355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Bolesław Prus » Lalka » Текст книги (страница 1)
Lalka
  • Текст добавлен: 21 октября 2016, 23:12

Текст книги "Lalka"


Автор книги: Bolesław Prus



сообщить о нарушении

Текущая страница: 1 (всего у книги 55 страниц) [доступный отрывок для чтения: 20 страниц]

Aby rozpocząć lekturę,

kliknij na taki przycisk ,

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym

LITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

BOLESŁAW PRUS

LALKA

1

TOM I

ROZDZIAŁ PIERWSZY

JAK WYGLĄDA FIRMA J. MINCEL I S. WOKULSKI

PRZEZ SZKŁO BUTELEK?

W początkach roku 1878, kiedy świat polityczny zajmował się pokojem san-

stefańskim, wyborem nowego papieża albo szansami europejskiej wojny,

warszawscy kupcy tudzież inteligencja pewnej okolicy Krakowskiego

Przedmieścia niemniej gorąco interesowała się przyszłością galanteryjnego

sklepu pod firmą J. Mincel i S. Wokulski.

W renomowanej jadłodajni, gdzie na wieczorną przekąskę zbierali się

właściciele składów bielizny i składów win, fabrykanci powozów i kapeluszy,

poważni ojcowie rodzin utrzymujący się z własnych funduszów i posiadacze

kamienic bez zajęcia, równie dużo mówiono o uzbrojeniach Anglii, jak o firmie

J. Mincel i S. Wokulski. Zatopieni w kłębach dymu cygar i pochyleni nad

butelkami z ciemnego szkła, obywatele tej dzielnicy jedni zakładali się o

wygranę lub przegranę Anglii, drudzy o bankructwo Wokulskiego; jedni

nazywali geniuszem Bismarcka, drudzy – awanturnikiem Wokulskiego; jedni

krytykowali postgpowanie prezydenta MacMahona, inni twierdzili, że Wokulski

jest zdecydowanym wariatem, jeżeli nie czymś gorszym...

Pan Deklewski, fabrykant powozów, który majątek i stanowisko zawdzięczał

wytrwałej pracy w jednym fachu, tudzież radca Węgrowicz, który od

dwudziestu lat był członkiem – opiekunem jednego i tego samego Towarzystwa

Dobroczynności, znali S. Wokulskiego najdawniej i najgłośniej przepowiadali

mu ruinę. – Na ruinie bowiem i niewypłacalności – mówił pan Deklewski – musi

skończyć człowiek, który nie pilnuje siç jednego fachu i nie umie uszanować

darów łaskawej fortuny. – Zaś radca Węgrowicz po każdej również głębokiej

sentencji swego przyjaciela dodawał:

– Wariat! wariat!... Awanturnik!... Józiu, przynieś no jeszcze piwa. A która to

butelka?

– Szósta, panie radco. Służę piorunem!... – odpowiadał Józio.

2

– Już szósta?... Jak ten czas leci!... Wariat! Wariat! – mruczał radca Węgrowicz.

Dla osób posilających się w tej co radca jadłodajni, dla jej właściciela,

subiektów i chłopców przyczyny klęsk mających paść na S. Wokulskiego i jego

sklep galanteryjny były tak jasne jak gazowe płomyki oświetlające zakład.

Przyczyny te tkwiły w niespokojnym charakterze, w awanturniczym życiu,

zresztą w najświeższym postępku człowieka, który mając w ręku pewny

kawałek chleba i możność uczęszczania do tej oto tak przyzwoitej restauracji,

dobrowolnie wyrzekł się restauracji, sklep zostawił na Opatrzności boskiej, a

sam z całą gotówką odziedziczoną po żonie pojechał na turecką wojnę robić

majątek.

– A może go i zrobi... Dostawy dla wojska to gruby interes – wtrącił pan Szprot,

ajent handlowy, który bywał tu rzadkim gościem.

– Nic nie zrobi – odparł pan Deklewski – a tymczasem porządny sklep diabli

wezmą. Na dostawach bogacą się tylko Żydzi i Niemcy; nasi do tego nie mają

głowy.

– A może Wokulski ma głowę?

– Wariat! wariat!... – mruknął radca. – Podaj no, Józiu, piwa. Która to?...

– Siódma buteleczka, panie radco. Służę piorunem!

– Już siódma?... Jak ten czas leci, jak ten czas leci...

Ajent handlowy, który z obowiązków stanowiska potrzebował mieć o kupcach

wiadomości wszechstronne i wyczerpujące, przeniósł swoją butelkę i szklankę

do stołu radcy i topiąc słodkie wejrzenie w jego załzawionych oczach, spytał

zniżonym głosem:

– Przepraszam, ale... dlaczego pan radca nazywa Wokulskiego wariatem?...

Może mogę służyć cygarkiem... Ja trochę znam Wokulskiego. Zawsze wydawał

mi się człowiekiem skrytym i dumnym. W kupcu skrytość jest wielką zaletą,

duma wadą. Ale żeby Wokulski zdradzał skłonności do wariacji, tegom nie

spostrzegł.

Radca przyjął cygaro bez szczególnych oznak wdzięczności. Jego rumiana

twarz, otoczona pękami siwych włosów nad czołem, na brodzie i na policzkach,

była w tej chwili podobna do krwawnika oprawionego w srebro.

– Nazywam go – odparł, powoli ogryzając i zapalając cygaro – nazywam go

wariatem, gdyż go znam lat... Zaczekaj pan... Piętnaście...siedmnaście...

ośmnaście... Było to w roku 1860... Jadaliśmy wtedy u Hopfera. Znałeś pan

Hopfera?...

– Phi!...

– Otóż Wokulski był wtedy u Hopfera subiektem i miał już ze dwadzieścia parę

lat.

– W handlu win i delikatesów?

– Tak. I jak dziś Józio, tak on wówczas podawał mi piwo, zrazy nelsońskie...

– I z tej branży przerzucił się do galanterii? – wtrącił ajent.

3

– Zaczekaj pan – przerwał radca. – Przerzucił się, ale nie do galanterii, tylko do

Szkoły Przygotowawczej, a potem do Szkoły Głównej, rozumie pan?...

Zachciało mu się być uczonym!...

Ajent począł chwiać głową w sposób oznaczający zdziwienie.

– Istna heca – rzekł. – I skąd mu to przyszło?

– No skąd! Zwyczajnie – stosunki z Akademią Medyczną, ze Szkołą Sztuk

Pięknych... Wtedy wszystkim paliło się we łbach, a on nie chciał być gorszym

od innych. W dzień służył gościom przy bufecie i prowadził rachunki, a w nocy

uczył się...

– Licha musiała to być usługa.

– Taka jak innych – odparł radca, niechętnie machając ręką.-Tylko że przy

posłudze był, bestia, niemiły; na najniewinniejsze słówko marszczył się jak

zbój... Rozumie się, używaliśmy na nim, co wlazło, a on najgorzej gniewał się,

jeżeli nazwał go kto „panem konsyliarzem”. Raz tak zwymyślał gościa, że mało

obaj nie porwali się za czuby.

– Naturalnie, handel cierpiał na tym...

– Wcale nie! Bo kiedy po Warszawie rozeszła się wieść, że subiekt Hopfera chce

wstąpić do Szkoły Przygotowawczej, tłumy zaczęły tam przychodzić na

śniadanie. Osobliwie roiła się studenteria.

– I poszedł też do Szkoły Przygotowawczej?

– Poszedł i nawet zdał egzamin do Szkoły Głównej. No, ale co pan powiesz -

ciągnął radca uderzając ajenta w kolano – że zamiast wytrwać przy nauce do

końca, niespełna w rok rzucił szkołę...

– Cóż robił?

– Otóż, co... Gotował wraz z innymi piwo, które do dziś dnia pijemy, i sam w

rezultacie oparł się aż gdzieś koło Irkucka.

– Heca, panie! – westchnął ajent handlowy.

– Nie koniec na tym... W roku 1870 wrócił do Warszawy z niewielkim

fundusikiem. Przez pół roku szukał zajęcia, z daleka omijając handle korzenne,

których po dziś dzień nienawidzi, aż nareszcie przy protekcji swego dzisiejszego

dysponenta, Rzeckiego, wkręcił się do sklepu Minclowej, która akurat została

wdową, i – w rok potem ożenił się z babą grubo starszą od niego.

– To nie było głupie – wtrącił ajent.

– Zapewne. Jednym zamachem zdobył sobie byt i warsztat, na którym mógł

spokojnie pracować do końca życia. Ale też miał on krzyż Pański z babą!

– One to umieją...

– Jeszcze jak! – prawił radca. – Patrz pan jednakże, co to znaczy szczęście.

Półtora roku temu baba objadła się czegoś i umarła, a Wokulski po czteroletniej

katordze został wolny jak ptaszek, z zasobnym sklepem i trzydziestu tysiącami

rubli w gotowiźnie, na którą pracowały dwa pokolenia Minclów.

– Ma szczęście.

– Miał – poprawił radca – ale go nie uszanował. Inny na jego miejscu ożeniłby się

z jaką uczciwą panienką i żyłby w dostatkach; bo co to, panie, dziś znaczy sklep

4

z reputacją i w doskonałym punkcie!... Ten jednak, wariat, rzucił wszystko i

pojechał robić interesa na wojnie. Milionów mu się zachciało czy kiego diabła!

– Może je będzie miał – odezwał się ajent.

– Ehe! – żachnął się radca. – Daj no, Józiu, piwa. Myślisz pan, że w Turcji

znajdzie jeszcze bogatszą babę aniżeli nieboszczka Minclowa?.. Józiu!...

– Służę piorunem!... Jedzie ósma...

– Ósma? – powtórzył radca – to być nie może. Zaraz... Przedtem była szósta,

potem siódma... – mruczał zasłaniając twarz dłonią.– Może być, że ósma. Jak ten

czas leci!...

Mimo posępne wróżby ludzi trzeźwo patrzących na rzeczy sklep galanteryjny

pod firmą J. Mincel i S. Wokulski nie tylko nie upadał, ale nawet robił dobre

interesa. Publiczność, zaciekawiona pogłoskami o bankructwie, coraz liczniej

odwiedzała magazyn, od chwili zaś kiedy Wokulski opuścił Warszawę, zaczęli

zgłaszać się po towary kupcy rosyjscy. Zamówienia mnożyły się, kredyt za

granicą istniał, weksle były płacone regularnie, a sklep roił się gośćmi, którym

ledwo mogli wydołać trzej subiekci: jeden mizerny blondyn, wyglądający, jakby

co godzinę umierał na suchoty, drugi szatyn z brodą filozofa a ruchami księcia i

trzeci elegant, który nosił zabójcze dla płci pięknej wąsiki, pachnąc przy tym jak

laboratorium chemiczne.

Ani jednak ciekawość ogółu, ani fizyczne i duchowe zalety trzech subiektów,

ani .nawet ustalona reputacja sklepu może nie uchroniłaby go od upadku, gdyby

nie zawiadował nim czterdziestoletni pracownik firmy, przyjaciel i zastępca

Wokulskiego, pan Ignacy Rzecki.

ROZDZIAŁ DRUGI:

RZĄDY STAREGO SUBIEKTA

Pan Ignacy od dwudziestu pięciu lat mieszkał w pokoiku przy sklepie. W ciągu

tego czasu sklep zmieniał właścicieli i podłogę, szafy i szyby w oknach, zakres

swojej działalności i subiektów; ale pokój pana Rzeckiego pozostał zawsze taki

sam. Było w nim to samo smutne okno, wychodzące na to samo podwórze, z tą

samą kratą, na której szczeblach zwieszała się być może ćwierćwiekowa

pajęczyna, a z pewnością ćwierćwiekowa firanka, niegdyś zielona, obecnie

wypłowiała z tęsknoty za słońcem.

Pod oknem stał ten sam czarny stół obity suknem, także niegdyś zielonym, dziś

tylko poplamionym. Na nim wielki czarny kałamarz wraz z wielką czarną

piaseczniczką, przymocowaną do tej samej podstawki – para mosiężnych

lichtarzy do świec łojowych, których już nikt nie palił, i stalowe szczypce,

którymi już nikt nie obcinał knotów. Żelazne łóżko z bardzo cienkim

materacem, nad nim nigdy nie używana dubeltówka, pod nim pudło z gitarą,

przypominające dziecinną trumienkę, wąska kanapka obita skórą, dwa krzesła

5

również skórą obite, duża blaszana miednica i mała szafa ciemnowiśniowej

barwy stanowiły umeblowanie pokoju, który ze względu na swoją długość i

mrok w nim panujący zdawał się być podobniejszym do grobu aniżeli do

mieszkania.

Równie jak pokój, nie zmieniły się od ćwierć wieku zwyczaje pana Ignacego.

Rano budził się zawsze o szóstej; przez chwilę słuchał, czy idzie leżący na

krześle zegarek, i spoglądał na skazówki, które tworzyły jedną linię prostą.

Chciał wstać spokojnie, bez awantur; ale że chłodne nogi i nieco zesztywniałe

ręce nie okazywały się dość uległymi jego woli, więc zrywał się nagle,

wyskakiwał na środek pokoju i rzuciwszy na łóżko szlafmycę, biegł pod piec do

wielkiej miednicy, w której mył się od stóp do głów, rżąc i parskając jak

wiekowy rumak szlachetnej krwi, któremu przypomniał się wyścig.

Podczas obrządku wycierania się kosmatymi ręcznikami z upodobaniem patrzył

na swoje chude łydki i zarośnięte piersi mrucząc:

„No, przecie nabieram ciała”.

W tym samym czasie zeskakiwał z kanapki jego stary pudel Ir z wybitym okiem

i mocno otrząsnąwszy się, zapewne z resztek snu, skrobał do drzwi, za którymi

rozlegało się pracowite dmuchanie w samowar. Pan Rzecki, wciąż ubierając się

z pośpiechem, wypuszczał psa, mówił dzień dobry służącemu, wydobywał z

szafy imbryk, mylił się przy zapinaniu mankietów, biegł na podwórze zobaczyć

stan pogody, parzył się gorącą herbatą, czesał się nie patrząc w lustro i o wpół

do siódmej był gotów.

Obejrzawszy się, czy ma krawat na szyi, a zegarek i portmonetkę w kieszeniach,

pan Ignacy wydobywał ze stolika wielki klucz i, trochę zgarbiony, uroczyście

otwierał tylne drzwi sklepu obite żelazną blachą. Wchodzili tam obaj ze

służącym, zapalali parę płomyków gazu i podczas gdy służący zamiatał podłogę,

pan Ignacy odczytywał przez binokle ze swego notatnika rozkład zajęć na dzień

dzisiejszy.

„Oddać w banku osiemset rubli, aha... Do Lublina wysłać trzy albumy, tuzin

portmonetek... Właśnie!... Do Wiednia przekaz na tysiąc dwieście guldenów... Z

kolei odebrać transport... Zmonitować rymarza za nieodesłanie walizek...

Bagatela!... Napisać list do Stasia... Bagatela...”

Skończywszy czytać zapalał jeszcze kilka płomieni i przy ich blasku robił

przegląd towarów w gablotkach i szafach.

„Spinki, szpilki, portmonety... dobrze... Rękawiczki, wachlarze, krawaty... tak

jest... Laski, parasole, sakwojaże... A tu – albumy, neseserki... Szafirowy

wczoraj sprzedano, naturalnie!... Lichtarze, kałamarze, przyciski... Porcelana...

Ciekawym, dlaczego ten wazon odwrócili?...Z pewnością... Nie, nie

uszkodzony... Lalki z włosami, teatr, karuzel...Trzeba na jutro postawić w oknie

karuzel, bo już fontanna spowszedniała. Bagatela!... Ósma dochodzi...

Założyłbym się, że Klejn będzie pierwszy a Mraczewski ostatni. Naturalnie...

Poznał się z jakąś guwernantką i już jej kupił neseser na rachunek i z rabatem...

Rozumie się...Byle nie zaczął kupować bez rabatu i bez rachunku...”

6

Tak mruczał i chodził po sklepie, przygarbiony, z rękoma w kieszeniach, a za

nim jego pudel. Pan od czasu do czasu zatrzymywał się i oglądał jakiś

przedmiot, pies przysiadał na podłodze i skrobał tylną nogą gęste kudły, a

rzędem ustawione w szafie lalki, małe, średnie i duże, brunetki i blondynki,

przypatrywały się im martwymi oczami.

Drzwi od sieni skrzypnęły i ukazał się pan Klejn, mizerny subiekt, ze smutnym

uśmiechem na posiniałych ustach.

– A co, byłem pewny, że pan przyjdziesz pierwszy. Dzień dobry– rzekł pan

Ignacy. – Paweł! gaś światło i otwieraj sklep.

Służący wbiegł ciężkim kłusem i zakręcił gaz. Po chwili rozległo się zgrzytanie

ryglów, szczękanie sztab i do sklepu wszedł dzień, jedyny gość, który nigdy nie

zawodzi kupca. Rzecki usiadł przy kantorku pod oknem. Klejn stanął na

zwykłym miejscu przy porcelanie.

– Pryncypał jeszcze nie wraca, nie miał pan listu? – spytał Klejn.

– Spodziewam się go w połowie marca, najdalej za miesiąc.

– Jeżeli go nie zatrzyma nowa wojna.

– Staś... Pan Wokulski – poprawił się Rzecki – pisze mi, że wojny nie będzie.

– Kursa jednak spadają, a przed chwilą czytałem, że flota angielska wpłynęła na

Dardanele.

–To nic, wojny nie będzie. Zresztą – westchnął pan Ignacy – co nas obchodzi

wojna, w której nie przyjmie udziału Bonaparte.

– Bonapartowie skończyli już karierę.

– Doprawdy?... – uśmiechnął się ironicznie pan Ignacy. – A na czyjąż korzyść

MacMahon z Ducrotem układali w styczniu zamach stanu?... Wierz mi, panie

Klejn, bonapartyzm to potęga!...

– Jest większa od niej.

– Jaka? – oburzył się pan. Ignacy. – Może republika z Gambettą?... – Może

Bismarck?..

– Socjalizm... – szepnął mizerny subiekt kryjąc się za porcelanę.

Pan Ignacy mocniej zasadził binokle i podniósł się na swym fotelu, jakby

pragnąc jednym zamachem obalić nową teorię, która przeciwstawiała się jego

poglądom; lecz poplątało mu szyki wejście drugiego subiekta z brodą.

– A, moje uszanowanie panu Lisieckiemu! – zwrócił się do przybyłego. – Zimny

dzień mamy, prawda? Która też godzina w mieście, bo mój zegarek musi się

spieszyć. Jeszcze chyba nie ma kwadransa na dziewiątą?..

– Także koncept!... Pański zegarek zawsze spieszy się z rana, a późni wieczorem

– odparł cierpko Lisiecki ocierając szronem pokryte wąsy.

– Założę się, żeś pan był wczoraj na preferansie.

– Ma się wiedzieć. Cóż pan myślisz, że mi na całą dobę wystarczy widok

waszych galanterii i pańskiej siwizny?

– No, mój panie, wolę być trochę szpakowatym aniżeli łysym – oburzył się pan

Ignacy.

7

– Koncept!... – syknął pan Lisiecki. – Moja łysina, jeżeli ją kto dojrzy, jest

smutnym dziedzictwem rodu, ale pańska siwizna i gderliwy charakter są

owocami starości, którą... chciałbym szanować.

Do sklepu wszedł pierwszy gość: kobieta ubrana w salopę i chustkę na głowie,

żądająca mosiężnej spluwaczki... Pan Ignacy bardzo nisko ukłonił się jej i

ofiarował krzesło, a pan Lisiecki zniknął za szafami i wróciwszy po chwili

doręczył interesantce ruchem pełnym godności żądany przedmiot. Potem zapisał

cenę spluwaczki na kartce, podał ją przez ramię Rzeckiemu i poszedł za

gablotkę z miną bankiera, który złożył na cel dobroczynny kilka tysięcy rubli.

Spór o siwiznę i łysinę był zażegnany.

Dopiero około dziewiątej wszedł, a raczej wpadł do sklepu pan Mraczewski,

piękny, dwudziestoletni blondynek, z oczyma jak gwiazdy, z ustami jak korale,

z wąsikami jak zatrute sztylety. Wbiegł ciągnąc za sobą od progu smugę woni, i

zawołał:

– Słowo honoru daję, że już musi być wpół do dziesiątej. Letkiewicz jestem,

gałgan jestem, no – podły jestem, ale cóż zrobię, kiedy matka mi zachorowała i

musiałem szukać doktora. Byłem u sześciu...

– Czy u tych, którym dajesz pan neseserki? – spytał Lisiecki.

– Neseserki?... Nie. Nasz doktor nie przyjąłby nawet szpilki. Zacny człowiek...

Prawda, panie Rzecki, że już jest wpół do dziesiątej? Stanął mi zegarek.

– Dochodzi dzie-wią-ta... – odparł ze szczególnym naciskiem pan Ignacy.

– Dopiero dziewiąta?... No, kto by myślał! A tak projektowałem sobie, że dziś

przyjdę do sklepu pierwszy, wcześniej od pana Klejna...

– Ażeby wyjść przed ósmą – wtrącił pan Lisiecki.

Mraczewski utkwił w nim błękitne oczy, w których malowało się najwyższe

zdumienie.

– Pan skąd wie?... – odparł. – No, słowo honoru daję, że ten człowiek ma zmysł

proroczy! Właśnie dziś, słowo honoru... muszę być na mieście przed siódmą,

choćbym umarł, choćbym... miał podać się do dymisji...

– Niech pan od tego zacznie – wybuchnął Rzecki – a będzie pan wolny przed

jedenastą, nawet w tej chwili, panie Mraczewski. Pan powinieneś być hrabią, nie

kupcem, i dziwię się, że pan od razu nie wstąpił do tamtego fachu, przy którym

zawsze ma się czas, panie Mraczewski. Naturalnie!

– No, i pan w jego wieku latałeś za spódniczkami – odezwał się Lisiecki. – Co tu

bawić się w morały.

– Nigdy nie latałem! – krzyknął Rzecki uderzając pięścią w kantorek.

– Przynajmniej raz wygadał się, że całe życie jest niedołęgą – mruknął Lisiecki

do Klejna, który uśmiechał się, podnosząc jednocześnie brwi bardzo wysoko.

Do sklepu wszedł drugi gość i zażądał kaloszy. Naprzeciw niego wysunął się

Mraczewski.

– Kaloszyków żąda szanowny pan? Który numerek, jeżeli wolno spytać? Ach,

szanowny pan zapewne nie pamięta! Nie każdy ma czas myśleć o numerze

8

swoich kaloszy, to należy do nas. Szanowny pan raczy zająć miejsce na

taburecie. Paweł! przynieś ręcznik, zdejm panu kalosze i wytrzyj obuwie...

Wbiegł Paweł ze ścierką i rzucił się do nóg przybyłemu.

– Ależ, panie, ależ przepraszam!... – tłomaczył się odurzony gość.

– Bardzo prosimy – mówił prędko Mraczewski – to nasz obowiązek. Zdaje mi

się, że te będą dobre – ciągnął, podając parę sczepionych nitką kaloszy. -

Doskonałe, pysznie wyglądają; szanowny pan ma tak normalną nogę, że

niepodobna mylić się co do numeru. Szanowny pan życzy sobie zapewne literki;

jakie mają być literki?...

– L. P. – mruknął gość, czując, że tonie w bystrym potoku wymowy grzecznego

subiekta.

– Panie Lisiecki, panie Klejn, przybijcie z łaski swojej literki. Szanowny pan

każe zawinąć dawne kalosze? Paweł! wytrzyj kalosze i okręć w bibułę. A może

szanowny pan nie życzy sobie dźwigać zbytecznego ciężaru? Paweł! rzuć

kalosze do paki... Należy się dwa ruble kopiejek pięćdziesiąt... Kaloszy z

literkami nikt szanownemu panu nie zamieni, a to przykra rzecz znaleźć w

miejsce nowych artykułów dziurawe graty... Dwa ruble pięćdziesiąt kopiejek do

kasy z tą karteczką. Panie kasjerze, pięćdziesiąt kopiejek reszty dla szanownego

pana...

Nim gość oprzytomniał, ubrano go w kalosze, wydano resztę i wśród niskich

ukłonów odprowadzono do drzwi. Interesant stał przez chwilę na ulicy,

bezmyślnie patrząc w szybę, spoza której Mraczewski darzył go słodkim

uśmiechem i ognistymi spojrzeniami. Wreszcie machnął ręką i poszedł dalej,

może myśląc, że w innym sklepie kalosze bez literek kosztowałyby go dziesięć

złotych.

Pan Ignacy zwrócił się do Lisieckiego i kiwał głową w sposób oznaczający

podziw i zadowolenie. Mraczewski dostrzegł ten ruch kątem oka i podbiegłszy

do Lisieckiego, rzekł półgłosem:

– Niech no pan patrzy, czy nasz stary nie jest podobny z profilu do Napoleona

III? Nos... wąs... hiszpanka...

– Do Napoleona, kiedy chorował na kamień – odparł Lisiecki.

Na ten dowcip pan Ignacy skrzywił się z niesmakiem. Swoją drogą Mraczewski

dostał urlop przed siódmą wieczór, a w parę dni później w prywatnym katalogu

Rzeckiego otrzymał notatkę:

„Był na Hugonotachw ósmym rzędzie krzeseł z niejaką Matyldą???.”

Na pociechę mógłby sobie powiedzieć, że w tym samym katalogu równie

posiadają notatki dwaj inni. jego koledzy, a także inkasent, posłańcy, nawet -

służący Paweł. Skąd Rzecki znał podobne szczegóły z życia swych

współpracowników? Jest to tajemnica, z którą przed nikim się nie zwierzał.

Około pierwszej w południe pan Ignacy, zdawszy kasę Lisieckiemu, któremu

pomimo ciągłych sporów ufał najbardziej, wymykał się do swego pokoiku,

ażeby zjeść obiad przyniesiony z restauracji; Współcześnie z nim wychodził

9

Klejn i wracał do sklepu o drugiej; potem obaj z Rzeckim zostawali w sklepie, a

Lisiecki i Mraczewski szli na obiad. O trzeciej znowu wszyscy byli na miejscu.

O ósmej wieczór zamykano sklep; subiekci rozchodzili się i zostawał tylko

Rzecki. Robił dzienny rachunek, sprawdzał kasę, układał plan czynności na

jutro i przypominał sobie: czy zrobiono wszystko, co wypadało na dziś. Każdą

zaniedbaną sprawę opłacał długą bezsennością i smętnymi marzeniami na temat

ruiny sklepu, stanowczego upadku Napoleonidów i tego, że wszystkie nadzieje,

jakie miał w życiu, były tylko głupstwem.

„Nic nie będzie! Giniemy bez ratunku!” – wzdychał przewracając się na twardej

pościeli.

Jeżeli dzień udał się dobrze, pan Ignacy był kontent. Wówczas przed snem

czytał historię konsulatu i cesarstwa albo wycinki z gazet opisujących wojnę

włoską z roku 1859, albo też, co trafiało się rzadziej, wydobywał spod łóżka

gitarę i grał na niej Marsza Rakoczegoprzyśpiewując wątpliwej wartości

tenorem.

Potem śniły mu się obszerne węgierskie równiny, granatowe i białe linie wojsk,

przysłoniętych chmurą dymu... Nazajutrz miewał posępny humor i skarżył się

na ból głowy.

Do przyjemniejszych dni należała u niego niedziela; wówczas bowiem obmyślał

i wykonywał plany wystaw okiennych na cały tydzień.

W jego pojęciu okna nie tylko streszczały zasoby sklepu, ale jeszcze powinny

były zwracać uwagę przechodniów bądź najmodniejszym towarem, bądź

pięknym ułożeniem, bądź figlem. Prawe okno przeznaczone dla galanterii

zbytkownych mieściło zwykle jakiś brąz, porcelanową wazę, całą zastawę

buduarowego stolika, dokoła których ustawiały się albumy, lichtarze,

portmonety, wachlarze, w towarzystwie lasek, parasoli i niezliczonej ilości

drobnych a eleganckich przedmiotów. W lewym znowu oknie, napełnionym

okazami krawatów, rękawiczek, kaloszy i perfum, miejsce środkowe zajmowały

zabawki, najczęściej poruszające się.

Niekiedy, podczas tych samotnych zajęć, w starym subiekcie budziło się

dziecko. Wydobywał wtedy i ustawiał na stole wszystkie mechaniczne cacka.

Był tam niedźwiedź wdrapujący się na słup, był piejący kogut, mysz, która

biegała, pociąg, który toczył się po szynach, cyrkowy pajac, który cwałował na

koniu, dźwigając drugiego pajaca, i kilka par, które tańczyły walca przy

dźwiękach niewyraźnej muzyki. Wszystkie te figury pan Ignacy nakręcał i

jednocześnie puszczał w ruch. A gdy kogut zaczął piać łopocząc sztywnymi

skrzydłami, gdy tańczyły martwe pary, co chwilę potykając się i zatrzymując,

gdy ołowiani pasażerowie pociągu, jadącego bez celu, zaczęli przypatrywać mu

się ze zdziwieniem i gdy cały ten świat lalek, przy drgającym świetle gazu,

nabrał jakiegoś fantastycznego życia, stary subiekt podparłszy się łokciami

śmiał się cicho i mruczał:

– Hi! hi! hi! dokąd wy jedziecie, podróżni?... Dlaczego narażasz kark,

akrobato?... Co wam po uściskach, tancerze?... Wykręcą się sprężyny i

10

pójdziecie na powrót do szafy. Głupstwo, wszystko głupstwo!...a wam,

gdybyście myśleli, mogłoby się zdawać, że to jest coś wielkiego!...

Po takich i tym podobnych monologach szybko składał zabawki i rozdrażniony

chodził go pustym sklepie, a za nim jego brudny pies.

„Głupstwo handel... głupstwo polityka... głupstwo podróż do Turcji... głupstwo

całe życie, którego początku nie pamiętamy, a końca nie znamy... Gdzież

prawda?.. „

Ponieważ tego rodzaju zdania wypowiadał niekiedy głośno i publicznie, więc

uważano go za bzika, a poważne damy, mające córki na wydaniu, nieraz

mówiły:

– Oto do czego prowadzi mężczyznę starokawalerstwo!

Z domu pan Ignacy wychodził rzadko i na krótko i zwykle kręcił się po ulicach,

na których mieszkali jego koledzy albo oficjaliści sklepu. Wówczas jego

ciemnozielona algierka lub tabaczkowy surdut, popielate spodnie z czarnym

lampasem i wypłowiały cylinder, nade wszystko zaś jego nieśmiałe zachowanie

się zwracały powszechną uwagę. Pan Ignacy wiedział to i coraz bardziej

zniechęcał się do spacerów. Wolał przy święcie kłaść się na łóżku i całymi

godzinami patrzeć w swoje zakratowane okno, za którym widać było szary mur

sąsiedniego domu, ozdobiony jednym jedynym, również zakratowanym oknem,

gdzie czasami stał garnczek masła albo wisiały zwłoki zająca.

Lecz im mniej wychodził, tym częściej marzył o jakiejś dalekiej podróży na

wieś lub za granicę. Coraz częściej spotykał we snach zielone pola i ciemne

bory, po których błąkałby się, przypominając sobie młode czasy. Powoli

zbudziła się w nim głucha tęsknota do tych krajobrazów, więc postanowił,

natychmiast po powrocie Wokulskiego, wyjechać gdzieś na całe lato.

– Choć raz przed śmiercią, ale na kilka miesięcy – mówił kolegom, którzy nie

wiadomo dlaczego uśmiechali się z tych projektów.

Dobrowolnie odcięty od natury i ludzi, utopiony w wartkim, ale ciasnym wirze

sklepowych interesów, czuł coraz mocniej potrzebę wymiany myśli. A

ponieważ jednym nie ufał, inni go nie chcieli słuchać, a Wokulskiego nie było,

więc rozmawiał sam z sobą i – w największym sekrecie pisywał pamiętnik.

ROZDZIAŁ TRZECI:

PAMIĘTNIK STAREGO SUBIEKTA

„...Ze smutkiem od kilku lat uważam, że na świecie jest coraz mniej dobrych

subiektów i rozumnych polityków, bo wszyscy stosują się do mody. Skromny

subiekt co kwartał ubiera się w spodnie nowego fasonu, w coraz dziwniejszy

kapelusz i coraz inaczej wykładany kołnierzyk. Podobnież dzisiejsi politycy co

kwartał zmieniają wiarę: onegdaj wierzyli w Bismarcka, wczoraj w Gambettę, a

dziś w Beaconsfielda, który niedawno był Żydkiem.

11

Już widać zapomniano, że w sklepie nie można stroić się w modne kołnierzyki,

tylko je sprzedawać, bo w przeciwnym razie gościom zabraknie towaru, a

sklepowi gości. Zaś polityki nie należy opierać na szczęśliwych osobach, tylko

na wielkich dynastiach. Metternich był taki sławny jak Bismarck, a Palmerston

sławniejszy od Beaconsfielda i – któż dziś o nich pamięta? Tymczasem ród

Bonapartych trząsł Europą za Napoleona I, potem za Napoleona III, a i dzisiaj,

choć niektórzy nazywają go bankrutem, wpływa na losy Francji przez wierne

swoje sługi, MacMahona i Ducrota.

Zobaczycie, co jeszcze zrobi Napoleonek IV, który po cichu uczy się sztuki

wojennej u Anglików! Ale o to mniejsza. W tej bowiem pisaninie chcę mówić

nie o Bonapartych, ale o sobie, ażeby wiedziano, jakim sposobem tworzyli się

dobrzy subiekci i choć nie uczeni, ale rozsądni politycy. Do takiego interesu nie

trzeba akademii, lecz przykładu – w domu i w sklepie.

Ojciec mój był za młodu żołnierzem, a na starość woźnym w Komisji Spraw

Wewnętrznych. Trzymał się prosto jak sztaba, miał nieduże faworyty i wąs do

góry; szyję okręcał czarną chustką i nosił srebrny kolczyk w uchu.

Mieszkaliśmy na Starym Mieście z ciotką, która urzędnikom prała i łatała

bieliznę. Mieliśmy na czwartym piętrze dwa pokoiki, gdzie niewiele było

dostatków, ale dużo radości, przynajmniej dla mnie. W naszej izdebce

najokazalszym sprzętem był stół, na którym ojciec powróciwszy z biura kleił

koperty; u ciotki zaś pierwsze miejsce zajmowała balia. Pamiętam, że w

pogodne dnie puszczałem na ulicy latawce, a w razie słoty wydmuchiwałem w

izbie bańki mydlane.

Na ścianach u ciotki wisieli sami święci; ale jakkolwiek było ich sporo, nie

dorównali jednak liczbą Napoleonom, którymi ojciec przyozdabiał swój pokój.

Był tam jeden Napoleon w Egipcie, drugi pod Wagram, trzeci pod Austerlitz,

czwarty pod Moskwą, piąty w dniu koronacji, szósty w apoteozie. Gdy zaś

ciotka, zgorszona tyloma świeckimi obrazami, zawiesiła na ścianie mosiężny

krucyfiks, ojciec, ażeby – jak mówił – nie obrazić Napoleona, kupił sobie jego

brązowe popiersie i także umieścił je nad łóżkiem.

– Zobaczysz, niedowiarku – lamentowała nieraz ciotka – że za te sztuki będą cię

pławić w smole.

– I!... Nie da mi cesarz zrobić krzywdy – odpowiadał ojciec.

Często przychodzili do nas dawni koledzy ojca: pan Domański, także woźny, ale

z Komisji Skarbu, i pan Raczek, który na Dunaju miał stragan z zieleniną. Prości

to byli ludzie (nawet pan Domański trochę lubił anyżówkę), ale roztropni

politycy. Wszyscy, nie wyłączając ciotki, twierdzili jak najbardziej stanowczo,

że choć Napoleon I umarł w niewoli, ród Bonapartych jeszcze wypłynie. Po

pierwszym Napoleonie znajdzie się jakiś drugi, a gdyby i ten źle skończył,

przyjdzie następny, dopóki jeden po drugim nie uporządkują świata.

– Trzeba być zawsze gotowym na pierwszy odgłos! – mówił mój ojciec.

– Bo nie wiecie dnia ani godziny – dodawał pan Domański.

12

A pan Raczek, trzymając fajkę w ustach, na znak potwierdzenia pluł aż do

pokoju ciotki.

– Napluj mi acan w balię, to ci dam!... – wołała ciotka.

– Może jejmość i dasz, ale ja nie wezmę – mruknął pan Raczek plując w stronę

komina.

– U... cóż to za chamy te całe grenadierzyska! – gniewała się ciotka.

– Jejmości zawsze smakowali ułani. Wiem, wiem...

Później pan Raczek ożenił się z moją ciotką...

...Chcąc, ażebym zupełnie był gotów, gdy wybije godzina sprawiedliwości,

ojciec sam pracował nad moją edukacją.

Nauczył mię czytać, pisać, kleić koperty, ale nade wszystko – musztrować się.

Do musztry zapędzał mnie w bardzo wczesnym dzieciństwie, kiedy mi jeszcze

zza pleców wyglądała koszula. Dobrze to pamiętam, gdyż ojciec komenderując:

„Pół obrotu na prawo!” albo „Lewe ramię naprzód – marsz!...”, ciągnął mnie w

odpowiednim kierunku za ogon tego ubrania.

Była to najdokładniej prowadzona nauka.

Nieraz w nocy budził mnie ojciec krzykiem: „Do broni!...”, musztrował pomimo

wymyślań i łez ciotki i kończył zdaniem:

– Ignaś! zawsze bądź gotów, wisusie, bo nie wiemy dnia ani godziny... Pamiętaj,

że Bonapartów Bóg zesłał, ażeby zrobili porządek na świecie, a dopóty nie

będzie porządku ani sprawiedliwości, dopóki nie wypełni się testament cesarza.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю