355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Bolesław Prus » Lalka » Текст книги (страница 18)
Lalka
  • Текст добавлен: 21 октября 2016, 23:12

Текст книги "Lalka"


Автор книги: Bolesław Prus



сообщить о нарушении

Текущая страница: 18 (всего у книги 55 страниц) [доступный отрывок для чтения: 20 страниц]

przebaczyła i kupno serwisu, i owe weksle, i owe przegrane w karty do ojca, z

ktorych przez parę tygodni utrzymywał się cały dom... (Nie, jeszcze mu nie

przebaczyła i nie przebaczy nigdy!...) Ale choćby nawet, to jednak – za jej

obrazę ujęła się sprawiedliwość boska... I kto jutro zginie?... Może obaj. W

każdym razie ten, który poważył się pannie Izabeli Łęckiej ofiarować pomoc

pieniężną. Człowiek taki, jak kochanek Kleopatry, żyć nie może...”

Tak myślała zanosząc się od płaczu; żal jej było oddanego sługi, a może

powiernika; ale korzyła się przed wyrokami Opatrzności, która nie przebacza

obrazy wyrządzonej pannie Łęckiej.

Gdyby Wokulski mógł w tej chwili zajrzeć w jej duszę, uciekłby z przestrachem

i uleczyłby się ze swego obłędu.

196

Swoją drogą panna Izabela nie spała przez całą noc. Ciągle stał jej przed oczyma

obraz jakiegoś francuskiego malarza przedstawiający pojedynek. Pod grupą

zielonych drzew dwaj czarno ubrani mężczyźni mierzyli do siebie z pistoletów.

Potem (czego już nie było na obrazie) jeden z nich padł uderzony kulą w głowę.

Był to Wokulski. Panna Izabela nawet nie poszła na jego pogrzeb nie chcąc

zdradzić się ze wzruszeniem. Ale w nocy parę razy płakała. Żal jej było tego

nadzwyczajnego parweniusza, tego wiernego niewolnika, który swoje zbrodnie

względem niej odpokutował śmiercią dla niej.

Zasnęła dopiero o siódmej rano i spała jak drewno do południa. Przed samą

dwunastą obudziło ją nerwowe pukanie do drzwi sypialni.

– Kto tam?

– Ja – odpowiedział jej ojciec radosnym głosem. – Wokulski nietknięty, baron

raniony w twarz!

– Czy tak?...

Miała migrenę, więc została w łóżku do czwartej po południu. Była kontenta, że

baron został ranny, a zdziwiona, że opłakany przez nią Wokulski nie zginął.

Wstawszy tak późno panna Izabela wyszła przed obiadem na krótki spacer w

Aleje.

Widok pogodnego nieba, pięknych drzew, przelatujących ptaków i wesołych

ludzi zatarł ślady jej nocnych przywidzeń; gdy zaś jeszcze z kilku

przejeżdżających powozów spostrzeżono ją i powitano, w sercu jej ocknęło się

zadowolenie.

„Jednakże Pan Bóg jest łaskawy – myślała – gdy ocalił człowieka, który może się

nam przydać. Ojciec tak liczy na niego, a i ja nabieram ufności. O ileż mniej w

życiu doznałabym zawodów mając rozumnego i energicznego przyjaciela.”

Słówko „przyjaciel” nie podobało się jej. Przyjacielem panny Izabeli mógłby

być człowiek co najmniej posiadający majątek ziemski. Ale kupiec galanteryjny

kwalifikował się tylko na doradcę i wykonawcę.

Po powrocie do domu zaraz poznała, że jej ojciec jest w wybornym humorze.

– Wiesz – mówił – byłem z powinszowaniem u Wokulskiego. To dzielny

człowiek, istotny dżentelmen! Już ani myśli o pojedynku i nawet zdaje się

żałować barona. Nic nie pomoże, szlachecka krew musi się odezwać, bez

względu na kondycję...

A potem odprowadziwszy córkę do gabinetu i rzuciwszy parę razy okiem w

zwierciadło dodał:

– No i powiedz sama, czy można nie ufać w opiekę boską? Śmierć tego

człowieka byłaby dla mnie ciężkim ciosem – i – został uratowany! Muszę z nim

zawiązać bliższe stosunki, a wtedy zobaczymy, kto wyjdzie lepiej: czy książę na

swoim wielkim adwokacie, czy ja na moim Wokulskim. Jak sądzisz?

– To samo myślałam przed chwilą – odpowiedziała panna Izabela uderzona

zgodnością przeczuć jej własnych i ojca – papuś koniecznie powinien mieć przy

sobie zdolnego i zaufanego człowieka.

197

– Który w dodatku sam garnie się do mnie – dodał pan Tomasz.– Bystry

człowiek! on to pojmuje, że więcej zrobi i lepszą zyska reputację pomagając

dźwigać się dawnemu rodowi, aniżeli gdyby sam wyrywał się naprzód. Bardzo

rozumny człowiek – powtórzył pan Tomasz. – Choć chwilowo zdobył sobie

księcia i całą arystokrację, mnie jednak okazuje najwięcej przywiązania. I nie

będzie tego żałował, gdy odzyskam stanowisko...

Panna Izabela patrzyła na cacka ustawione na biurku i myślała, że jednak ojciec

łudzi się trochę, sądząc, iż Wokulski garnie się do niego. Nie prostowała jednak

omyłki, a na odwrót, przyznawała w duchu, że należy trochę więcej zbliżyć się z

tym kupcem i przebaczyć mu jego stanowisko społeczne. Adwokat... kupiec... to

prawie na jedno wychodzi: jeżeli zaś adwokat może być poufałym księcia,

dlaczegóż by... kupiec (ach, jakie to niesmaczne!) nie mógł zostać powiernikiem

domu Łęckich?

Obiad, wieczór i kilka dni następnych zeszły pannie Izabeli bardzo przyjemnie.

Zastanowiła ją jedna okoliczność, że w ciągu tak krótkiego czasu odwiedziło ich

więcej osób aniżeli dawniej w ciągu miesiąca. Bywały godziny, że w pustym

niegdyś salonie teraz rozlegał się gwar śmiechów i rozmów, aż wypoczęte

meble dziwiły się natłokowi, a w kuchni szeptano, że pan Łęcki musiał odebrać

jakieś wielkie pieniądze. Nawet damy, które jeszcze na wyścigach nie mogły

poznać panny Izabeli, przyszły teraz do niej z wizytami; młodzi zaś panowie,

aczkolwiek nie przychodziłi, poznawali ją na ulicy i kłaniali się z szacunkiem.

I pan Tomasz miewał teraz gości. Odwiedził go hrabia Sanocki zaklinając,

ażeby Wokulski przestał już bawić się wyścigami i pojedynkami, a zajął się

spółką. Był hrabia Liciński i opowiadał dziwy o dżentelmenerii Wokulskiego.

Lecz nade wszystko przyjeżdżał tu parę razy książę z prośbą do pana Tomasza,

ażeby Wokulski bez względu na zajście z baronem nie zniechęcał się do

arystokracji i pamiętał o nieszczęśliwym kraju.

– I niech mu też kuzyn – zakończył książę – wyperswaduje pojedynki. To

niepotrzebne; to dobre dla ludzi młodych, ale nie dla poważnych i zasłużonych

obywateli...

Pan Tomasz był zachwycony, szczególnie gdy pomyślał, że wszystkie te owacje

spotykają go w przeddzień sprzedaży domu; rok temu bliskość podobnego

wypadku odstraszała ludzi...

„Zaczynam odzyskiwać należne mi stanowisko” – szepnął pan Tomasz i nagle

obejrzał się. Zdawało mu się, że za nim stoi Wokulski. Więc dla uspokojenia się

powtórzył parę razy:

„Wynagrodzę go... wynagrodzę... może być pewnym mego poparcia”

Trzeciego dnia po pojedynku Wokulskiego pannie Izabeli przyniesiono

kosztowne pudełko i list, który ją wstrząsnął. Poznała pismo barona.

„Kochana kuzyneczko! Jeżeli przebaczysz mi moje nieszczęsne ożenienie, ja w

zamian daruję ci moją małżonkę, która już mnie samemu dokuczyła. Jako zaś

materialny symbol zawartego między nami pokoju na zawsze, posyłam ci ząb,

który mi wystrzelił W-ny Wokulski, zdaje mi się – za to, co ośmieliłem się

198

powiedzieć ci na wyścigach. Upewniam cię, kochana kuzynko, że jest to ten

sam ząb, którym cię dotychczas gryzłem i już gryźć nigdy nie będę. Możesz go

wyrzucić na ulicę, lecz pudełeczko racz zachować na pamiątkę. Przyjmij ten

drobiazg od człowieka dziś trochę chorego i wierzaj – nie najgorszego, a będę

miał nadzieję, że kiedyś zapomnisz mi moich niedorzecznych złośliwości.

Kochający cię i pełen głębokiego szacunku kuzyn Krzeszowski.

P. S. Jeżeli mego zęba nie wyrzucisz za okno, przyszlij mi go na powrót, abym

mógł ofiarować go mojej niezapomnianej małżonce. Będzie miała martwić się

czym przez kilka dni, co podobno biedaczce jest zalecone przez doktorów. Ten

zaś pan Wokulski jest bardzo miłym i dystyngowanym człowiekiem i wyznaję,

że serdecznie go polubiłem, choć mi taką zrobił krzywdę.”

W kosztownym pudełku znajdował się istotnie ząb owinięty w bibułkę.

Panna Izabela po krótkim namyśle odpisała bardzo życzliwy list baronowi

oświadczając, że już nie gniewa się i że przyjmuje pudełeczko, a ząb z należytą

czcią odsyła jego właścicielowi.

Tu już nie można było wątpić, że tylko dzięki Wokulskiemu baron pojednał się

z nią i prosił o przebaczenie. Panna Izabela nieledwie roztkliwiła się swoim

triumfem, a dla Wokulskiego uczuła jakby wdzięczność. Zamknęła się w swoim

gabinecie i poczęła marzyć.

Marzyła, że Wokulski sprzedał swój sklep, a kupił dobra ziemskie, lecz pozostał

naczelnikiem spółki handlowej przynoszącej ogromne zyski. Cała arystokracja

przyjmowała go u siebie, ona zaś, panna Izabela, zrobiła go swoim

powiernikiem. On podźwignął ich majątek i podniósł go do dawnej świetności;

on spełniał wszystkie jej zlecenia; on narażał się, ile razy była tego potrzeba. On

wreszcie wyszukał jej męża, odpowiedniego znakomitości domu Łęckich.

Wszystko to robił, ponieważ kochał ją miłością idealną, więcej niż własne życie.

I czuł się zupełnie szczęśliwym, jeżeli uśmiechnęła się do niego, życzliwiej

spojrzała albo po jakiejś wyjątkowej zasłudze serdecznie uścisnęła go za rękę.

Gdy zaś Pan Bóg dał jej dzieci, on wyszukiwał im bony i nauczycieli,

powiększał ich majątek, a nareszcie, gdy ona zmarła (w tym miejscu łzy

zakręciły się w pięknych oczach panny Izabeli), on zastrzelił się na jej grobie...

Nie, przez delikatność, którą ona w nim rozwinęła, zastrzelił się o kilka grobów

dalej.

Wejście ojca przerwało ciąg jej fantazji.

– Podobno pisał do ciebie Krzeszowski? – zapytał ciekawie pan Tomasz.

Córka wskazała mu list leżący na biurku i złote pudełko. Pan Tomasz kręcił

głową Czytając list, a nareszcie rzekł:

– Zawsze wariat, chociaż dobry chłopak. Ale... Wokulski oddał ci rzeczywistą

przysługę: zwyciężyłaś śmiertelnego wroga.

– Myślę, ojcze, że należałoby tego pana zaprosić kiedy na obiad... Chciałabym

go poznać bliżej.

199

– Właśnie od kilku dni miałem cię o to samo prosić!... – odpowiedział

uradowany pan Tomasz – niepodobna trzymać się na zbyt etykietalnej stopie z

człowiekiem tak użytecznym.

– Naturalnie – wtrąciła panna Izabela – przecież nawet wierną służbę

dopuszczamy do niejakiej poufałości. Uwielbiam twój rozum i takt, Belu!... -

zawołał pan Tomasz i zachwycony, pocałował ją naprzód w rękę, potem w

czoło.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY:

W JAKI SPOSÓB DUSZĘ LUDZKĄ SZARPIE

NAMIĘTNOŚĆ, A W JAKI ROZSĄDEK

Otrzymawszy od pana Łęckiego zaproszenie na obiad, Wokulski wybiegł ze

sklepu na ulicę. Ciasny pokój dusił go, a rozmowa z Rzeckim, w ciągu której

subiekt udzielał mu przestróg i upomnień, wydawała mu się nadzwyczajnie

głupią; nie jestże to śmieszne, ażeby stary i wystygły kawaler, wierzący tylko w

sklep i w Bonapartych, zarzucał mu szaleństwo!...

„Cóż ja robię złego – myślał Wokulski – że się kocham?... Może trochę za

późno, ależ przez całe życie nie pozwalałem sobie na podobny zbytek. Kochają

się miliony ludzi, kocha się cały świat czujący, dlaczegóż mnie jednemu

miałoby to być zabronione? Jeżeli zaś ten zasadniczy punkt ma rację bytu, to ma

ją wszystko, co robię. Kto się chce żenić, musi posiadać majątek, więc -

zdobyłem majątek. Musi zbliżyć się do wybranej kobiety – ja też zbliżyłem się.

Musi troszczyć się o jej byt materialny i chronić od nieprzyjaciół – a ja robię i

jedno, i drugie. Czy zaś w tym dobijaniu się o szczęście skrzywdziłem kogo?

czy zaniedbuję obowiązków względem społeczeństwa i bliźnich?... Ach, ci

kochani bliźni i to społeczeństwo, które nigdy nie troszczyło się o mnie i

stawiało mi wszelkie przeszkody, a zawsze upomina się o ofiary z mojej

strony... Lecz właśnie to, co oni dziś nazywają szaleństwem, popycha mnie do

pełnienia jakichś fikcyjnych obowiązków. Gdyby nie ono, siedziałbym dziś jak

mól w książkach i kilkaset osób miałoby mniejsze zarobki. Więc czego oni chcą

ode mnie?” – pytał sam siebie w rozdrażnieniu.

Ruch na świeżym powietrzu uspokoił go; doszedł do Alei Jerozolimskiej i

skręcił nią ku Wiśle. Owiał go rześki wiatr wschodni i zbudził te nieokreślone

uczucia, które tak żywo przypominają wiek dziecinny. Zdawało mu się, że

jeszcze na Nowym Świecie był dzieckiem i że jeszcze czuje w sobie drgające

fale młodej krwi. Uśmiechał się do piaskarza wiozącego swój towar nędznym

koniem w podługowatej skrzyni, a żebrząca wiedźma wydała mu się bardzo

miłą staruszką; cieszył go świst rozlegający się w fabryce i chciał pogadać z

gromadką rozkosznych malców, którzy ustawiwszy się na przydrożnym pagórku

ciskali kamieniami na przechodzących Żydów. Uporczywie odsuwał od siebie

200

myśl o dzisiejszym liście i jutrzejszej wizycie u Łęckich; chciał być trzeźwym,

ale namiętność przemogła.

„Dlaczego oni mnie zaprosili? – pytał czując lekki dreszcz wewnętrzny. – Panna

Izabela chce się ze mną poznać... Ależ oczywiście dają mi do zrozumienia, że

mogę się żenić!... Byliby chyba ślepi albo idioci, żeby nie spostrzegli, co się ze

mną dzieje wobec niej...”

Począł tak drżeć, że mu zęby szczękały; wtedy odezwał się przygłuszony

rozsądek.

„Za pozwoleniem. Od jednego obiadu i jednej wizyty jeszcze bardzo daleko do

dłuższej znajomości. Na tysiąc zaś dłuższych znajomości ledwie jedna prowadzi

do oświadczyn; na dziesięć oświadczyn – ledwie jedne są przyjęte, a i z tych

ledwie połowa kończy się małżeństwem. Trzeba więc być zupełnym wariatem,

ażeby nawet przy dłuższej znajomości myśleć o małżeństwie, za którym jest

ledwie jedna, a przeciw któremu ze dwadzieścia tysięcy szans... Jasne czy

niejasne?”

Wokulski musiał przyznać, że jest jasne. Gdyby wszelka znajomość prowadziła

do małżeństwa, każda kobieta musiałaby mieć po kilkudziesięciu mężów, każdy

mężczyzna po kilkadziesiąt żon, księża nie daliby sobie rady ze ślubami, a cały

świat zamieniłby się w jeden wielki szpital wariatów. On zaś, Wokulski, nie

tylko nie był jeszcze dobrym znajomym panny Łęckiej, ale dopiero znajdował

się w przededniu do zrobienia z nią znajomości.

„Więc cóż zyskałem – spytał – po bułgarskich niebezpieczeństwach i tutejszych

wyścigach lub pojedynkach?...”

„Zyskałeś większą szansę – objaśnił rozsądek – przed rokiem miałeś może jedną

sto – albo jedną dwudziestomilionową prawdopodobieństwa, że się z nią

ożenisz, a za rok możesz mieć jedną dwudziestotysięczną...”

„Za rok?... – powtórzył Wokulski i znowu owionął go jakiś chłód surowy.

Wydarł mu się jednak i zapytał: – A jeżeli panna Izabela pokocha mnie albo już

kocha?...”

„Naprzód – należałoby wiedzieć, czy panna Izabela może kochać

kogokolwiek...”

„Alboż nie jest kobietą?”

„Trafiają się kobiety z defektem moralnym, niezdolne kochać nici nikogo, prócz

swoich przelotnych kaprysów, podobnież i mężczyźni; jest to tak dobra wada,

jak: głuchota, ślepota albo paraliż, tylko mniej widoczna.”

„Przypuśćmy...”

„Dobrze – mówił dalej głos, który Wokulskiemu przypominał zgryźliwe

zrzędzenie doktora Szumana – gdyby więc ta pani w ogóle mogła kogoś kochać,

to nasuwa się drugie pytanie: czy pokocha ciebie?”

„Przecież tak wstrętny nie jestem.”

„Owszem, możesz nim być, jak najpiękniejszy lew jest wstrętnym dla krowy

albo orzeł dla gęsi. Widzisz, mówię ci nawet komplimenta: porównywam cię ze

201

lwem i orłem, które mimo wszystkich zalet budzą jednak odrazę w samicach

innego gatunku. Unikaj zatem samic innego niż twój gatunku...

„Wokulski ocknął się i rozejrzał. Był już niedaleko Wisły, obok drewnianych

śpichrzów, a przejeżdżające furmanki zasypywały go czarnym pyłem. Szybko

zwrócił się ku miastu i począł rozważać samego siebie.

„We mnie jest dwu ludzi – mówił – jeden zupełnie rozsądny, drugi wariat. Który

zaś zwycięży?... Ach, o to się już nie troszczę. Ale co zrobię, jeżeli wygra ten

mądry?... Cóż to za okropna rzecz posiadając wielki kapitał uczuć złożyć go

samicy innego gatunku: krowie, gęsi albo czemuś jeszcze gorszemu?... Cóż to

za upokorzenie śmiać się z triumfów jakiegoś byka albo gąsiora, a jednocześnie

płakać nad własnym sercem, tak boleśnie rozdartym, tak haniebnie

podeptanym?... Czy warto żyć dalej w podobnych warunkach?”

I na samą myśl o tym Wokulski uczuł pragnienie śmierci, ale tak zupełnej, żeby

nawet resztki jego popiołów nie zostały na ziemi.

Stopniowo jednak uspokoił się i wróciwszy do domu począł zastanawiać się już

całkiem chłodno nad tym: czy na jutrzejszy obiad włożyć frak, czy surdut?...

Albo czy do jutra nie zajdzie jakaś nieprzewidziana przeszkoda, która znowu mu

nie pozwoli zbliżyć się do panny Izabeli? Potem jeszcze zrobił rachunek

ostatnich handlowych obrotów, wysłał parę telegramów do Moskwy i

Petersburga, a nareszcie napisał list do starego Szlangbauma proponując, ażeby

mu pożyczył swego nazwiska w celu nabycia kamienicy Łęckich.

„Mecenas ma rację – myślał. – Lepiej kupić ten dom pod cudzą firmą. Inaczej

mogliby mnie podejrzewać o chęć wyzyskania ich albo – co gorsze – posądzić o

zamiar robienia im łaski!...” Jednakże pod powłoką obojętnych zajęć kipiała w

nim burza. Rozsądek głośno wołał, że jutrzejszy obiad niczego nie oznacza i nie

zapowiada. A nadzieja cicho... cicho szeptała, że – może jest kochanym, a może

dopiero nim będzie.

Ale cicho... tak cicho, że Wokulski z największą uwagą musiał się

przysłuchiwać jej szeptowi. Dzień następny, pełen znaczenia dla Wokulskiego,

nie odznaczył się żadną osobliwością ani w Warszawie, ani w naturze. Tu i

ówdzie na ulicy kłębił się kurz wzniecony miotłami stróżów, dorożki pędziły

bez pamięci albo zatrzymywały się bez powodu, a nieskończony potok

przechodniów ciągnął się w jedną i drugą stronę chyba po to, ażeby utrzymywać

ruch w mieście. Niekiedy pod ścianą domów przesuwali się ludzie obdarci,

skuleni, z rękami wbitymi w rękawy, jakby to był nie czerwiec, ale styczeń.

Czasem na środku ulicy przewinął się chłopski wózek napełniony blaszanymi

konwiami, a powożony przez zuchowatą babę w granatowym kaftanie i

czerwonej chustce na głowie.

Wszystko to roiło się między dwoma długimi ścianami kamienic pstrej barwy,

nad którymi górowały wyniosłe fronty świątyń. Na obu zaś końcach ulicy, niby

pilnujące miasta szyldwachy, wznosiły się dwa pomniki. Z jednej strony król

Zygmunt, stojący na olbrzymiej świecy, pochylał się ku Bernardynom,

widocznie pragnąc coś zakomunikować przechodniom. Z drugiego końca

202

nieruchomy Kopernik, z nieruchomym globusem w ręku, odwrócił się tyłem do

słońca, które na dzień wychodziło spoza domu Karasia, wznosiło się nad pałac

Towarzystwa Przyjaciół Nauk i kryło się za dom Zamoyskich jakby na przekór

aforyzmowi: „Wstrzymał słońce, wzruszył ziemię.” Wokulski, który w tym

właśnie kierunku wyglądał ze swego balkonu, mimo woli westchnął

przypomniawszy sobie, że jedynymi wiernymi przyjaciółmi astronoma byli

tragarze i tracze, nie odznaczający się, jak wiadomo, zbyt dokładną znajomością

zasługi Kopernika.

„Wiele mu z tego – myślał – że w kilku książkach nazywają go chlubą narodu...

Pracę dla szczęścia – rozumiem, ale pracy dla fikcji nazywającej się

społeczeństwem czy sławą – już bym się nie podjął. Społeczność niech sama

myśli o sobie, a sława... Co mi przeszkadza wyobrażać sobie, że już posiadam

sławę na przykład na Syriuszu? A przecież Kopernik nie jest dziś w lepszym

położeniu odnośnie do ziemi i tyle go obchodzi statua w Warszawie, co mnie

piramida na jakiejś Wedze!... Trzy wieki sławy oddam za chwilę szczęścia i

dziwię się tylko mojej głupocie, że kiedyś inaczej myślałem.”

Jakby w odpowiedzi na to spostrzegł po drugiej stronie ulicy Ochockiego;

wielki maniak szedł wolno, ze spuszczoną głową i rękoma w kieszeniach.

Prosty ten zbieg wypadków głęboko wstrząsnął Wokulskim; przez chwilę

uwierzył nawet w przeczucia i pomyślał z radosnym zdumieniem:

„Czy mi to nie zapowiada, że on będzie miał sławę Kopernika, a ja -

szczęście?... A budujże sobie machiny latające, tylko zostaw mi swoją

kuzynkę!... – Cóż znowu za przesądy?.. – opamiętał się po chwili.

– Ja i przesądy!...” W każdym razie bardzo podobało mu się zdanie, że Ochocki

będzie miał nieśmiertelną sławę, a on – żywą pannę Izabelę. Serce napełniła mu

otucha. Żartował z siebie, lecz mimo to czuł, że jakoś więcej ma spokoju i

odwagi.

„Więc przypuśćmy – mówił – że w rezultacie po wszystkich moich zabiegach -

odtrąci mnie... No?... słowo honoru, że natychmiast wezmę utrzymankę i będę z

nią siadał w teatrze obok loży państwa Łęckich. Zacna pani Meliton, a może i

ten... Maruszewicz wynajdą mi kobietę mającą podobne do niej rysy (za

kilkanaście tysięcy rubli można i to nawet znaleźć). Od stóp do głów owinę ją w

koronki, zasypię klejnotami, a wtedy przekonamy się, czy wobec niej nie

zblednie panna Izabela. -Niechże sobie potem idzie za mąż, choćby za

marszałka i barona...”

Ale na myśl o zamążpójściu panny Izabeli opanowała go wściekłość i rozpacz.

W takiej chwili – chciałby cały świat nabić dynamitem i rozsadzić. Lecz znowu

oprzytomniał:

„No i cóż bym zrobił, gdyby podobało się jej wyjść za mąż?... Nie, nawet gdyby

podobało się jej mieć kochanków: raz mego subiekta, drugi raz jakiego oficera,

trzeci raz furmana albo lokaja... No i cóż bym na to poradził?...” Poszanowanie

cudzej osobistości i swobody było w nim tak wielkie, że przed nim uginał się

nawet jego obłęd.

203

„Cóż zrobię?... cóż zrobię?...” – powtarzał ściskając dłońmi rozgorączkowaną

głowę.

Na godzinę wpadł do sklepu, załatwił kilka interesów i wrócił do siebie; o

czwartej służący wydobył mu z komody bieliznę i przyszedł fryzjer ogolić go i

uczesać.

– Cóż słychać, panie Fitulski? – zapytał fryzjera.

– Nic, a będzie gorzej; kongres berliński myśli o zduszeniu Europy, Bismarck o

zduszeniu kongresu, a Żydzi – o ogoleniu do reszty nas...opowiadał młody

artysta, piękny jak serafin, zręczny – jakby uciekł z żurnala krawców.

Zawiązał Wokulskiemu ręcznik na szyi i mydląc mu policzki z szybkością

piorunu, mówił dalej:

– W mieście, panie, cicho do czasu, a zresztą nic. Byłem wczoraj z

towarzystwem na Saskiej Kępie, ale cóż to, , panie, za ordynaryjna młodzież!...

Pokłócili się w tańcu i proszę mego pana wyobrazić sobie...Główkę trochę

wyżej s'il vous plait...

Wokulski podniósł głowę trochę wyżej i zobaczył, że jego operator nosi złote

spinki przy bardzo brudnych mankietach.

– Pokłócili się w tańcu – ciągnął elegant błyskając mu brzytwą przed oczyma – i

proszę sobie wyobrazić, że jeden chcąc kopnąć drugiego w wystawę – uderzył

damę!... Zrobił się hałas... pojedynek...Mnie naturalnie wybrano na sekundanta i

właśnie byłem dziś w kłopocie, bom miał tylko jeden pistolet, kiedy przed

półgodziną przychodzi do mnie obrażający i mówi, że nie głupi strzelać się i że

obrażony – może mu oddać, byle tylko raz... Główkę na prawo, s'il vous plait...

No wie pan, byłem tak oburzony (przed półgodziną), że porwałem faceta za

galeryjkę, kolanem w antresolę i – won! za drzwi. Z takim błaznen strzelać się

niepodobna , n'est-ce pas?...Teraz na lewo, s'il vous plait.

Skończył golić, umył Wokulskiemu twarz i owinąwszy go w strój podobny do

śmiertelnej koszuli delikwentów, mówił dalej:

– Że też nigdy u pana dobrodzieja nie spostrzegłem ani śladu kobiety:

przychodzę przecież w rozmaitych godzinach...

Wziął do rąk grzebień i szczotkę i zaczął czesać.

– Przychodzę w rozmaitych godzinach, a oko, panie, mam na te rzeczy... no!...

Pomimo to nigdy ani rąbka spódniczki, ani pantofelka, ani kawałka wstążki! A

przecież nawet raz u jednego kanonika zdarzyło mi się widzieć gorset; prawda,

że znalazł go na ulicy i właśnie chciał bezimiennie odesłać do redakcji. A, panie,

u oficerów, szczególniej zaś u huzarów!... (Główkę na dół, s'il vous plait...)

Czyste zatrzęsienie!...U jednego, panie, spotkałem aż cztery młode damy i

wszystkie – uśmiechnięte... Od tej pory, daję słowo honoru, zawsze kłaniam mu

się na ulicy, choć mnie opuścił i winien mi pięć rubli. Ale, panie, jeżeli za

krzesło na koncert Rubinsteina mogłem dać sześć rubli, toż bym chyba nie

żałował pięciu rubli dla takiego wirtuoza... Może by trochę poczernić włosy, je

suppose pue oui?

– Bardzo panu dziękuję – odparł Wokulski.

204

– Domyślałem się tego – westchnął fryzjer. – W szanownym panu nie ma śladu

pretensji, a to źle!... Znam kilka baletniczek, które chętnie zawarłyby z panem

stosuneczki, a słowo honoru daję, że warto! Prześlicznie zbudowane,

muskulatura dębowa, biust jak materac na sprężynach, ruchy pełne gracji i

wcale nie przesadzone wymagania, szczególniej za młodu. Bo kobieta, panie, im

starsza, tym droższa, zapewne i dlatego nikt nie ciągnie na sześćdziesięciolatki,

że już nie ma na nie ceny. Rotszyld by zbankrutował!... Początkującej zaś da

pan trzy tysiące rubelków na rok, kilka prezencików i będzie panu wierna.:.

Ach, te kobietki!... Dostałem przez nie scjatyki, lecz nie mogę się na nie

gniewać...

Skończył swoją sztukę, ukłonił się według najpiękniejszych zasad i wyszedł z

uśmiechem; patrząc na jego wspaniałą minę i portfel, w którym nosił szczotki i

brzytwy, można by go wziąć za urzędnika z ministerium.

Wokulski po jego odejściu nawet nie pomyślał o młodych i niewymagających

baletniczkach; zajmowało go wielkiej doniosłości pytanie, które streścił w dwu

wyrazach, frak czy surdut? „Jeżeli włożę frak, wyjdę na eleganta pilnującego się

przepisów. które mnie w rezultacie nic nie obchodzą. A jeżeli włożę surdut,

mogę Łęckich obrazić. Zresztą niechże znajdzie się ktoś obcy... Nie ma rady,

jeżeli zdobyłem się na takie błazeństwa, jak własny powóz i koń wyścigowy, to

już frak muszę włożyć!”

Tak medytując śmiał się z tej otchłani dzieciństw, do której spychała go

znajomość z panną Izabelą.

„Ach, mój stary Hopferze! – mówił – o wy, moi koledzy uniwersyteccy i

syberyjscy, czy który z was wyobrażał sobie mnie zajmującego się podobnymi

kwestiami?...”

Ubrał się w garnitur frakowy i stanąwszy przed lustrem uczuł zadowolenie. Ten

obcisły strój najlepiej uwydatniał jego atletyczne kształty.

Konie czekały od kwadransa i było już wpół do szóstej. Wokulski włożył lekki

paltot i opuścił mieszkanie. Siadając do powozu był bardzo blady i bardzo

spokojny, jak człowiek, który idzie naprzeciw niebezpieczeństwu.

ROZDZIAŁ SZESNATY:

„ONA” – „ON” – I CI INNI

Tego dnia, kiedy Wokulski miał przyjść na obiad, panna Izabela wróciła od

hrabiny o piątej. Była trochę rozgniewana i bardzo rozmarzona, razem -

prześliczna.

Spotkało ją dziś szczęście i zawód. Wielki tragik włoski, Rossi, znany jej i

ciotce jeszcze z Paryża, przyjechał na występy do Warszawy. Natychmiast

odwiedził hrabinę i troskliwie wypytywał się o pannę Izabelę. Miał być dziś

drugi raz i hrabina specjalnie dla niego zaprosiła siostrzenicę. Tymczasem Rossi

205

nie przyszedł; przysłał tylko list, w którym przepraszał za zawód i

usprawiedliwiał się niespodziewaną wizytą jakiejś wysoko położonej osoby.

Przed paroma laty, właśnie w Paryżu, Rossi był ideałem panny Izabeli; kochała

się w nim, i nawet nie kryła swych uczuć, o ile, rozumie się, było to możliwym

dla panienki jej stanowiska. Znakomity artysta wiedział o tym, bywał co dzień w

domu hrabiny, grał i deklamował wszystko, co mu kazała panna Izabela, a

wyjeżdżając do Ameryki ofiarował jej włoski egzemplarz Romea i Juliiz

dedykacją: „Mdła mucha więcej ma mocy, czci i szczęścia aniżeli Romeo...”

Wiadomość o przybyciu Rossiego do Warszawy i o tym, że jej nie zapomniał,

wzruszyła pannę Izabelę. Już o pierwszej w południe była u ciotki. Co chwilę

wstawała do okna, każdy turkot przyspieszał bicie jej serca, za każdym

uderzeniem dzwonka drgała; zapominała się w rozmowie, na twarz jej wystąpiły

silne rumieńce... No – i Rossi nie przyszedł!...

A tak dziś była piękną. Ubrała się umyślnie dla niego, w jedwabną sukienkę

kremowej barwy (z daleka wyglądało to jak zmięte płótno), miała brylantowe

kolczyki (nie większe od ziarn grochu) w uszach i pasową różę na ramieniu. I

tyle. Ale niech żałuje Rossi, że jej nie widział!

Po czterogodzinnym oczekiwaniu wróciła do domu oburzona. Mimo jednak

gniewu wzięła do rąk egzemplarz Romea i Julii i przeglądając go myślała :

,,Gdyby też nagle wszedł tu Rossi?”

Nawet byłoby lepiej tu niż u hrabiny. Bez świadków mógłby jej szepnąć jakieś

gorętsze słówko; przekonałby się, że ona szanuje jego pamiątki, a nade

wszystko – przekonałby się (o czym tak głośno mówi duże lustro), że w tej

sukni, z tą różą i na tym błękitnym fotelu wygląda jak bóstwo.

Przypomniała sobie, że na obiedzie ma być Wokulski, i mimo woli wzruszyła

ramionami. Galanteryjny kupiec po Rossim, którego podziwiał cały świat,

wydał jej się tak śmiesznym, że po prostu ogarnęła ją litość. Gdyby Wokulski w

tej chwili znalazł się u jej nóg, ona może nawet wsunęłaby mu palce we włosy i

bawiąc się nim jak wielkim psem czytałaby tę oto skargę Romea przed

Laurentym:

„Niebo jest tu, gdzie mieszka Julia. Lada pies, kot, lada mysz marna żyje w

niebie, może patrzeć na nią; tylko – Romeo nie może! Mdła mucha więcej ma

mocy, więcej czci i szczęścia aniżeli Romeo. Jej wolno dotykać drogiej ręki Julii

i z płonących ust kraść nieśmiertelne zbawienie. Mucha ma tę wolność, ale

Romeo nie ma, bo on wygnany!... O księże, złe duchy wyją, gdy w piekle

usłyszą ten wyraz; maszże ty serce, ty, święty spowiednik i przyjaciel, drzeć ze

mnie pasy tym strasznym słowem – wygnanie...”

Westchnęła. – Kto wie, ile razy powtarza sobie te zdania wielki tułacz myśląc o

niej?... I może nawet nie ma powiernika!... Wokulski mógłby być takim

powiernikiem; on chyba wie, jak za nią można rozpaczać, bo on narażał dla niej

życie.

Odwróciwszy kilka kartek wstecz znowu czytała:

206

„Romeo! czemuż ty jesteś Romeo? Rzuć tę nazwę albo... przysięgnij być

wiernym mojej miłości, a wtedy ja wyprę się rodu Kapuletów...Zresztą – tylko

twoje nazwisko jest dla mnie nieprzyjazne, boś ty w istocie dla mnie nie

Monteki... O, weź inną nazwę, bo czym jest nazwa?:.. To, co zwiemy różą, pod

inną nazwą również by pachniało: tak i Romeo, bez nazwy Romeo, przecieżby

całą swą wartość zatrzymał. Więc, Romeo – rzuć twoją nazwę, a w zamian za to,

co nawet nie jest cząstką ciebie, weź mnie... ach!... całą...”

Jakież było dziwne między nimi podobieństwo: on – Rossi, aktor, a ona – panna

Łęcka. Rzuć nazwisko, rzuć swój zawód... Tak, ale cóżby wtedy zostało...

Zresztą nawet księżniczka krwi mogłaby wyjść za Rossiego i świat tylko

podziwiałby jej poświęcenie...

Wyjść za Rossiego?... Dbać o jego garderobę teatralną, a może przyszywać mu

guziki do nocnych koszul?...

Panna Izabela wstrząsnęła się. Kochać go bez nadziei – to dosyć...Kochać i

czasami porozmawiać z kim o tej tragicznej miłości... Możeby z panną

Florentyną. Nie, ona nie ma dosyć uczucia. Daleko lepiej nadawałby się do tego

Wokulski. Patrzyłby jej w oczy, cierpiałby za siebie i za nią, ona opowiadałaby

mu bolejąc nad własnym i nad jego cierpieniem i w taki sposób bardzo

przyjemnie upływałyby im godziny. Kupiec galanteryjny w roli powiernika!...

Można by zresztą zapomnieć o tym kupiectwie.

W tej samej porze pan Tomasz zakręcając siwego wąsa spacerował po swym

gabinecie i myślał: „Wokulski jest to człowiek ogromnie zręczny i energiczny!

Gdybym miał takiego plenipotenta (tu westchnął), nie pozbyłbym się

majątku...No, już stało się: za to dziś go mam... Z kamienicy zostanie mi

czterdzieści, nie – pięćdziesiąt, a może i sześćdziesiąt tysięcy rubli... Nie, nie


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю