn i Lisiecki, obaj ubrani, czekali na wyrok pryncypała.

– Tak – odezwał się Wokulski – firma nie może tracić. Oberman zapłaci.

– Słucham pana – wyszeptał nieszczęśliwy inkasent.

Panowie Klejn i Lisiecki pożegnali się i wyszli. Za nimi, wzdychając zabierał

się i Oberman do opuszczenia sklepu. Lecz gdy zostali tylko we trzech,

Wokulski dodał szybko:

– Oberman, zapłacisz, a ja ci zwrócę...

Inkasent rzucił mu się do nóg.

– Za pozwoleniem!... za pozwoleniem – przerwał Wokulski podnosząc go. -

Jeżeli słówko powiesz komu o naszym układzie, cofnę prezent, uważasz,

Oberman?... Inaczej wszyscy zechcą gubić pieniądze. Idź więc do domu i

milcz...

– Rozumiem. Niech Bóg zeszle na pana wszystko najlepsze-odparł inkasent i

wyszedł, na próżno starając się ukryć radość.

– Już zesłał najlepsze – rzekł Wokulski myśląc o pannie Izabeli. Rzecki był

niekontent.

– Wiesz, mój Stachu – odezwał się, gdy zostali sami – że lepiej zrobisz nie

mieszając się do sklepu. Z góry wiedziałem, że całej sumy nie każesz mu

zwracać; ja sam nie żądałbym tego., Ale ze sto rubli, tytułem kary, powinien był

gałgan zapłacić... Zresztą, pal diabli, można mu było i wszystko darować: ale

należało choć z parę tygodni utrzymać w niepewności... Inaczej lepiej od razu

zamknąć budę.

Wokulski śmiał się.

– Lękałbym się – odparł – gniewu boskiego, gdybym w takim dniu skrzywdził

człowieka.

– W jakim dniu?... – spytał Rzecki, szeroko otwierając oczy.

– Mniejsza o to. Dziś dopiero widzę, że trzeba być litościwym.

– Byłeś nim zawsze i aż zanadto – oburzył się pan Ignacy-i przekonasz się, że dla

ciebie ludzie takimi nie będą.

– Już są – rzekł Wokulski i podał mu rękę na pożegnanie.

215

– Już są?... – powtórzył pan Ignacy przedrzeźniając go. – Już są!... Nie życzę ci,

abyś potrzebował kiedy wystawiać na próbę ich współczucia...

– Mam je bez prób. Dobranoc.

– Masz!... masz!:. Zobaczymy, jak ono będzie wyglądało w razie potrzeby.

Dobranoc, dobranoc... – mówił stary subiekt, z hałasem chowając księgi.

Wokulski szedł do swego mieszkania i myślał:

„Trzeba nareszcie złożyć wizytę Krzeszowskiemu... Pójdę jutro...W całym

znaczeniu przyzwoity człowiek... przeprosił pannę Izabelę. Jutro podziękuję mu

i – niech mnie licho weźmie – jeżeli nie spróbuję dopomóc. Choć z takim

próżniakiem i letkiewiczem ciężka sprawa...Ale mniejsza o to, spróbuję... On

przeprosił pannę Izabelę, ja wydobędę go z długów.” Uczucia spokoju i

niezachwianej pewności tak w tej chwili górowały nad wszelkimi innymi w

duszy Wokulskiego, że gdy wrócił do domu, zamiast marzyć (co mu się zwykle

zdarzało), wziął się do roboty. Wydobył gruby kajet, już w większej części

zapisany, potem książkę z polsko-angielskimi ćwiczeniami i zaczął pisać zdania

wymawiając je półgłosem i usiłując jak najdokładniej naśladować nauczyciela

swego, pana Wiliama Colinsa.

W kilkuminutowych zaś przerwach myślał to o jutrzejszej wizycie u barona

Krzeszowskiego i o sposobie wydobycia go z długów, to o Obermanie, którego

wybawił z nieszczęścia.

„Jeżeli błogosławieństwo ma jaką wartość – mówił do siebie-cały kapitał

błogosławieństw Obermana, wraz ze składanym procentem, ceduję jej...”

Potem przyszło mu na myśl, że nie jest to zbyt świetnym prezentem dla panny

Izabeli – uszczęśliwić jednego tylko człowieka. Całego świata – nie może; ale

warto by z okazji bliższego poznania się z panną Izabelą podźwignąć bodaj

kilka osób.

„Drugim będzie Krzeszowski – myślał – ale ratować takich zuchów – żadna

zasługa... Aha!...” Uderzył się ręką w czoło i porzuciwszy ćwiczenia angielskie

wydobył archiwum swoich korespondencyj prywatnych. Była to safianowa

okładka, gdzie podług dat umieszczał nadchodzące listy, których spis znajdował

się na początku.

„Aha! – mówił – list mojej magdalenki i jej opiekunek, stronica sześćset trzy...”

Znalazł stronicę i z uwagą przeczytał dwa listy: jeden pisany elegancko, drugi -

jakby go kreśliła dziecinna ręka. W pierwszym zawiadomiono go, że taka to a

taka Maria, niegdyś dziewczyna złego prowadzenia, obecnie nauczyła się szyć

bielizny, krawiectwa i odznacza się pobożnością, posłuszeństwem, łagodnością i

dobrymi obyczajami. W drugim liście sama owa Maria... dziękowała mu za

dotychczasową pomoc i prosiła tylko o wyszukanie jakiego zajęcia.

„Niech już wielmożny i dobrotliwy pan – pisała – kiedy z łaski Boga ma takie

duże fundusze, na mnie grzeszną ich nie wydaje. Bo ja teraz sama sobie

poradzę, bylem miała o co ręce zaczepić, a ludzi, co potrzebują gorzej niż ja,

nieszczęśliwa, zhańbiona, w Warszawie nie brak...”

216

Wokulskiemu przykro się zrobiło, że podobna prośba kilka dni czekała na

odpowiedź. Natychmiast odpisał i zawołał służącego.

– List ten – rzekł – odeślesz rano do magdalenek...

– Żrobi się – odparł służący usiłując zapanować nad ziewaniem.

– Sprowadzisz mi także furmana Wysockiego, tego z Tamki, wiesz?...

– O jeszcze nie miałbym wiedzieć. Ale pan słyszał...

– Tylko żeby mi tu przyszedł z rana...

– O!... czemu nie. Ale pan słyszał, że Oberman zgubił wielkie pieniądze? Był tu

z wieczora i przysięgał, że zabiję się albo zrobi sobie co złego, jeżeli pan nie

okaże nad nim litości. Ja mówię: „Nie bądźcie głupi, nie żabijajcie się,

poczekajcie... Nasz stary ma miętkie szercze...”A on gada: „Ja se też tak

kalkuluję, ale zawsze będzie heca, bo mi choć trochę strącą, a tu syn idzie na

medyka, a tu starość chwyta człowieka za poły...”

– Proszę cię, idź spać – przerwał mu Wokulski.

– Pójść pójdę – odparł z gniewem służący – ale u pana to taka służba, że gorzej

niż w kryminale: nawet szpać nie można iść, kiedy się chce...

Zabrał list i wyszedł.

Na drugi dzień około dziewiątej rano służący obudził Wokulskiego, donosząc

mu, że czeka Wysocki.

– Niech no wejdzie. Po chwili wszedł furman. Był przyzwoicie ubrany, miał

czerstwą cerę i wesołe spojrzenie. Zbliżył się do łóżka i ucałował Wokulskiemu

ręce.

– Mój Wysocki, podobno przy twoim mieszkaniu jest wolny pokój?

– A tak, wielmożny panie, bo mi stryjek umarł, a jego bestie lokatory nie chciały

płacić, więcem wygnał. Na wódkę to łobuz ma, a na komorne go nie stać...

– Ja wynajmę od ciebie ten pokój – mówił Wokulski – tylko trzeba go

odczyścić... Furman patrzył na Wokulskiego zdziwiony.

– Będzie tam mieszkać młoda szwaczka – mówił dalej Wokulski. – Niech stołuje

się u was, niech jej twoja żona pierze bieliznę...Niech zobaczy czego jej brak?

Na sprzęty i na bieliznę ja dam pieniędzy... Potem będziecie uważali, czy nie

sprowadza kogo do domu...

– O ni! – zawołał z ożywieniem furman. – Ile razy będzie wielmożnemu panu

potrzebna, ja ją sam zawiodę; ale żeby kto zaś z miasta – to ni!... Z takiego

interesu wielmożny pan mógłby się tylko nabawić nieszczęścia...

– Głupiś, mój Wysocki. Ja jej widywać nie potrzebuję. Byle była porządna w

domu, schludna, pracowita, to niech sobie chodzi, gdzie chce. Tylko niech do

niej nie chodzą. Więc rozumiesz: trzeba w pokoju odświeżyć ściany, umyć

podłogę, kupić sprzęty tanie, ale nowe i dobre, znasz się na tym?...

– I jak jeszcze. Ilem się w życiu mebli nawoził...

– Dobrze. A twoja żona niech zobaczy, co jej potrzeba z bielizny i odzienia, i da

mi znać.

– Rozumiem wszystko, wielmożny panie – odparł Wysocki, znowu całując go w

rękę.

217

– Ale... A cóż z twoim bratem?...

– Niezgorzej, wielmożny panie. Siedzi, dziękować Bogu i wielmożnemu panu, w

Skierniewicach, ma grunt, najął parobka i tera z niego wielki pan. Za parę lat

jeszcze ziemi dokupi, bo stołuje się u niego jeden dróżnik i stróż, i dwa

smarowniki. Nawet mu tera kolej pensji dodała...

Wokulski pożegnał furmana i zaczął się ubierać. „Chciałbym przespać ten czas,

dopóki znowu jej nie zobaczę” – myślał Wokulski.

Do sklepu nie chciało mu się iść. Wziął jakąś książkę i czytał postanawiając

sobie między pierwszą i drugą wybrać się do barona Krzeszowskiego.

O jedenastej w przedpokoju rozległ się dzwonek i trzask otwieranych drzwi.

Wszedł służący.

– Jakaś panna czeka...

– Proś do sali – rzekł Wokulski.

W sali zaszeleściła kobieca suknia. Wokulski, stanąwszy na progu, zobaczył

swoją magdalenkę. Zdumiały go nadzwyczajne zmiany w niej. Dziewczyna była

czarno ubrana, miała bladawą, ale zdrową cerę i nieśmiałe spojrzenie.

Spostrzegłszy Wokulskiego zarumieniła się i zaczęła drżeć. – Niech pani siądzie,

panno Mario – odezwał się wskazując jej krzesło.

Usiadła na brzegu aksamitnego sprzętu, jeszcze mocniej zawstydzona. Powieki

szybko zamykały się jej i otwierały; patrzyła w ziemię, a na rzęsach jej błysnęły

krople łez. Inaczej wyglądała przed dwoma miesiącami.

– Więc już pani umie krawieczyznę, panno Mario?

– Tak.

– I gdzież pani ma zamiar umieścić się?

– Może by do jakiego magazynu albo w służbę... do Rosji...

– Dlaczegóż tam?

– Tam podobno łatwiej dostać robotę, a tu... któż mnie przyjmie? – szepnęła.

– A gdyby tu jaki skład brał u pani bieliznę, czy nie opłaciłoby się zostać?

– O tak... Ale tu trzeba mieć własną maszynę i mieszkanie; i wszystko... Kto

tego nie ma, musi iść w służbę.

Nawet głos jej się zmienił. Wokulski pilnie przypatrywał się jej, nareszcie rzekł:

– Zostanie pani tymczasem w Warszawie. Mieszkać będzie pani na Tamce, przy

rodzinie furmana Wysockiego. To bardzo dobrzy ludzie. Pokój będzie pani

miała osobny, stołować się będzie pani u nich, a maszyna i wszystko, co się

okaże potrzebnym do szycia bielizny, znajdzie się także. Rekomendacje do

składu bielizny dam pani, a po paru miesiącach zobaczymy, czy utrzyma się

pani z tej roboty. – Oto adres Wysockich. Proszę tam zaraz pójść, kupić z

Wysocką sprzęty, dopilnować, ażeby uporządkowali pokój. Maszynę przyślę

pani jutro... A oto pieniądze na zagospodarowanie się. Pożyczam je; zwróci mi

je pani ratami, jak już zacznie iść robota.

Podał jej kilkadziesiąt rubli zawiniętych w kartkę do Wysockiego. A kiedy ona

wahała się, czy ma brać, wcisnął jej zwitek w rękę i rzekł:


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю