Текст книги "Lalka"
Автор книги: Bolesław Prus
сообщить о нарушении
Текущая страница: 19 (всего у книги 55 страниц) [доступный отрывок для чтения: 20 страниц]
przesadzajmy, niech pięćdziesiąt tysięcy, no – niechby tylko czterdzieści
tysięcy... Dam mu to, on będzie mi płacił z osiem tysięcy rubli rocznie, resztę
zaś (jeżeli interes pójdzie w jego rękach, jak się spodziewam), resztę procentów
– każę kapitalizować... Za pięć, sześć lat suma podwoi się, a już za dziesięć -
może wzrosnąć w czwórnasób... Bo to w operacjach handlowych pieniądze
szalenie się mnożą... Ale co ja mówię!... Wokulski, jeżeli jest naprawdę
genialnym kupcem, powinien mieć i z pewnością ma sto za sto. A w takim razie
spojrzę mu w oczy i powiem bez ogródki: < piętnaście albo dwadzieścia procent rocznie, ale nie mnie, który się na tym rozumiem.>> I on, naturalnie, zobaczywszy, z kim ma do czynienia, zmięknie od razu i może nawet wykaże taki dochód, o jakim mi się nie śniło..” Dzwonek w przedpokoju uderzył dwa razy. Pan Tomasz cofnął się w głąb gabinetu i usiadłszy na fotelu wziął do rąk tom przygotowanej na ten cel ekonomii Supińskiego. Mikołaj otworzył drzwi i za chwilę ukazał się Wokulski. – A... witam!... – zawołał pan Tomasz wyciągając do niego rękę. Wokulski nisko ukłonił się przed białymi włosami człowieka, którego rad był nazywać swoim ojcem. 207 – Siadajże, panie Stanisławie... Może papierosa?... Proszę cię... Cóż tam słychać?... Czytam właśnie Supińskiego: tęga głowa!... Tak, narody nie umiejące pracować i oszczędzać zniknąć muszą z powierzchni ziemi...Tylko oszczędność i praca!... Pomimo to nasi wspólnicy zaczynają grymasić, co?... – Niech robią, jak im wygodniej – odparł Wokulski. – Ja na nich nie zyskam ani jednego rubla. – Ale ja nie opuszczę cię, panie Stanisławie – rzekł pan Tomasztonem przekonania. I dodał po chwili: – W tych dniach sprzedaję, to jest dopuszczam do sprzedaży mego domu. Miałem z nim duży kłopot: lokatorowie nie płacą, rządcy złodzieje, a wierzycieli hipotecznych musiałem zaspokajać z własnej kieszeni. Nie dziw się, że mnie to w końcu znudziło... – Naturalnie – wtrącił Wokulski. – Mam nadzieję – ciągnął pan Tomasz – że zostanie mi z niego pięćdziesiąt, a choćby czterdzieści tysięcy rubli... – Ile ma pan nadzieję wziąć za ten dom? – Sto, do stu dziesięciu tysięcy rubli... Cokolwiek jednakże dostanę, tobie oddam, panie Stanisławie. Wokulski pochylił głowę na znak zgody i pomyślał, że jednak pan Tomasz za swoją kamienicę nie dostanie więcej nad dziewięćdziesiąt tysięcy rubli. Tyle bowiem miał w tej chwili do dyspozycji, a nie mógł zaciągać długów bez narażania swego kredytu. – Tobie oddam, panie Stanisławie – mówił pan Łęcki. – I właśnie chciałem zapytać się, czy przyjmiesz?... – Ależ rozumie się... – I jaki mi dasz procent? – Gwarantuję dwudziesty, a jeżeli interesa pójdą lepiej, to i wyższy – odparł Wokulski dodając w duchu, że więcej nad piętnaście procent nie mógłby dać komu innemu. „Filut!... – pomyślał pan Tomasz. – Sam ma ze sto procentów, a mnie daje dwadzieścia...” Głośno jednak rzekł: – Dobrze, kochany panie Stanisławie. Przyjmuję dwadzieścia procent, bylebyś mi mógł wypłacić z góry. – Będę płacił z góry... co pół roku – odpowiedział Wokulski lękając się, ażeby pan Tomasz nie wydał pieniędzy zbyt prędko. – I na to zgoda – rzekł pan Tomasz tonem wielkiej serdeczności. – Wszystkie zaś zyski – dodał z lekkim akcentem – wszystkie zyski wyższe nad dwadzieścia procent, proszę cię, ażebyś nie dawał mi ich do ręki, choćbym... błagał, rozumiesz?... ale żebyś dołączał do kapitału. Niech rośnie, prawda?... – Panie proszą – rzekł w tej chwili Mikołaj ukazując się we drzwiach gabinetu. Pan Tomasz uroczyście podniósł się z fotelu i ceremonialnym krokiem wprowadził gościa do salonu. 208 Później niejednokrotnie Wokulski usiłował zdać sobie sprawę z salonu i ze sposobu, w jaki tam wszedł; ale całości faktu nie mógł sobie przypomnieć. Pamiętał, że przede drzwiami ukłonił się parę razy panu Tomaszowi, że potem owionęła go jakaś miła woń, skutkiem czego ukłonił się damie w kremowej sukni z pąsową różą przy ramieniu, a potem – innej damie wysokiej i czarno ubranej, która patrzyła na niego z przestrachem. Przynajmniej tak mu się zdawało. Dopiero po chwili spostrzegł, że damą w kremowej sukni była panna Izabela. Siedziała na fotelu, z nieporównanym wdziękiem pochylona w jego stronę, i łagodnie patrząc mu w oczy mówiła: – Ojciec mój, jako pański wspólnik, będzie musiał odbyć długą praktykę, zanim potrafi zadowolnić pana. W jego imieniu proszę o pobłażliwość. Wyciągnęła rękę, której Wokulski ledwo śmiał dotknąć. – Pan Łęcki – odparł – jako wspólnik, potrzebuje mieć tylko zaufanego adwokata i buchaltera, którzy co pewien czas skontrolują rachunki. Reszta należy do nas. Zdawało mu się, że powiedział coś bardzo głupiego, i zarumienił się. – Pan musi mieć dużo zajęcia przy takim magazynie... – wtrąciła czarno ubrana panna Florentyna i przestraszyła się jeszcze mocniej. – Nie tak wiele. Do mnie należy dostarczanie funduszów obrotowych i zawiązywanie stosunków z nabywcami i odbiorcami. Rodzajem zaś towaru i oceną jego wartości zajmuje się administracja sklepu. – Czy to można w każdym razie spuścić się na obcych – westchnęła panna Florentyna. – Mam doskonałego plenipotenta, a zarazem przyjaciela, który lepiej prowadzi interesa, niżbym ja to potrafił. – Szczęśliwy jesteś, panie Stanisławie... – pochwycił pan Łęcki. – Nie wyjeżdżasz w tym roku za granicę? – Chcę być w Paryżu na wystawie. – Zazdroszczę panu – odezwała się panna Izabela. – Od dwu miesięcy marzę tylko o wystawie paryskiej, ale papo jakoś nie okazuje skłonności do wyjazdu... – Nasz wyjazd całkowicie zależy od pana Wokulskiego – odpowiedział ojciec. - Radzę ci więc jak najczęściej zapraszać go na obiad i podawać smaczny, ażeby miał dobry humor. – Zaręczam, że ile razy będzie pan na nas łaskaw, sama zajrzę do kuchni. Czy jednak dobre chęci wystarczą w tym wypadku... – Z wdzięcznością przyjmuję obietnicę – odparł Wokulski. – Nie wpłynie to jednak na termin wyjazdu państwa do Paryża, ponieważ zależy on tylko od ich woli. – Merci...– szepnęła panna Izabela. Wokulski schylił głowę. „Znam ja to << merci>>! – pomyślał – płaci się za nie kulami...” 209 – Państwo pozwolą do stołu?... – wtrąciła panna Florentyna. Przeszli do jadalnego pokoju, gdzie na środku stał okrągły stół nakryty na cztery osoby. Wokulski znalazł się przy nim między panną Izabelą i jej ojcem, naprzeciw panny Florentyny. Już był zupełnie spokojny, tak spokojny, że aż go to przerażało. Opuścił go szał miłości nawet pytał sam siebie: czy ona jest kobietą, którą kochał?... Bo czy podobna kochać się tak jak on i siedząc o krok od przyczyny swego obłędu czuć taką ciszę w duszy, tak niezmierną ciszę?... Myśl miał tak swobodną, że nie tylko dokładnie widział każde drgnienie fizjognomii swoich współbiesiadników, ale jeszcze (co już było zabawne), patrząc na pannę Izabelę, robił sobie następujący rachunek: „Suknia. Piętnaście łokci surowego jedwabiu po rublu – piętnaście rubli... Koronki z dziesięć rubli, a robota z piętnaście... Razem-czterdzieści rubli suknia, ze sto pięćdziesiąt rubli kolczyki i dziesięć groszy róża...” Mikołaj zaczął podawać potrawy. Wokulski bez najmniejszego apetytu zjadł kilka łyżek chłodniku, zapił portweinem, potem spróbował polędwicy i zapił ją piwem. Uśmiechnął się, sam nie wiedząc czemu, i w przystępie jakiejś żakowskiej radości postanowił robić błędy przy stole. Na początek skosztowawszy polędwicy położył nóż i widelec na podstawce obok talerza. Panna Florentyna aż drgnęła, a pan Tomasz z wielką werwą począł opowiadać o wieczorze w Tuileriach, podczas którego na żądanie cesarzowej Eugenii tańczył z jakąś marszałkową menueta. Podano sandacza, którego Wokulski zaatakował nożem i widelcem. Panna Florentyna o mało nie zemdlała, panna Izabela spojrzała na sąsiada z pobłażliwą litością, a pan Tomasz... zaczął także jeść sandacza nożem i widelcem. „Jacyście wy głupi!” – pomyślał Wokulski czując, że budzi się w nim coś niby pogarda dla tego towarzystwa. Na domiar odezwała się panna Izabela, zresztą bez cienia złośliwości: – Musi mnie papa kiedy nauczyć, jak się jada ryby nożem. Wokulskiemu wydało się to wprost niesmaczne. „Widzę, że odkocham się tu przed końcem obiadu...” – rzekł do siebie. – Moja droga – odpowiedział pan Tomasz córce – niejadanie ryb nożem to doprawdy przesąd... Wszak mam rację, panie Wokulski? – Przesąd?... nie powiem – rzekł Wokulski. – Jest to tylko przeniesienie zwyczaju z warunków, gdzie on jest stosowny, do warunków, gdzie nim nie jest. Pan Tomasz aż poruszył się na krześle. – Anglicy uważają to prawie za obrazę... – wydeklamowała panna Florentyna. – Anglicy mają ryby morskie, które można jadać samym widelcem; nasze zaś ryby ościste może jedliby innym sposobem... – O, Anglicy nigdy nie łamią form – broniła się panna Florentyna. – Tak – mówił Wokulski – nie łamią form w warunkach zwykłych, ale w niezwykłych stosują się do prawidła: robić, jak wygodniej. Sam zresztą widywałem bardzo dystyngowanych lordów, którzy baraninę z ryżem jedli palcami, a rosół pili prosto z garnka. 210 Lekcja była ostra. Pan Tomasz jednak przysłuchiwał się jej z zadowoleniem, a panna Izabela prawie z podziwem. Ten kupiec, który jadał baraninę z lordami i wygłaszał tak śmiało teorię posługiwania się nożem przy rybach, urósł w jej wyobraźni. Kto wie, czy teoria nie wydała się jej ważniejszą aniżeli pojedynek z Krzeszowskim. – Więc pan jest nieprzyjacielem etykiety? – spytała. – Nie. Nie chcę tylko być jej niewolnikiem. – Są jednak towarzystwa, w których ona przestrzega się zawsze. – Tego nie wiem. Ale widziałem najwyższe towarzystwa, w których o niej zapominano w pewnych warunkach. Pan Tomasz lekko schylił głowę; panna Florentyna zsiniała, panna Izabela patrzyła na Wokulskiego prawie życzliwie. Nawet więcej niż-prawie... Bywały mgnienia, w których marzyło się jej, że Wokulski jest jakimś Harun-al- Raszydem ucharakteryzowanym na kupca. W sercu jej budził się podziw, nawet – sympatia. Z pewnością ten człowiek może być jej powiernikiem; z nim będzie mogła rozmawiać o Rossim. Po lodach zupełnie zdetonowana panna Florentyna została w jadalni, a reszta towarzystwa przeszła na kawę do gabinetu pana. Właśnie Wokulski skończył swoją filiżankę, kiedy Mikołaj przyniósł panu Tomaszowi na tacy list mówiąc: – Czeka na odpowiedź, jaśnie panie. – Ach, od hrabiny... – rzekł pan Tomasz spojrzawszy na adres. -Pozwolicie państwo... – Jeżeli pan nie ma nic przeciw temu – przerwała panna Izabela uśmiechając się do Wokulskiego – to przejdziemy do salonu, a ojciec tymczasem odpisze... Wiedziała, że list ten napisał pan Tomasz sam do siebie; koniecznie bowiem potrzebował choć pół godziny przedrzemać się po obiedzie. – Nie obrazi się pan? – spytał pan Tomasz ściskając Wokulskiego za rękę. Opuścili z panną Izabelą gabinet i weszli do salonu. Ona z gracją jej tylko właściwą usiadła na fotelu wskazując mu drugi, zaledwie o parę kroków odległy. Wokulskiemu, kiedy znalazł się z nią sam na sam, krew uderzyła do głowy. Wzburzenie spotęgowało się, gdy spostrzegł, że panna Izabela patrzy na niego jakimś dziwnym wzrokiem, jakby go chciała przeniknąć do dna i przykuć do siebie. To już nie była ta panna Izabela z kwesty wielkotygodniowej ani nawet z wyścigów; to była osoba rozumna i czująca, która ma go o coś serio zapytać i chce mu coś szczerego powiedzieć. Wokulski był tak ciekawy tego, co mu powie, i tak stracił wszelką władzę nad sobą, że chyba zabiłby człowieka, który by m w tej chwili przeszkodził. Patrzył na pannę Izabelę w milczeniu i czekał. Panna Izabela była zakłopotana: dawno już nie doznała takiego zamętu uczuć jak w tej chwili. Przez myśl przebiegały jej zdania: „kupił serwis” – „przegrywał umyślnie w karty do ojca” – „znieważył mnie”, a potem: „kocha mnie” – „kupił konia wyścigowego” – „pojedynkował się” – „jadał baraninę z lordami w 211 najwyższych towarzystwach...” Pogarda, gniew, podziw, sympatia kolejno potrącały jej duszę jak krople gęsto padającego deszczu; na dnie zaś tej burzy nurtowała potrzeba zwierzenia się komuś ze swych kłopotów codziennych i ze swych rozmaitych powątpiewań, i ze swej tragicznej miłości do wielkiego aktora. „Tak, on może być... on będzie moim powiernikiem!...” – myślała panna Izabela topiąc słodkie spojrzenie w zdumionych oczach Wokulskiego i lekko pochylając się naprzód, jakby chciała go pocałować w czoło. Potem ogarniał ją bezprzyczynowy wstyd : cofała się na poręcz fotelu, rumieniła się i z wolna opuszczała długie rzęsy, jakby ją sen morzył. Patrząc na grę jej fizjognomii Wokulskiemu przypomniały się cudowne falowania zorzy północnej i owe dziwne melodie, bez tonów i bez słów, które niekiedy odzywają się w ludzkiej duszy niby echa lepszego świata. Rozmarzony, przysłuchiwał się gorączkowemu tykotaniu stołowego zegara i biciu własnych pulsów i dziwił się, że te dwa tak szybkie zjawiska prawie wloką się w porównaniu z biegiem jego myśli. „Jeżeli jest jakie niebo – mówił sobie – błogosławieni nie doznają wyższego szczęścia aniżeli ja w tej chwili.” Milczenie trwało już tak długo, że zaczęło być nieprzyzwoitym. Panna Izabela opamiętała się pierwsza. – Pan miał – rzekła – nieporozumienie z panem Krzeszowskim. – O wyścigi... – wtrącił pośpiesznie Wokulski. – Baron nie mógł mi darować, że kupiłem jego konia... Chwilę patrzyła na niego z łagodnym uśmiechem. – Potem miał pan pojedynek, który... bardzo nas zaniepokoił...-dodała ciszej. – A potem... baron przeprosił mnie – zakończyła szybko, spuszczając oczy. – W liście napisanym z tego powodu do mnie baron mówi o panu z wielkim szacunkiem i przyjaźnią... – Jestem bardzo... bardzo szczęśliwy.– bąkał Wokulski. – Z czego, panie? – Że okoliczności złożyły się w taki sposób... Baron jest człowiekiem dystyngowanym... Panna Izabela wyciągnęła rękę i zostawiwszy ją na chwilę w rozpalonej dłoni Wokulskiego rzekła: – Pomimo niewątpliwej dobroci barona ja jednak tylko panu dziękuję. Dziękuję... Są przysługi, których się nieprędko zapomina, i doprawdy... – tu zaczęła mówić wolniej i ciszej – doprawdy, ulżyłby pan memu sumieniu żądając czegoś, co by zrównoważyło pańską...uprzejmość... Wokulski puścił jej rękę i wyprostował się na krześle. Był tak odurzony, że nie zwrócił uwagi na ten mały wyraz „uprzejmość”. – Dobrze – odparł. – Jeżeli pani każe, przyznam się nawet... do zasługi. Czy w zamian wolno mi zanieść prośbę do pani?... – Tak. 212 – A więc – mówił rozgorączkowany – proszę o jedno: ażebym mógł służyć pani, o ile mi siły starczą. Zawsze i we wszystkim. – Panie!... – przerwała z uśmiechem panna Izabela – ależ to jest podstęp. Ja chcę spłacić jeden dług, a pan chce mnie zmusić do zaciągania nowych. Czy to właściwe?... – Co w tym niewłaściwego?... Alboż nie przyjmuje pani usług nawet od posłańców publicznych?... – Ale im płaci się za to – odpowiedziała figlarnie patrząc mu w oczy. – I ta tylko jest między mną i nimi różnica, że im płacić potrzeba, a mnie nie wypada. Nawet nie można. Panna Izabela kręciła głową. – To, o co proszę – mówił dalej Wokulski – nie przechodzi granicy najzwyklejszych stosunków ludzkich. Panie zawsze rozkazujecie – my zawsze spełniamy, oto wszystko. Ludzie należący do tej co i pani sfery towarzyskiej wcale nie potrzebowaliby prosić o podobną łaskę; dla nich jest ona codziennym obowiązkiem, nawet prawem. Ja zaś dobijałem się, a dzisiaj błagam o nią, gdyż spełnianie zleceń pani byłoby dla mnie pewnym rodzajem nobilitacji. Boże miłosierny! Jeżeli furmani i lokaje mogą nosić barwy pani, z jakiej racji ja nie miałbym zasługiwać na ten zaszczyt? – Ach, o tym pan mówi?... Dawać panu mojej szarfy nie potrzebuję; pan sam wziął ją gwałtem. A odbierać?... Już za późno, choćby ze względu na list barona. Znowu podała mu rękę, którą Wokulski ze czcią ucałował. W obocznym pokoju rozległy się kroki i wszedł pan Tomasz wyspany, promieniejący. Jego piękna twarz miała tak serdeczny wyraz, że Wokulski pomyślał : „Nędznikiem będę, jeżeli twoje trzydzieści tysięcy rubli, przyniosą ci dziesięciu tysięcy rocznie.” Jeszcze z kwadrans posiedzieli we troje, rozmawiając o niedawnej zabawie w Dolinie Szwajcarskiej na cel dobroczynny, o przybyciu Rossiego i o wyjeździe do Paryża. Nareszcie Wokulski z żalem opuścił miłe towarzystwo obiecując przychodzić częściej i współcześnie z nimi jechać do Paryża. – Zobaczy pan, jak tam będzie wesoło – rzekła panna Izabela na pożegnanie. ROZDZIAŁ SIEDMNASTY: KIEŁKOWANIE ROZMAITYCH ZASIEWÓW I ZŁUDZEŃ Było już wpół do dziewiątej wieczorem, kiedy Wokulski wracał do domu. Słońce niedawno zaszło, lecz silny wzrok mógł już dopatrzeć większe gwiazdy przebłyskujące na zlotawolazurowym niebie. Po ulicach rozlegał się wesoły gwar przechodniów; w sercu Wokulskiego zasiadł radosny spokój. 213 Przypominał sobie każdy ruch, każdy uśmiech, każde spojrzenie i każdy wyraz panny Izabeli, z podejrzliwą troskliwością wyszukując w nich śladu niechęci albo dumy. Na próżno. Traktowała go jak równego sobie i jak przyjaciela, zapraszała, aby ich częściej odwiedzał, ba!... nawet żądała, aby ją o co prosił... „A gdybym się był w tej chwili oświadczył – przyszło mu na myśl – to co?...” I pilnie wpatrywał się w rysy jej widma, które mu napełniało duszę; ale – znowu nie dostrzegł ani śladu niechęci. Owszem – figlarny uśmiech. „Odpowiedziałaby – myślał – że za mało jeszcze się znamy, że powinienem zasłużyć na nią... Tak... niezawodnie tak by odpowiedziała” – powtarzał, ciągle przypominając sobie niewątpliwe oznaki sympatii. „W ogóle – mówił – byłem niesprawiedliwie uprzedzony do wielkich panów. A oni są przecie takimi jak i my ludźmi; może nawet mają więcej subtelnych uczuć. Wiedząc, że jesteśmy goniącymi za zyskiem gburami, unikają nas. Ale poznawszy w nas uczciwe serca, przygarniają do siebie... Cóż to za rozkoszna żona może być z takiej kobiety! Naturalnie, że powinienem na nią zasłużyć. Jeszcze jak!...” I pod wpływem tych myśli czuł, że budzi się w nim jakaś wielka życzliwość, która ogarnia naprzód dom Łęckich, potem dalszą ich rodzinę, potem jego sklep i wszystkich ludzi, którzy w nim pracowali, potem wszystkich kupców, którzy mieli z nim stosunki, a nareszcie – cały kraj i całą ludzkość. Zdawało się Wokulskiemu, że każdy uliczny przechodzień jest jego krewnym, bliższym lub dalszym; wesołym lub smutnym. I niewiele brakowało, ażeby stanąwszy na chodniku zaczepiał jak żebrak ludzi i pytał: „Może który z was czego potrzebuje?... Żądajcie, rozkazujcie, proszę was... w j e j imieniu...” „Podle mi dotychczas życie schodziło – mówił sobie. – Byłem egoistą. Ochocki - oto wspaniała dusza: chce przypiąć skrzydła ludzkości i dla tej idei zapomina o własnym szczęściu. Sława, naturalnie, jest głupstwem, ale praca dla pomyślności ogółu – to grunt... – A potem dodał z uśmiechem: – Ta kobieta już zrobiła ze mnie bogacza i człowieka z reputacją, lecz jeżeli uprze się, zrobi ze mnie – czy ja wiem co?... Chyba świętego męczennika, który swoją pracę, nawet życie odda dla dobra innych... Naturalnie, że oddam, gdy ona tego zechce!...” Sklep jego był już zamknięty, ale przez otwory okiennic wyglądało światło. Coś jeszcze robią” – pomyślał Wokulski. Skręcił w bramę i przez tylne drzwi wszedł do sklepu. Na progu zetknął się z wychodzącym Ziębą, który pożegnał go niskim ukłonem; w głębi zaś sklepu było jeszcze kilka osób. Klejn wdrapywał się na drabinkę, ażeby coś poprawić na półkach. Lisiecki ubierał się w palto, za kantorem nad księgą siedział Rzecki, a przed, nim stał jakiś człowiek płakał. – Stary jedzie! – zawołał Lisiecki. Rzecki przysłaniając oczy ręką spojrzał na Wokulskiego; Klejn ukłonił mu się parę razy ze szczytu drabinki, a płaczący człowiek zwrócił się nagle i z głośnym jękiem objął go za nogi. 214 – Co to jest?... – spytał zdziwiony Wokulski poznając w płaczącym starego inkasenta Obermana. – Zgubił czterysta kilkadziesiąt rubli – odparł Rzecki surowo. – Naturalnie, że nie było nadużycia, głowę dam za to, ale i firma tracić nie może, tym bardziej że pan Oberman ma u nas kilkaset rubli oszczędności. Jedno więc z dwojga – prawił rozdrażniony Rzecki – albo pan Oberman zapłaci, albo pan Oberman straci miejsce... Piękne robilibyśmy interesa mając wszystkich takich inkasentów jak pan Oberman... – Zapłacę, panie – mówił szlochając inkasent – zapłacę, ale niech mi pan rozłoży choć na parę lat. Toż te pięćset rubli, co mam u panów, to mój cały majątek. Chłopiec skończył szkoły i chce uczyć się na doktora, a i starość za pasem... Bóg i pan wie, co się człowiek napracuje, nim zbierze taki grosz... Musiałbym się drugi raz urodzić, ażeby znowu go zebrać... Klejn i Lisiecki, obaj ubrani, czekali na wyrok pryncypała. – Tak – odezwał się Wokulski – firma nie może tracić. Oberman zapłaci. – Słucham pana – wyszeptał nieszczęśliwy inkasent. Panowie Klejn i Lisiecki pożegnali się i wyszli. Za nimi, wzdychając zabierał się i Oberman do opuszczenia sklepu. Lecz gdy zostali tylko we trzech, Wokulski dodał szybko: – Oberman, zapłacisz, a ja ci zwrócę... Inkasent rzucił mu się do nóg. – Za pozwoleniem!... za pozwoleniem – przerwał Wokulski podnosząc go. - Jeżeli słówko powiesz komu o naszym układzie, cofnę prezent, uważasz, Oberman?... Inaczej wszyscy zechcą gubić pieniądze. Idź więc do domu i milcz... – Rozumiem. Niech Bóg zeszle na pana wszystko najlepsze-odparł inkasent i wyszedł, na próżno starając się ukryć radość. – Już zesłał najlepsze – rzekł Wokulski myśląc o pannie Izabeli. Rzecki był niekontent. – Wiesz, mój Stachu – odezwał się, gdy zostali sami – że lepiej zrobisz nie mieszając się do sklepu. Z góry wiedziałem, że całej sumy nie każesz mu zwracać; ja sam nie żądałbym tego., Ale ze sto rubli, tytułem kary, powinien był gałgan zapłacić... Zresztą, pal diabli, można mu było i wszystko darować: ale należało choć z parę tygodni utrzymać w niepewności... Inaczej lepiej od razu zamknąć budę. Wokulski śmiał się. – Lękałbym się – odparł – gniewu boskiego, gdybym w takim dniu skrzywdził człowieka. – W jakim dniu?... – spytał Rzecki, szeroko otwierając oczy. – Mniejsza o to. Dziś dopiero widzę, że trzeba być litościwym. – Byłeś nim zawsze i aż zanadto – oburzył się pan Ignacy-i przekonasz się, że dla ciebie ludzie takimi nie będą. – Już są – rzekł Wokulski i podał mu rękę na pożegnanie. 215 – Już są?... – powtórzył pan Ignacy przedrzeźniając go. – Już są!... Nie życzę ci, abyś potrzebował kiedy wystawiać na próbę ich współczucia... – Mam je bez prób. Dobranoc. – Masz!... masz!:. Zobaczymy, jak ono będzie wyglądało w razie potrzeby. Dobranoc, dobranoc... – mówił stary subiekt, z hałasem chowając księgi. Wokulski szedł do swego mieszkania i myślał: „Trzeba nareszcie złożyć wizytę Krzeszowskiemu... Pójdę jutro...W całym znaczeniu przyzwoity człowiek... przeprosił pannę Izabelę. Jutro podziękuję mu i – niech mnie licho weźmie – jeżeli nie spróbuję dopomóc. Choć z takim próżniakiem i letkiewiczem ciężka sprawa...Ale mniejsza o to, spróbuję... On przeprosił pannę Izabelę, ja wydobędę go z długów.” Uczucia spokoju i niezachwianej pewności tak w tej chwili górowały nad wszelkimi innymi w duszy Wokulskiego, że gdy wrócił do domu, zamiast marzyć (co mu się zwykle zdarzało), wziął się do roboty. Wydobył gruby kajet, już w większej części zapisany, potem książkę z polsko-angielskimi ćwiczeniami i zaczął pisać zdania wymawiając je półgłosem i usiłując jak najdokładniej naśladować nauczyciela swego, pana Wiliama Colinsa. W kilkuminutowych zaś przerwach myślał to o jutrzejszej wizycie u barona Krzeszowskiego i o sposobie wydobycia go z długów, to o Obermanie, którego wybawił z nieszczęścia. „Jeżeli błogosławieństwo ma jaką wartość – mówił do siebie-cały kapitał błogosławieństw Obermana, wraz ze składanym procentem, ceduję jej...” Potem przyszło mu na myśl, że nie jest to zbyt świetnym prezentem dla panny Izabeli – uszczęśliwić jednego tylko człowieka. Całego świata – nie może; ale warto by z okazji bliższego poznania się z panną Izabelą podźwignąć bodaj kilka osób. „Drugim będzie Krzeszowski – myślał – ale ratować takich zuchów – żadna zasługa... Aha!...” Uderzył się ręką w czoło i porzuciwszy ćwiczenia angielskie wydobył archiwum swoich korespondencyj prywatnych. Była to safianowa okładka, gdzie podług dat umieszczał nadchodzące listy, których spis znajdował się na początku. „Aha! – mówił – list mojej magdalenki i jej opiekunek, stronica sześćset trzy...” Znalazł stronicę i z uwagą przeczytał dwa listy: jeden pisany elegancko, drugi - jakby go kreśliła dziecinna ręka. W pierwszym zawiadomiono go, że taka to a taka Maria, niegdyś dziewczyna złego prowadzenia, obecnie nauczyła się szyć bielizny, krawiectwa i odznacza się pobożnością, posłuszeństwem, łagodnością i dobrymi obyczajami. W drugim liście sama owa Maria... dziękowała mu za dotychczasową pomoc i prosiła tylko o wyszukanie jakiego zajęcia. „Niech już wielmożny i dobrotliwy pan – pisała – kiedy z łaski Boga ma takie duże fundusze, na mnie grzeszną ich nie wydaje. Bo ja teraz sama sobie poradzę, bylem miała o co ręce zaczepić, a ludzi, co potrzebują gorzej niż ja, nieszczęśliwa, zhańbiona, w Warszawie nie brak...” 216 Wokulskiemu przykro się zrobiło, że podobna prośba kilka dni czekała na odpowiedź. Natychmiast odpisał i zawołał służącego. – List ten – rzekł – odeślesz rano do magdalenek... – Żrobi się – odparł służący usiłując zapanować nad ziewaniem. – Sprowadzisz mi także furmana Wysockiego, tego z Tamki, wiesz?... – O jeszcze nie miałbym wiedzieć. Ale pan słyszał... – Tylko żeby mi tu przyszedł z rana... – O!... czemu nie. Ale pan słyszał, że Oberman zgubił wielkie pieniądze? Był tu z wieczora i przysięgał, że zabiję się albo zrobi sobie co złego, jeżeli pan nie okaże nad nim litości. Ja mówię: „Nie bądźcie głupi, nie żabijajcie się, poczekajcie... Nasz stary ma miętkie szercze...”A on gada: „Ja se też tak kalkuluję, ale zawsze będzie heca, bo mi choć trochę strącą, a tu syn idzie na medyka, a tu starość chwyta człowieka za poły...” – Proszę cię, idź spać – przerwał mu Wokulski. – Pójść pójdę – odparł z gniewem służący – ale u pana to taka służba, że gorzej niż w kryminale: nawet szpać nie można iść, kiedy się chce... Zabrał list i wyszedł. Na drugi dzień około dziewiątej rano służący obudził Wokulskiego, donosząc mu, że czeka Wysocki. – Niech no wejdzie. Po chwili wszedł furman. Był przyzwoicie ubrany, miał czerstwą cerę i wesołe spojrzenie. Zbliżył się do łóżka i ucałował Wokulskiemu ręce. – Mój Wysocki, podobno przy twoim mieszkaniu jest wolny pokój? – A tak, wielmożny panie, bo mi stryjek umarł, a jego bestie lokatory nie chciały płacić, więcem wygnał. Na wódkę to łobuz ma, a na komorne go nie stać... – Ja wynajmę od ciebie ten pokój – mówił Wokulski – tylko trzeba go odczyścić... Furman patrzył na Wokulskiego zdziwiony. – Będzie tam mieszkać młoda szwaczka – mówił dalej Wokulski. – Niech stołuje się u was, niech jej twoja żona pierze bieliznę...Niech zobaczy czego jej brak? Na sprzęty i na bieliznę ja dam pieniędzy... Potem będziecie uważali, czy nie sprowadza kogo do domu... – O ni! – zawołał z ożywieniem furman. – Ile razy będzie wielmożnemu panu potrzebna, ja ją sam zawiodę; ale żeby kto zaś z miasta – to ni!... Z takiego interesu wielmożny pan mógłby się tylko nabawić nieszczęścia... – Głupiś, mój Wysocki. Ja jej widywać nie potrzebuję. Byle była porządna w domu, schludna, pracowita, to niech sobie chodzi, gdzie chce. Tylko niech do niej nie chodzą. Więc rozumiesz: trzeba w pokoju odświeżyć ściany, umyć podłogę, kupić sprzęty tanie, ale nowe i dobre, znasz się na tym?... – I jak jeszcze. Ilem się w życiu mebli nawoził... – Dobrze. A twoja żona niech zobaczy, co jej potrzeba z bielizny i odzienia, i da mi znać. – Rozumiem wszystko, wielmożny panie – odparł Wysocki, znowu całując go w rękę. 217 – Ale... A cóż z twoim bratem?... – Niezgorzej, wielmożny panie. Siedzi, dziękować Bogu i wielmożnemu panu, w Skierniewicach, ma grunt, najął parobka i tera z niego wielki pan. Za parę lat jeszcze ziemi dokupi, bo stołuje się u niego jeden dróżnik i stróż, i dwa smarowniki. Nawet mu tera kolej pensji dodała... Wokulski pożegnał furmana i zaczął się ubierać. „Chciałbym przespać ten czas, dopóki znowu jej nie zobaczę” – myślał Wokulski. Do sklepu nie chciało mu się iść. Wziął jakąś książkę i czytał postanawiając sobie między pierwszą i drugą wybrać się do barona Krzeszowskiego. O jedenastej w przedpokoju rozległ się dzwonek i trzask otwieranych drzwi. Wszedł służący. – Jakaś panna czeka... – Proś do sali – rzekł Wokulski. W sali zaszeleściła kobieca suknia. Wokulski, stanąwszy na progu, zobaczył swoją magdalenkę. Zdumiały go nadzwyczajne zmiany w niej. Dziewczyna była czarno ubrana, miała bladawą, ale zdrową cerę i nieśmiałe spojrzenie. Spostrzegłszy Wokulskiego zarumieniła się i zaczęła drżeć. – Niech pani siądzie, panno Mario – odezwał się wskazując jej krzesło. Usiadła na brzegu aksamitnego sprzętu, jeszcze mocniej zawstydzona. Powieki szybko zamykały się jej i otwierały; patrzyła w ziemię, a na rzęsach jej błysnęły krople łez. Inaczej wyglądała przed dwoma miesiącami. – Więc już pani umie krawieczyznę, panno Mario? – Tak. – I gdzież pani ma zamiar umieścić się? – Może by do jakiego magazynu albo w służbę... do Rosji... – Dlaczegóż tam? – Tam podobno łatwiej dostać robotę, a tu... któż mnie przyjmie? – szepnęła. – A gdyby tu jaki skład brał u pani bieliznę, czy nie opłaciłoby się zostać? – O tak... Ale tu trzeba mieć własną maszynę i mieszkanie; i wszystko... Kto tego nie ma, musi iść w służbę. Nawet głos jej się zmienił. Wokulski pilnie przypatrywał się jej, nareszcie rzekł: – Zostanie pani tymczasem w Warszawie. Mieszkać będzie pani na Tamce, przy rodzinie furmana Wysockiego. To bardzo dobrzy ludzie. Pokój będzie pani miała osobny, stołować się będzie pani u nich, a maszyna i wszystko, co się okaże potrzebnym do szycia bielizny, znajdzie się także. Rekomendacje do składu bielizny dam pani, a po paru miesiącach zobaczymy, czy utrzyma się pani z tej roboty. – Oto adres Wysockich. Proszę tam zaraz pójść, kupić z Wysocką sprzęty, dopilnować, ażeby uporządkowali pokój. Maszynę przyślę pani jutro... A oto pieniądze na zagospodarowanie się. Pożyczam je; zwróci mi je pani ratami, jak już zacznie iść robota. Podał jej kilkadziesiąt rubli zawiniętych w kartkę do Wysockiego. A kiedy ona wahała się, czy ma brać, wcisnął jej zwitek w rękę i rzekł: