355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Bolesław Prus » Lalka » Текст книги (страница 9)
Lalka
  • Текст добавлен: 21 октября 2016, 23:12

Текст книги "Lalka"


Автор книги: Bolesław Prus



сообщить о нарушении

Текущая страница: 9 (всего у книги 55 страниц) [доступный отрывок для чтения: 20 страниц]

Prezesowa znowu podniosła chustkę do oczu.

– Doprawdy?... Ach, ja niewdzięczna!... Byłżeś kiedy u niego?... Nie mówiłże ci

nic... Nie oprowadzał cię?... Wszakże tam, na górze, są ruiny zamku, prawda?

Stojąż one jeszcze?

– Tam właśnie, do zamku, stryj co dzień chodził na spacer i całe godziny

przesiadywaliśmy z nim na dużym kamieniu...

– Patrzajże?... Znam ten kamień ; siedzieliśmy wtedy oboje na nim i patrzyliśmy

to na rzekę, to na obłoki, których bieg niepowrotny uczył nas, że tak ucieka

szczęście. Czuję to dopiero dzisiaj. A studnia jestże w zamku i zawsze głęboka?

– Bardzo głęboka. Tylko trafić do niej trudno, bo wejście zamaskowały gruzy.

Dopiero stryj mi ją pokazał.

– Wieszże ty – mówiła prezesowa – że w chwili ostatniego z nim pożegnania

myśleliśmy: czyby się do tej studni nie rzucić? Nikt by nas tam nie odszukał i na

wieki zostalibyśmy razem. Zwyczajnie – szalona młodość...

Otarła oczy i ciągnęła dalej:

94

– Bardzo... bardzo lubiłam go; a myślę, że i on mnie trochę... kiedy tak pamiętał

wszystko. Ale on był ubożuchny oficer, a ja na nieszczęście bogata, i do tego

jeszcze bliska krewna dwu jenerałów. No i rozdzielono nas... Może też byliśmy

zanadto cnotliwi... Ale cicho!... cicho!... – dodała śmiejąc się i płacząc. – Takie

rzeczy wolno mówić kobietom dopiero w siódmym krzyżyku.

Łkanie przerwało jej mowę. Powąchała swój flakonik, odpoczęła i zaczęła

znowu:

– Bywają wielkie zbrodnie na świecie, ale chyba największą jest zabić miłość.

Tyle lat upłynęło, prawie pół wieku ; wszystko przeszło: majątek, tytuły,

młodość, szczęście... Sam tylko żal nie przeszedł i pozostał, mówię ci, taki

świeży, jakby to było wczoraj. Ach, gdyby nie wiara, że jest inny świat, w

którym podobno wynagrodzą tutejsze krzywdy, kto wie, czy nie przeklęłoby się

i życia, i jego konwenansów... Ale ty mnie nie rozumiesz, bo wy dziś macie

mocniejsze głowy, lecz zimniejsze aniżeli my serca.

Wokulski siedział ze spuszczonymi oczyma. Coś dławiło go, szarpało za piersi.

Wpił sobie paznokcie w ręce i myślał, ażeby jak najprędzej stąd wyjść i już nie

słuchać skarg, które odnawiały w nim najboleśniejsze rany.

– A maż on, biedaczysko, jaki nagrobek? – spytała po chwili prezesowa.

Wokulski zarumienił się. Nigdy nie przychodziło mu do głowy, ażeby zmarli

potrzebowali czegoś więcej nad grudę ziemi.

– Nie ma – ciągnęła prezesowa widząc jego zakłopotanie. – Nie tobie dziwię się,

moje dziecko, żeś o nagrobku nie pamiętał, ale sobie wyrzucam, żem

zapomniała o człowieku.

Zadumała się i nagle, położywszy na jego ramieniu swoją wychudłą i drżącą

rękę, rzekła zniżonym głosem:

– Mam do ciebie prośbę... Powiedz, że ją spełnisz...

– Z pewnością – odparł Wokulski.

– Pozwól, ażebym ja mu postawiła nagrobek. Ale że sama jechać tam nie mogę,

więc ty mnie wyręczysz. Weź stąd kamieniarza, niechaj rozłupie ten kamień,

wiesz, ten, na którym siadywaliśmy na górze, pod zamkiem, i niech jedną

połowę ustawią na jego grobie. Cokolwiek będzie kosztować, zapłacisz, a

zwrócę ci razem z dozgonną wdzięcznością. Zrobiszże to?

– Zrobię.

To dobrze, dziękuję ci... Myślę, że mu przyjemniej będzie spoczywać pod

kamieniem, który słyszał nasze rozmowy i patrzył na łzy. Ach, jak ciężko

wspominać... A napis, wieszże jaki? – mówiła dalej. – Kiedyśmy się rozłączali,

zostawił mi parę strofek z Mickiewicza. Pewnie czytałeś je kiedy.

Jak cień tym dłuższy, gdy padnie z daleka,

Tym szerzej koło żałobne roztoczy,

Tak pamięć o mnie: im dalej ucieka,

Tym grubszym kirem twą duszę zamroczy...

O, prawda to!... I studnię, która miała nas połączyć ; chciałabym upamiętnić w

jakiś sposób...

95

Wokulski wstrząsnął się i patrzył gdzieś szeroko otwartymi oczyma.

– Co tobie? – zapytała prezesowa.

– Nic – odparł z uśmiechem. – Śmierć zajrzała mi w oczy.

– Nie dziw się: krąży koło mnie starej, zatem muszą ją widzieć moi sąsiedzi.

Więc zrobisz, o co cię proszę?

– Tak.

– Bądźże u mnie po świętach i... często przychodź. Może się trochę ponudzisz,

ale może i ja, niedołężna, przydam ci się na co. A teraz idź już na dół, idź...

Wokulski pocałował ją w rękę, ona go parę razy w głowę; potem dotknęła

dzwonka. Wszedł służący.

– Sprowadźże pana do sali – rzekła.

Wokulski był odurzony. Nie wiedział, którędy idzie, nie zdawał sobie sprawy z

tego, o czym rozmawiali z prezesową. Czuł tylko, że znajduje się w jakimś

odmęcie dużych komnat, starodawnych portretów, cichych stąpań, nieokreślonej

woni. Otaczały go kosztowne meble, ludzie pełni delikatności, o jakiej nigdy nie

marzył, a nad tym wszystkim, jak poemat, unosiły się wspomnienia starej

arystokratki, przesiąknięte westchnieniami i łzami.

„Cóż to za świat?... Co to za świat?...”

A jednak jeszcze mu czegoś brakło. Chciał choć raz spojrzeć na pannę Izabelę.

„No, w sali ją zobaczę...”

Lokaj otworzył drzwi do sali. Znowu wszystkie głowy zwróciły się w jego

stronę i ucichły rozmowy jak szum odlatującego ptactwa. Nastała chwila ciszy,

w której wszyscy patrzyli na Wokulskiego, a on nie widział nikogo, tylko

rozgorączkowanym spojrzeniem szukał bladoniebieskiej sukni.

„Tu jej nie ma” – pomyślał.

– No, tylko patrzcie, jak on sobie nic z was nie robi!... – szepnął śmiejąc się

staruszek z siwymi faworytami.

„Musi być w drugiej sali” – mówił do siebie Wokulski.

Spostrzegł hrabinę i zbliżył się do niej.

– Cóż, skończyliście państwo konferencję? – spytała hrabina. – Prawda, jaka to

miła osoba, prezesowa?... Ma pan w niej wielką przyjaciółkę, nie większą

jednak aniżeli we mnie. Zaraz przedstawię pana... Pan Wokulski!... – dodała

zwracając się do damy w brylantach.

– A ja zaraz przystępuję do interesu – rzekła dama patrząc na niego z góry. -

Nasze sierotki potrzebują kilku sztuk płótna...

Hrabina lekko zarumieniła się.

– Tylko kilku?... – powtórzył Wokulski i spojrzał na brylanty wyniosłej damy,

reprezentujące wartość kilkuset sztuk najcieńszego płótna. – Po świętach – dodał

– będę miał honor na ręce pani hrabiny przysłać płótno...

Ukłonił się, jakby chciał odchodzić.

– Chcesz nas pan pożegnać? – spytała trochę zmieszana hrabina.

– Ależ to impertynent! – rzekła dama w brylantach do swej towarzyszki w

strusim piórze.

96

– Żegnam panią hrabinę i dziękuję za zaszczyt, jaki mi pani raczyła wyrządzić!...

– mówił Wokulski całując gospodynię w rękę.

– Tylko do widzenia, panie Wokulski, wszak prawda?... Dużo będziemy mieli

interesów ze sobą.

I w drugim salonie nie było panny Izabeli. Wokulski uczuł niepokój.

„Przecież muszę na nią spojrzeć... Kto wie, jak prędko spotkamy się w

podobnych warunkach”

– A, jesteś pan – zawołał książę. – Już wiem, jaki ułożyliście spisek z panem

Łęckim. Spółka do handlu ze Wschodem – wyborna myśl! Musicie i mnie do

niej przyjąć... Musimy poznać się bliżej... – A widząc, że Wokulski milczy,

dodał: – Prawda, jakim ja nudny, panie Wokulski? Ale to nic nie pomoże;

musicie zbliżyć się do nas, pan i panu podobni i – razem idźmy. Wasze firmy są

także herbami, nasze herby są także firmami, które gwarantują rzetelność w

prowadzeniu interesów...

Ściskali się za ręce i Wokulski coś odpowiedział, ale co?... – nie było mu

wiadome. Niepokój jego wzrastał; na próżno szukał panny Izabeli.

„– Chyba jest dalej” – szepnął, z trwogą idąc do ostatniego salonu.

Tu pochwycił go pan Łęcki z oznakami niebywałej tkliwości.

– Już pan wychodzisz? Więc do widzenia, drogi panie. Po świętach u mnie

pierwsza sesja i w imię boże zaczynajmy.

„Nie ma jej!” – myślał Wokulski, żegnając się z panem Tomaszem.

– Ale wiesz pan – szepnął Łęcki – zrobiłeś szalony efekt. Hrabina nie posiada się

z radości, książę mówi tylko o tobie... A jeszcze ten wypadek z prezesową...

No... cudownie! Nie można było marzyć o zdobyciu lepszej pozycji...

Wokulski stał już w progu. Jeszcze raz szklanymi oczyma powiódł po sali i -

wyszedł z desperacją w sercu.

„Może wypadałoby wrócić i pożegnać ją?... Przecież zastępowała miejsce

gospodyni...” – myślał, powoli schodząc ze schodów.

Nagle drgnął słysząc szelest sukni w wielkiej galerii.

„Ona...”

Podniósł głowę i zobaczył damę w brylantach.

Ktoś podał mu palto. Wokulski wyszedł na ulicę zatoczywszy się jak pijany.

„Cóż mi po świetnej pozycji, jeżeli jej tam nie ma?”

– Konie pana Wokulskiego! – zawołał z sieni szwajcar, pobożnie ściskając

trzyrublówkę. Łzami zaszłe oczy i nieco zachrypnięty głos świadczyły, że

obywatel ten nawet na trudnym posterunku czci jednak pierwszy dzień

Wielkiejnocy.

– Konie pana Wokulskiego!... Konie Wokulskiego!... Wokulski, zajeżdżaj!... -

powtórzyli stojący furmani.

Środkiem Alei z wolna toczyły się dwa szeregi dorożek i powozów w stronę

Belwederu i od Belwederu. Ktoś z jadących spostrzegł na chodniku

Wokulskiego i ukłonił mu się.

„Kolega!” – szepnął Wokulski i zarumienił się.

97

Gdy sprowadzono mu powóz, zrazu chciał wsiąść, lecz rozmyślił się.

– Wracaj, bracie, do domu – rzekł do furmana dając mu na piwo.

Powóz odjechał ku miastu. Wokulski zmieszał się z przechodniami i poszedł w

stronę Ujazdowskiego placu. Szedł z wolna i przypatrywał się jadącym. Wielu

spomiędzy nich znał osobiście. Oto rymarz, który dostarcza mu wyrobów

skórzanych, jedzie na spacer z żoną, grubą jak beczka cukru, i wcale ładną

córką, z którą chciano go swatać. Oto syn rzeźnika, który do sklepu, niegdyś

Hopfera, dostarczał wędlin. Oto bogaty cieśla z liczną rodziną. Wdowa po

dystylatorze, również mająca duży majątek i również gotowa oddać rękę

Wokulskiemu. Tu garbarz, tam dwaj subiekci bławatni, dalej krawiec męski,

mularz, jubiler, piekarz, a oto – jego współzawodnik, kupiec galanteryjny, w

zwykłej dorożce.

Większa ich część nie widziała Wokulskiego, niektórzy jednak spostrzegli go i

kłaniali mu się; lecz byli i tacy, którzy spostrzegłszy go nie kłaniali się, a nawet

uśmiechali się złośliwie. Z całego mnóstwa tych kupców, przemysłowców i

rzemieślników, równych mu stanowiskiem, niekiedy bogatszych od niego i

dawniej znanych w Warszawie, on tylko jeden był dziś na święconym u hrabiny.

Żaden z tamtych, on tylko jeden!..

„Mam nieprawdopodobne szczęście – myślał. – W pół roku zrobiłem majątek

krociowy, za parę lat mogę mieć milion... Nawet prędzej... Dziś już mam wstęp

na salony, a za rok?... Niektórym z tych, co przed chwilą ocierali się o mnie,

przed siedemnastu laty mogłem usługiwać w sklepie, a nie usługiwałem chyba

dlatego, że żaden nie wstąpiłby tam. Z komórki przy sklepie do buduaru

hrabiny, co za skok!... Czy aby ja nie za prędko awansuję?” – dodał z tajemną

trwogą w sercu.

Był już na rozległym placu Ujazdowskim, w którego południowej części

znajdowały się zabawy ludowe. Pomieszane dźwięki katarynek, odgłosy trąb i

zgiełk kilkunastutysięcznego tłumu ogarniał go jak fala nadpływającej powodzi.

Widział jak na dłoni długi szereg huśtawek, kolyszących się w prawo i w lewo

niby ogromne wahadła o potężnym rozmachu. Potem drugi szereg – szybko

kręcących się namiotów, z dachami w różnokolorowe pasy. Potem trzeci szereg

– bud zielonych, czerwonych i żółtych, gdzie przy wejściu jaśniały potworne

malowidła, a na dachu ukazywali się jaskrawo odziani pajace albo olbrzymie

lalki. A we środku placu – dwa wysokie słupy, na które teraz właśnie wspinali

się amatorowie frakowych garniturów i kilkurublowych zegarków.

Wśród tych wszystkich czasowych a brudnych budynków roił się rozbawiony

tłum.

Wokulskiemu przypomniały się lata dziecinne. Jakże mu wtedy,

wygłodzonemu, smakowała bułka i serdelek! Jak wyobrażał sobie siadłszy na

konia w karuzeli, że jest wielkim wojownikiem! Jak szalonego doznawał

upojenia wylatując do góry na huśtawce! Co to była za rozkosz pomyśleć, że

dziś nic nie robi i jutro nic nie będzie robił – za cały rok. A z czym da się

98

porównać ta pewność, że dziś położy się spać o dziesiątej i jutro, gdyby chciał,

wstanie także o dziesiątej przeleżawszy dwanaście godzin z rzędu!

„I to ja byłem, ja?... – mówił do siebie zdumiony. – Mnie tak cieszyły rzeczy,

które w tej chwili tylko wstręt budzą?... Tyle tysięcy otacza mnie

rozradowanych biedaków, a ja, bogacz przy nich, cóż mam?... Niepokój i nudy,

nudy i niepokój... Właśnie kiedy mógłbym posiadać to, co kiedyś było moim

marzeniem, nie mam nic, bo dawne pragnienia wygasły. A tak wierzyłem w

swoje wyjątkowe szczęście!...”

W tej chwili potężny krzyk wydarł się z tłumu. Wokulski ocknął się i na

szczycie słupa zobaczył jakąś ludzką figurę.

„Aha, triumfator!” – rzekł do siebie Wokulski, ledwie trzymając się na nogach

pod naciskiem tłumu, który biegł, klaskał, wiwatował, wskazywał palcami

bohatera, pytał o jego nazwisko. Zdawało się, że zdobywcę frakowego garnituru

na rękach zaniosą do miasta, wtem – zapał ostygł. Ludzie biegli wolniej, nawet

zatrzymywali się, okrzyki cichły, wreszcie zupełnie umilkły. Chwilowy

triumfator zsunął się ze szczytu i w parę minut zapomniano o nim.

„Przestroga dla mnie?...” – szepnął Wokulski ocierając pot z czoła.

Plac i rozbawione tłumy obmierzły mu do reszty. Zawrócił do miasta.

Środkiem Alei wciąż toczyły się dorożki i powozy. W jednym Wokulski

zobaczył bladoniebieską suknię.

„Panna Izabela?..”

Serce poczęło mu bić gwałtownie.

„Nie, nie ona.”

O paręset kroków dalej spostrzegł jakąś piękną twarz kobiecą i dystyngowane

ruchy.

„Ona?... Nie. Skądżeby wreszcie ona?”

I tak szedł przez całe Aleje, plac Aleksandra, przez Nowy Świat ciągle upatrując

kogoś i ciągle doznając zawodu.

„Więc to jest moje szczęście?... Kto wie, czy śmierć jest takim złem, jak

wyobrażają sobie ludzie.”

I pierwszy raz uczuł tęsknotę do twardego, nieprzespanego snu, którego nie

niepokoiłyby żadne pragnienia, nawet żadne nadzieje.

W tym samym czasie panna Izabela, wróciwszy od ciotki do domu, prawie z

przedpokoju zawołała do panny Florentyny:

– Wiesz?... był na przyjęciu...

– Kto?

– No ten, Wokulski...

– Dlaczegoż być nie miał, skoro go zaproszono – odparła panna Florentyna.

– Ależ to zuchwalstwo... Ależ to niesłychane... i jeszcze, wyobraź sobie, ciotka

jest nim oczarowana, książę nieledwie mu się narzuca, a wszyscy chórem

uważają go za jakąś znakomitość... I ty nic na to?...

Panna Florentyna uśmiechnęła się smutnie.

99

– Znam to. Bohater sezonu. W zimie był takim pan Kazimierz, a przed

kilkunastu laty nawet... ja – dodała cicho.

– Ależ uważaj, kim on jest?... Kupiec... kupiec...

– Moja Belu – odpowiedziała panna Florentyna – pamiętam sezony, kiedy nasz

świat zachwycał się nawet cyrkowcami. Przejdzie i to.

– Boję się tego człowieka – szepnęła panna Izabela.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY:

PAMIĘTNIK STAREGO SUBIEKTA

„...Mamy tedy nowy sklep: pięć okien frontu, dwa magazyny, siedmiu

subiektów i szwajcara we drzwiach. Mamy jeszcze powóz błyszczący jak

świeżo wyglancowane buty, parę kasztanowatych koni, furmana i lokaja – w

liberii. I to wszystko spadło na nas w początkach maja, kiedy Anglia, Austria, a

nawet skołatana Turcja uzbrajały się na łeb na szyję!

– Kochany Stasiu – mówiłem do Wokulskiego – wszyscy kupcy śmieją się, że tak

dużo wydajemy w niepewnych czasach.

– Kochany Ignasiu – odpowiedział mi Wokulski – a my śmiać się będziemy ze

wszystkich kupców, kiedy nadejdą czasy pewniejsze. Dziś właśnie jest pora do

robienia interesów.

– Ależ europejska wojna – mówię – wisi na włosku. W takim razie na pewno

czeka nas bankructwo.

– Żartuj z wojny – odpowiada Staś. – Cały ten hałas uspokoi się za parę miesięcy,

a my tymczasem zdystansujemy wszystkich współzawodników.

No – i wojny nie ma. W naszym sklepie ruch jak na odpuście, do naszych

składów zwożą i wywożą towary jak do młyna, a pieniądze płyną do kas nie

gorzej od plew. Kto by Stasia nie znał, powiedziałby, że to genialny kupiec; ale

że ja go znam, więc coraz częściej pytam się: na co to wszystko?... Warum bast

du denn das getan?...

Prawda, że i mnie się w podobny sposób pytano. Czyżbym już był tak stary jak

nieboszczka Grossmutteri nie rozumiał ani ducha czasu, ani intencji ludzi

młodszych ode mnie?... Ehe! tak źle nie jest...

Pamiętam, że kiedy Ludwik Napoleon (późniejszy cesarz Napoleon III) uciekł z

więzienia w roku 1846, zakotłowało się w całej Europie. Nikt nie wiedział, co

będzie. Ale wszyscy ludzie rozsądni przygotowywali się do czegoś, a wuj

Raczek (pan Raczek ożenił się z moją ciotką) ciągle powtarzał:

– Mówiłem, że Bonapart wypłynie i piwa im nawarzy! Cała bieda w tym, że ja

coś nie zdużam na nogi.

Rok 1846 i 1847 upłynęły w wielkim rozgardiaszu. Ukazywały się coraz to

jakieś pisemka, a znikali ludzie. Nieraz i ja myślałem: czy już nie pora wytknąć

głowę na szerszy świat? A kiedy mnie ogarnęły wątpliwości i niepokoje, po

100

zamknięciu sklepu szedłem do wuja Raczka i opowiadałem, co mnie trapi,

prosząc, ażeby poradził mi jak ojciec.

– Wiesz co – odpowiadał wuj uderzając się pięścią w chore kolano – poradzę ci

jak ojciec. Chcesz, mówię ci... to idź, a nie chcesz, mówię ci... to zostań...

Dopiero w lutym roku 1848, kiedy Ludwik Napoleon już był w Paryżu, ukazał

mi się jednej nocy nieboszczyk ojciec, tak, jak widziałem go w trumnie. Surdut

zapięty pod szyję, kolczyk w uchu, wąs wyszwarcowany (zrobił mu to pan

Domański, ażeby ojciec byle jako nie wystąpił na boskim sądzie). Stanął we

drzwiach mojej izdebki we front i rzekł tylko te słowa:

– Pamiętaj, wisusie, czegom cię uczył!...

„Sen mara – Bóg wiara”, myślałem przez kilka dni. Ale już sklep mi obrzydł.

Nawet do śp. Małgosi Pfeifer straciłem skłonność i ciasno zrobiło mi się na

Podwalu tak, żem nie mógł wytrzymać. Poszedłem znowu do wuja Raczka po

radę.

Pamiętam, leżał akurat w łóżku nakryty pierzyną mojej ciotki i pił gorące ziółka

na poty. Gdy mu zaś opowiedziałem cały interes, rzekł:

– Wiesz co, poradzę ci jak ojciec. Chcesz – idź, nie chcesz – zostań. Ale ja,

gdyby nie podłe moje nogi, dawno bym już był za granicą. Bo i twoja ciotka,

mówię ci – tu zniżył głos – tak okrutnie miele jęzorem, że wolałbym, mówię ci,

słuchać baterii austriackich armat aniżeli jej trajkotu. Co mi pomoże

smarowaniem, to mi zepsuje gadaniem...A maszże pieniądze? – spytał po chwili.

– Znajdę z kilkaset złotych.

Wuj Raczek kazał zamknąć drzwi mieszkania (ciotki w domu nie było) i

sięgnąwszy pod poduszkę wydobył stamtąd klucz.

– Naści – rzekł – otwórz ten kufer skórą obity. Będzie tam na prawo skrzyneczka,

a w niej kieska. Podaj mi ją...

Wydobyłem kieskę grubą i ciężką. Wuj Raczek wziął ją do ręki i wzdychając

odliczył piętnaście półimperiałów.

– Weź te pieniądze – mówił – na drogę i jeżeli masz jechać, to jedź... Dałbym ci

więcej, ale może i na mnie przyjść pora... Zresztą trzeba zostawić coś babie,

żeby sobie w razie wypadku znalazła drugiego męża...

Pożegnaliśmy się płacząc. Wuj aż dźwignął się na łóżku i odwróciwszy mnie

twarzą do świecy, szepnął:

– Niech ci się jeszcze przypatrzę... Bo to, mówię ci, z tego balu nie każdy

wraca... Wreszcie i ja sam jużem człek niedzisiejszy, a humory, mówię ci,

zabijają prawie tak jak kule...

Wróciwszy do sklepu, mimo spóźnionej pory, rozmówiłem się z Janem

Minclem dziękując mu za obowiązek i opiekę. Ponieważ od roku już gadaliśmy

o tych rzeczach, a on zawsze zachęcał mnie, ażebym szedł bić Niemców, więc

zdawało mi się, że mój zamiar zrobi mu wielką przyjemność. Tymczasem

Mincel jakoś posmutniał. Na drugi dzień wypłacił mi pieniądze, które miałem u

niego, dał nawet gratyfikację, obiecał opiekować się pościelą i kufrem, na

101

wypadek gdybym kiedy wrócił. Ale zwykła wojowniczość opuściła go i ani razu

nie powtórzył swego ulubionego wykrzyknika:

– Ehej!... dałbym ja Szwabom, żebym tak nie miał sklepu...

Gdy zaś około dziesiątej wieczór, ubrany w półkożuszek i grube buty,

uściskawszy go wziąłem za klamkę, ażeby opuścić izbę, w której tyle lat

przemieszkaliśmy razem, coś dziwnego stało się z Janem. Nagle zerwał się z

krzesła i rozkrzyżowawszy ręce krzyknął:

– Świnia!... gdzie ty idziesz?...

A potem rzucił się na moje łóżko szlochając jak dzieciak.

Uciekłem. W sieni słabo oświetlonej olejnym kagankiem ktoś zastąpił mi drogę.

Ażem drgnął. Był to August Katz, odziany jak wypadało na marcową podróż.

– Co ty tu robisz. Auguście? – spytałem.

– Czekam na ciebie.

Myślałem, że chce mnie odprowadzić; więc poszliśmy na plac Grzybowski w

milczeniu, bo Katz nigdy nic nie mówił. Fura żydowska, którą miałem jechać,

była już gotowa. Ucałowałem Katza, on mnie także. Wsiadłem... on za mną...

– Jedziemy razem – rzekł.

A potem, kiedy byliśmy już za Miłosną, dodał:

– Twardo i trzęsie, spać nie można.

Wspólna podróż trwała niespodziewanie długo, bo aż do października 1849

roku, pamiętasz, Katz, niezapomniany przyjacielu? Pamiętasz te długie marsze

na spiekocie, kiedy nieraz piliśmy wodę z kałuży; albo ten pochód przez bagno,

w którym zamoczyliśmy ładunki ; albo te noclegi w lasach i na polach, kiedy

jeden drugiemu spychał głowę z tornistra i ukradkiem ściągał płaszcz służący za

wspólną kołdrę?... A pamiętasz tarte kartofle ze słoniną, które ugotowaliśmy we

czterech w sekrecie przed całym oddziałem? Tylem razy jadał od tej pory

kartofle, ale żadne nie smakowały mi tak jak wówczas. Jeszcze dziś czuję ich

zapach, ciepło pary buchającej z garnka i widzę ciebie, Katz, jak dla nietracenia

czasu mówiłeś pacierz, jadłeś kartofle i zapalałeś fajkę u ogniska.

Ej! Katz, jeżeli w niebie nie ma węgierskiej piechoty i tartych kartofli,

niepotrzebnieś się tam pospieszył.

A pamiętasz jeneralną bitwę, do której zawsze wzdychaliśmy odpoczywając po

partyzanckiej strzelaninie? Ja bo nawet w grobie jej nie zapomnę, a jeżeli kiedyś

zapyta mnie Pan Bóg, po com żył na świecie?... po to – odpowiem – ażeby trafić

na jeden taki dzień. Ty tylko rozumiesz mnie, Katz, bośmy to obaj widzieli. A

niby na razie wydawało się – nic.

Na półtorej doby przedtem skupiła się nasza brygada pod jakąś wsią węgierską,

której nazwy nie pamiętam. Fetowali nas aż miło. W winie, co prawda nie

osobliwszym, można się było myć, a wieprzowina i papryka już nam tak

zbrzydły, że człowiek nie wziąłby do ust tego paskudztwa, gdyby, rozumie się,

miał co innego. A jaka muzyka, a jakie dziewuchy!... Cyganie doskonale grają, a

każda Węgierka istny proch. Kręciło się ich, bestyjek, wszystkiego ze

102

dwadzieścia, a jednak zrobiło się tak gorąco że nasi zakłuli i zarąbali trzech

chłopów, a chłopi zabili nam drągami huzara.

I Bóg wie czym skończyłaby się tak pięknie rozpoczęta zabawa, gdyby w chwili

największego tumultu nie zajechał do sztabu szlachcic czwórką koni okrytych

pianą. W kilka minut później rozeszła się po wojsku wieść, że w pobliżu

znajdują się wielkie masy Austriaków. Zatrąbiono do porządku, tumult ucichł,

Węgierki znikły, a w szeregach zaczęto szeptać o jeneralnej bitwie.

– Nareszcie!... – powiedziałeś do mnie.

Tej samej nocy posunęliśmy się o milę naprzód, w ciągu następnego dnia znowu

o milę. Co kilka godzin, a później nawet co godzinę przylatywały sztafety. Było

to dowodem, że w pobliżu znajduje się nasz sztab korpuśny i że zanosi się na

coś grubego.

Tej nocy spaliśmy na gołym polu nie stawiając nawet w kozły broni. Zaś skoro

świt ruszyliśmy naprzód: szwadron kawalerii z dwoma lekkimi armatami, potem

nasz batalion, a potem cała brygada z artylerią i furgonami, mając silne patrole

po bokach. Sztafety przylatywały już co pół godziny.

Gdy weszło słońce, zobaczyliśmy przy gościńcu pierwsze ślady nieprzyjaciela ;

resztki słomy, wytlone ogniska, budynki rozebrane na opał. Następnie coraz

częściej zaczęliśmy spotykać uciekających: szlachtę z rodzinami, duchownych

rozmaitych wyznań, w końcu – chłopów i Cyganów. Na wszystkich twarzach

malowała się trwoga; prawie każdy coś wykrzykiwał po węgiersku, wskazując

rękoma za siebie.

Była blisko siódma, kiedy w stronie południowo-zachodniej huknął strzał

armatni. Po szeregach przeleciał szmer:

– Oho! zaczyna się...

– Nie, to sygnał...

Padły znowu dwa strzały i znowu dwa. Jadący przed nami szwadron zatrzymał

się ; dwie armaty i dwa jaszczyki galopem popędziły naprzód, kilku jezdnych

pocwałowało na najbliższe wzgórza. Stanęliśmy i przez chwilę zaległa taka

cisza, że słychać było tętent siwej klaczy dopędzającego nas adiutanta.

Przeleciała mimo, do huzarów, dysząc i prawie dotykając brzuchem ziemi.

Tym razem odezwało się bliżej i dalej kilkanaście armat; każdy strzał można

było odróżnić.

– Macają dystans! – odezwał się stary nasz major.

– Jest z piętnaście armat – mruknął Katz, który w podobnych chwilach stawał się

rozmowniejszy. – A że my ciągniemy dwanaście, toż będzie bal!...

Major odwrócił się do nas na koniu i uśmiechnął się pod szpakowatym wąsem.

zrozumiałem, co to znaczy, usłyszawszy całą gamę strzałów, jakby kto zagrał na

organach.

– Jest więcej niż dwadzieścia – rzekłem do Katza.

– Osły!... – zaśmiał się kapitan i podciął swego konia.

103

Staliśmy na wzniesionym miejscu, skąd widać było idącą za nami brygadę.

Zaznaczał ją rudy obłok kurzu, ciągnący się wzdłuż gościńca ze dwie albo i trzy

wiorsty.

– Straszna masa wojsk! – szepnąłem. – Gdzie się to pomieści!...

Odezwały się trąbki i nasz batalion rozłamał się na cztery kompanie

uszykowane kolumnami obok siebie. Pierwsze plutony wysunęły się naprzód,

my zostaliśmy w tyle. Odwróciłem głowę i zobaczyłem, że od głównego

korpusu oddzieliły się jeszcze dwa bataliony; zeszły z gościńca i biegły pędem

przez pola, jeden na prawo od nas, drugi na lewo. W mały kwadrans zrównały

się z nami, przez drugi kwadrans wypoczęły i – ruszyliśmy trzema batalionami

naprzód, noga za nogą.

Tymczasem kanonada wzmogła się tak, że było słychać po dwa i po trzy strzały

wybuchające jednocześnie. Co gorsze, spoza nich rozlegał się jakiś stłumiony

odgłos, podobny do ciągłego grzmotu.

– Ile armat, kamracie? – spytałem po niemiecku idącego za mną podoficera.

– Chyba ze sto – odparł kręcąc głową. – Ale – dodał – porządnie prowadzą interes,

bo odezwały się wszystkie razem.

Zepchnięto nas z gościńca, którym w kilka minut później przejechały wolnym

kłusem dwa szwadrony huzarów i cztery armaty z należącymi do nich

jaszczykami. Idący ze mną w szeregu poczęli żegnać się: „ W imię Ojca i

Syna...” – Ten i ów popił z manierki.

Na lewo od nas huk wzmagał się: pojedynczych strzałów już nie można było

odróżnić. Nagle krzyknięto w przednich szeregach:

– Piechota!... piechota!...

Machinalnie schwyciłem karabin na tuj myśląc, że pokazali się Austriacy. Ale

przed nami oprócz wzgórza i rzadkich krzaków nie było nic. Natomiast na tle

grzmotu armat, który prawie przestał nas interesować, usłyszałem jakiś trzask

podobny do rzęsistego deszczu, tylko o wiele potężniejszy.

– Bitwa!... – zawołał ktoś na froncie przeciągłym głosem.

Uczułem, że mi na chwilę serce bić przestało, nie ze strachu, ale jakby w

odpowiedzi na ten wyraz, który od dzieciństwa robił na mnie dziwne wrażenie.

W szeregach pomimo marszu zrobił się ruch. Częstowano się winem, oglądano

broń, mówiono, że najdalej za pół godziny wejdziemy w ogień, a nade wszystko

– w grubiański sposób żartowano z Austriaków, którym nie wiodło się w tych

czasach. Ktoś zaczął gwizdać, inny nucił półgłosem ; stopniała nawet sztywna

powaga oficerów zamieniając się w koleżeńską zażyłość. Trzeba było dopiero

komendy: „ Baczność i cisza!...”, ażeby nas uspokoić.

Umilkliśmy i wyrównały się nieco pogięte szeregi. Niebo było czyste, ledwie tu

i ówdzie bielił się nieruchomy obłok; na krzakach, które mijaliśmy, nie poruszał

się żaden listek; nad polem, zarośniętym młodą trawą, nie odzywał się

wystraszony skowronek. Słychać było tylko ciężkie stąpanie batalionu, szybki

oddech ludzi, czasem szczęk uderzonych o siebie karabinów albo donośny głos

majora, który jadąc przodem, odzywał się do oficerów. A tam, na lewo,

104

wściekały się stada armat i lał deszcz karabinowych strzałów. Kto takiej burzy

przy jasnym niebie nie słyszał, bracie Katz, ten nie zna się na muzyce!...

Pamiętasz, jak nam wówczas dziwnie było na sercu?... Nie strach, ale tak coś

jakby żal i ciekawość...

Skrzydłowe bataliony oddalały się od nas coraz bardziej; wreszcie prawy

zniknął za wzgórzami, a lewy o paręset sążni od nas dał nurka w szeroki parów i

tylko kiedy niekiedy błysnęła fala jego bagnetów. Podzieli się gdzieś huzarzy i

armaty, i ciągnąca z tyłu rezerwa, i został sam nasz batalion, schodzący z

jednego wzgórza, ażeby wejść na drugie, jeszcze wyższe. Tylko od czasu do

czasu z frontu, od tyłu albo z boków przeleciał jakiś jeździec z kartką albo z

ustnym poleceniem od majora. Prawdziwy cud, że od tylu poleceń nie zamąciło

mu się we łbie!

Nareszcie, już była blisko dziewiąta, weszliśmy na ostatnią wyniosłość porosłą

gęstymi krzakami. Nowa komenda; plutony idące jeden za drugim poczęły

stawać obok siebie. Gdy zaś dosięgliśmy szczytu wzgórza, kazano nam pochylić

się i zniżyć broń, a w końcu przyklęknąć.

Wtedy (pamiętasz, Katz?) Kratochwil, który klęczał przed nami, wetknął głowę

między dwie młode sosenki i szepnął:

– Patrzajcie no!...

Od stóp wzgórza, na południe, aż gdzieś do krawędzi horyzontu ciągnęła się

równina, a na niej – jakby rzeka białego dymu, szeroka na kilkaset kroków,

długa – czy ja wiem – może na milę drogi.

– Tyralierzy!... – rzekł stary podoficer.

Po obu stronach tej dziwnej wody widać było kilka czarnych i kilkanaście

białych chmur, kotłujących się przy ziemi.

– To baterie, a tam płoną wsie... – objaśniał podoficer.

Wpatrzywszy się zaś lepiej, można było dojrzeć gdzieniegdzie, również po obu

stronach długiej smugi dymu, prostokątne plamy: ciemne po lewej, białe po

prawej. Wyglądały one jak wielkie jeże z połyskującymi kolcami.

– To nasze pułki, a to austriackie... – mówił podoficer. – No, no!... – dodał – i sam

sztab lepiej nie widzi...

Z tej długiej rzeki dymu dolatywało nas nieustanne trzeszczenie karabinowych

strzałów, a w tamtych białych chmurach szalała burza armat.

– Phy! – odezwałeś się wtedy, Katz – i to ma być bitwa?... Miałem się też czego

bać...

– Zaczekaj no – mruknął podoficer.

– Przygotuj broń!... – rozległo się po szeregach.

Klęcząc zaczęliśmy wydobywać i odgryzać patrony. Rozległo się szczękanie

stalowych stempli i trzask odciąganych kurków... Podsypaliśmy proch na

panewki i znowu cisza.

Naprzeciw nas, może o wiorstę, były dwa pagórki, a między nimi gościniec.

Spostrzegłem, że na jego żółtym tle ukazują się jakieś białe znaki, które wkrótce

utworzyły białą linię, a potem białą plamę. Jednocześnie z parowu leżącego o

105

kilkaset kroków na lewo od nas wyszli granatowi żołnierze, którzy niebawem

sformowali się w granatową kolumnę. W tej chwili na prawo od nas huknął

strzał armatni i nad białym oddziałem austriackim ukazał się siwy obłoczek

dymu. Parę minut pauzy i znowu strzał, i znowu nad Austriakami obłoczek. Pół


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю