355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Bolesław Prus » Lalka » Текст книги (страница 7)
Lalka
  • Текст добавлен: 21 октября 2016, 23:12

Текст книги "Lalka"


Автор книги: Bolesław Prus



сообщить о нарушении

Текущая страница: 7 (всего у книги 55 страниц) [доступный отрывок для чтения: 20 страниц]

na ulicy zgubiwszy pana, i rozpacz chudej suki z obwisłymi wymionami, która

na próżno biegała od rynsztoka do rynsztoka szukając strawy dla siebie i

szczeniąt. I jeszcze, na domiar cierpień, bolały go drzewa obdarte z kory, bruki

podobne do powybijanych zębów, wilgoć na ścianach, połamane sprzęty i

podarta odzież.

Zdawało mu się, że każda taka rzecz jest chora albo zraniona, że skarży się: „

Patrz, jak cierpię...”, i że tylko on słyszy i rozumie jej skargi. A ta szczególna

zdolność odczuwania cudzego bólu urodziła się w nim dopiero dziś, przed

godziną.

Rzecz dziwna! przecie miał już ustaloną opinię hojnego filantropa. Członkowie

Towarzystwa Dobroczynności we frakach składali mu podziękowania za ofiarę

dla wiecznie łaknącej instytucji; hrabina Karolowa we wszystkich salonach

opowiadała o pieniądzach, które złożył na jej ochronę; jego służba i subiekci

70

sławili go za podwyższenie im pensji. Ale Wokulskiemu rzeczy te nie sprawiały

żadnej przyjemności, tak jak on sam nie przywiązywał do nich żadnej wagi.

Rzucał tysiące rubli do kas urzędowych dobroczyńców, ażeby kupić za to

rozgłos nie pytając, co się zrobi z pieniędzmi.

I dopiero dziś, kiedy dziesięcioma rublami wydobył człowieka z niedoli, kiedy

nikt nie mógł głosić przed światem o jego szlachetności, dopiero dziś poznał, co

to jest ofiara. Dopiero dziś przed jego zdumionym okiem stanęła nowa, nie

znana dotychczas część świata – nędza, której trzeba pomagać.

„ Tak, alboż ja dawniej nie widywałem nędzy?...”szepnął Wokulski.

I przypomniał sobie całe szeregi ludzi obdartych, mizernych, a szukających

pracy, chudych koni, głodnych psów, drzew z obdartą korą i połamanymi

gałęźmi. Wszystko to przecie spotykał bez wrażenia. I dopiero gdy wielki ból

osobisty zaorał mu i zbronował duszę, na tym gruncie użyźnionym krwią własną

i skropionym niewidzialnymi dla świata łzami wyrosła osobliwa roślina:

współczucie powszechne, ogarniające wszystko – ludzi, zwierzęta, nawet

przedmioty, które nazywają martwymi.

Doktór powiedziałby, że utworzyła mi się nowa komórka w mózgu albo że

połączyło się kilka dawnych” – pomyślał.

„ Tak, ale co dalej?...”

Dotychczas bowiem miał tylko jeden cel: zbliżyć się do panny Izabeli. Dziś

przybył mu drugi: wydobyć z niedostatku Wysockiego.

„ Mała rzecz!...”

„ Przenieść jego brata pod Skierniewice...” – dodał jakiś głos.

„ Drobnostka.”

Ale poza tymi dwoma ludźmi stanęło zaraz kilku innych, za nimi jeszcze kilku,

potem olbrzymi tłum borykający się z wszelkiego rodzaju nędzą i wreszcie -

cały ocean cierpień powszechnych, które wedle sił należało zmniejszyć, a

przynajmniej powściągnąć od dalszego rozlewu.

„ Przywidzenia... abstrakcje... zdenerwowanie!” – szepnął Wokulski.

To była jedna droga. Na końcu bowiem drugiej widział cel realny i jasno

określony – pannę Izabelę.

„ Nie jestem Chrystusem, ażeby poświęcać się za całą ludzkość.”

„ Więc na początek zapomnij o Wysockich” – odparł głos wewnętrzny.

„ No, głupstwo! Jakkolwiek jestem dziś rozkołysany, ależ nie mogę być

śmieszny – myślał Wokulski. – Zrobię, co się da i komu można, lecz osobistego

szczęścia nie wyrzeknę się, to darmo...”

W tej chwili stanął przed drzwiami swego sklepu i wszedł tam.

W sklepie zastał Wokulski tylko jedną osobę. Była to dama wysoka, w czarnych

szatach, nieokreślonego wieku. Przed nią leżał stos neseserek: drewnianych,

skórzanych, pluszowych i metalowych, prostych i ozdobnych, najdroższych i

najtańszych, a wszyscy subiekci byli na służbie. Klejn podawał coraz nowe

neseserki, Mraczewski chwalił towar, a Lisiecki akompaniował mu ruchami ręki

i brody. Tylko pan Ignacy wybiegł naprzeciw pryncypała.

71

– Z Paryża przyszedł transport – rzekł do Wokulskiego. – Myślę, że trzeba

odebrać jutro.

– Jak chcesz.

– Z Moskwy obstalunki za dziesięć tysięcy rubli, na początek maja.

– Spodziewałem się.

– Z Radomia za dwieście rubli, ale furman upomina się na jutro.

Wokulski ruszył ramionami.

– Trzeba raz zerwać z tym kramarstwem – odezwał się po chwili. – Interes żaden,

a wymagania ogromne.

– Zerwać z naszymi kupcami?... – spytał zdziwiony Rzecki.

– Zerwać z Żydami – wtrącił półgłosem Lisiecki. – Bardzo dobrze robi szef

wycofując się z tych parszywych stosunków. Nieraz aż wstyd wydawać reszty,

tak pieniądze zalatują cebulą.

Wokulski nic nie odpowiedział. Usiadł do swej księgi i udawał, że rachuje, ale

naprawdę nie robił nic, nie miał siły. Przypomniał sobie tylko swoje niedawne

marzenia o uszczęśliwieniu ludzkości i osądził, że musi być mocno

zdenerwowany.

„ Rozigrał się we mnie sentymentalizm i fantazja – myślał. – Zły to znak. Mogę

ośmieszyć się, zrujnować...”

I machinalnie przypatrywał się niezwykłej fizjognomii damy, która wybierała

neseserki. Była ubrana skromnie, miała gładko uczesane włosy. Na jej twarzy

białej i razem żółtej malował się głęboki smutek; spoza ust przyciętych

wyglądała złość, a ze spuszczonych oczu błyskał czasami gniew, niekiedy

pokora.

Mówiła głosem cichym i łagodnym, a targowała się jak stu skąpców. To było za

drogie, tamto za tanie; tu plusz stracił barwę, tam zaraz odlezie skórka, a owdzie

ukazuje się rdza na okuciach. Lisiecki już cofnął się od niej rozgniewany, Klejn

odpoczywał, a tylko Mraczewski rozmawiał z nią jak z osobą znajomą.

W tej chwili otworzyły się drzwi sklepu i ukazał się w nich jeszcze

oryginalniejszy jegomość. Lisiecki powiedział o nim, że jest podobny do

suchotnika, któremu w trumnie zaczęły odrastać wąsy i faworyty. Wokulski

zauważył, że gość ma gapiowato otwarte usta, a za ciemnymi binoklami nosi

duże oczy, z których przeglądało jeszcze większe roztargnienie.

Gość wszedł kończąc rozmowę z kimś na ulicy, lecz wnet cofnął się, aby swego

towarzysza pożegnać. Potem znowu wszedł i znowu cofnął się zadzierając do

góry głowę, jakby czytał szyld. Nareszcie wszedł na dobre, ale drzwi za sobą nie

zamknął. Wypadkowo spojrzał na damę i – spadły mu z nosa ciemne binokle.

– A... a... a!... – zawołał.

Ale dama gwałtownie odwróciła się od niego do neseserek i upadła na krzesło.

Do przybysza wybiegł Mraczewski i uśmiechając się dwuznacznie, zapytał:

– Pan baron rozkaże?...

– Spinki, uważa pan, spinki zwyczajne, złote albo stalowe... Tylko, rozumie pan,

muszą być w kształcie czapki dżokejskiej i – z biczem...

72

Mraczewski otworzył gablotkę ze spinkami.

– Wody... – odezwała się dama słabym głosem.

Rzecki nalał jej wody z karafki i podał z oznakami współczucia.

– Pani dobrodziejce słabo?... Może by doktora...

– Już mi lepiej – odparła.

Baron oglądał spinki, ostentacyjnie odwracając się tyłem do damy.

– A może, czy nie sądzi pan, byłyby lepsze spinki w formie podków? – pytał

Mraczewskiego.

– Myślę, że panu baronowi potrzebne są i te, i te. Sportsmeni noszą tylko oznaki

sportsmeńskie, ale lubią odmianę.

– Powiedz mi pan – odezwała się nagle dama do Klejna – na co podkowy

ludziom, którzy nie mają za co utrzymywać koni?...

– Otóż, proszę pana – mówił baron – wybrać mi jeszcze parę drobiazgów w

formie podkowy...

– Może by popielniczkę? – zapytał Mraczewski.

– Dobrze, popielniczkę – odparł baron.

– Może gustowny kałamarz z siodłem, dżokejką, szpicrutą?

– Proszę o gustowny kałamarz z siodłem i dżokejką...

– Powiedz mi pan – mówiła dama do Klejna podniesionym głosem – czy wam nie

wstyd zwozić tak kosztowne drobiazgi, kiedy kraj jest zrujnowany?... Czy nie

wstyd kupować konie wyścigowe...

– Drogi panie – zawołał niemniej głośno baron do Mraczewskiego – zapakuj

wszystkie te garnitury, popielniczkę, kałamarz i odeszlij mi do domu. Macie

prześliczny wybór towarów... Serdecznie dziękuję...Adieu!...

I wybiegł ze sklepu, wracając się parę razy i spoglądając na szyld nad drzwiami.

Po odejściu oryginalnego barona w sklepie zapanowało milczenie. Rzecki

patrzył na drzwi, Klejn na Rzeckiego, a Lisiecki na Mraczewskiego, który

znajdując się z tyłu damy krzywił się w sposób bardzo dwuznaczny.

Dama z wolna podniosła się z krzesła i zbliżyła się do kantorka, za którym

siedział Wokulski.

– Czy mogę spytać – rzekła drżącym głosem – ile panu winien jest ten pan, który

dopiero co wyszedł?...

– Rachunki tego pana ze mną, szanowna pani, gdyby je miał, należą tylko do

niego i do mnie – odpowiedział Wokulski kłaniając się.

– Panie – ciągnęła dalej rozdrażniona dama – jestem Krzeszowska, a ten pan jest

moim mężem. Długi jego obchodzą mnie, ponieważ on zagarnął mój majątek, o

który w tej chwili toczy się między nami proces...

– Daruje pani – przerwał Wokulski – ale stosunki między małżonkami do mnie

nie należą.

– Ach, więc tak?... Zapewne, że dla kupca jest to najwygodniej. Adieu.

I opuściła sklep trzaskając drzwiami.

W kilka minut po jej odejściu wbiegł do sklepu baron. Parę razy wyjrzał na

ulicę, a następnie zbliżył się do Wokulskiego.

73

– Najmocniej przepraszam – rzekł usiłując utrzymać binokle na nosie – ale jako

stały gość pański, ośmielę się w zaufaniu zapytać: co mówiła dama, która

wyszła przed chwilą?... Bardzo przepraszam za moją śmiałość, ale w zaufaniu...

– Nic nie mówiła, co by kwalifikowało się do powtórzenia – odparł Wokulski.

– Bo uważa pan, jest to, niestety! moja żona... Pan wie, kto jestem... Baron

Krzeszowski... Bardzo zacna kobieta, bardzo światła, ale skutkiem śmierci

naszej córki trochę zdenerwowana i niekiedy... Pojmuje pan?... Więc nic?..

– Nic.

Baron ukłonił się i już we drzwiach skrzyżował spojrzenia z Mraczewskim,

który mrugnął na niego.

– Więc tak?... – rzekł baron, ostro patrząc na Wokulskiego.

I wybiegł na ulicę. Mraczewski skamieniał i oblał się rumieńcem powyżej

włosów. Wokulski trochę pobladł, lecz spokojnie usiadł do rachunków.

– Cóż to za oryginalne diabły, panie Mraczewski? – spytał Lisiecki.

– A to cała historia! – odparł Mraczewski przypatrując się spod oka

Wokulskiemu. – Jest to baron Krzeszowski, wielki dziwak, i jego żona, trochę

narwana. Nawet skuzynowani ze mną, ale cóż!... – westchnął spoglądając w

lustro. – Ja nie mam pieniędzy, więc muszę być w handlu; oni jeszcze mają,

więc są moimi kundmanami...

– Mają bez pracy!... – wtrącił Klejn. – Ładny porządek świata, co?

– No, no... już mnie pan do swoich porządków nie nawracaj odparł Mraczewski.

– Otóż pan baron i pani baronowa od roku prowadzą ze sobą wojnę. On chce

rozwodu, na co ona się nie zgadza; ona chce przepędzić go od zarządu swoim

majątkiem, na co on się nie zgadza. Ona nie pozwala mu trzymać koni,

szczególniej jednego wyścigowca; a on nie pozwala jej kupić kamienicy po

Łęckich, w której pani Krzeszowska mieszka i gdzie straciła córkę. Oryginały!...

Bawią ludzi wymyślając jedno na drugie...

Opowiadał lekkim tonem i kręcił się po sklepie z miną panicza, który przyszedł

tu na chwilkę, ale zaraz wyjdzie. Wokulski mienił się siedząc na fotelu; już nie

mógł znieść głosu Mraczewskiego.

„ Kuzyn Krzeszowskich... – myślał. – Dostanie bilet miłosny od panny Izabeli...

A infamis!...”

I przemógłszy się wrócił do swej księgi. Do sklepu znowu poczęli wchodzić

goście, wybierać towary, targować się, płacić. Ale Wokulski widział tylko ich

cienie, pogrążony w pracy. A im dłuższe sumował kolumny, im większe

wypadały mu sumy, tym bardziej czuł, że w sercu kipi mu jakiś gniew

bezimienny. O co?... na kogo?... mniejsza. Dosyć, że ktoś za to zapłaci,

pierwszy z brzegu.

Około siódmej sklep już stanowczo wyludnił się, subiekci rozmawiali, Wokulski

wciąż rachował. Wtem znowu usłyszał nieznośny głos Mraczewskiego, który

mówił aroganckim tonem:

74

– Co mi pan, panie Klejn, będzie zawracał głowę!... Wszyscy socjaliści są

złodzieje, bo chcieliby dzielić się cudzym, i – szubrawcy, bo mają na dwu jedną

parę butów i nie wierzą w chustki do nosa.

– Nie mówiłbyś pan tak – odparł smutnie Klejn – gdybyś przeczytał choć z parę

broszurek, nawet niedużych.

– Błazeństwo... – przerwał Mraczewski włożywszy ręce w kieszenie. – Będę

czytał broszury, które chcą zniszczyć rodzinę, wiarę i własność!... No, takich

głupich nie znajdziesz pan w Warszawie.

Wokulski zamknął księgę i włożył ją do kantorka. W tej chwili znowu weszły

do sklepu trzy panie żądając rękawiczek.

Targ z nimi przeciągnął się z kwadrans. Wokulski siedział na fotelu i patrzył w

okno; gdy zaś damy wyszły, odezwał się tonem bardzo spokojnym:

– Panie Mraczewski.

– Co pan każe?... – spytał piękny młodzieniec biegnąc do kantorka krokiem

kontredansowym.

– Od jutra niech pan postara się o inne miejsce – rzekł krótko Wokulski.

Mraczewski osłupiał.

– Dlaczego, panie szefie?... Dlaczego?...

– Dlatego, że u mnie już pan nie ma miejsca.

– Jakiż powód?:.. Przecie chyba nic złego nie zrobiłem? Gdzież pójdę, jeżeli pan

tak nagle pozbawi mnie posady?

– Świadectwo dostanie pan dobre – odparł Wokulski. – Pan Rzecki wypłaci panu

pensję za następny kwartał, wreszcie – za pięć miesięcy... A powód jest ten, że ja

i pan nie pasujemy do siebie... Zupełnie nie pasujemy. – Mój Ignacy, zrób z

panem Mraczewskim rachunek do pierwszego października.

To powiedziawszy Wokulski wstał z fotelu i wyszedł na ulicę.

Dymisja Mraczewskiego zrobiła takie wrażenie, że subiekci nie przemówili

między sobą ani słowa, a pan Rzecki kazał zamknąć sklep, chociaż nie było

jeszcze ósmej. Pobiegł zaraz do mieszkania Wokulskiego, lecz go tam nie zastał.

Przyszedł drugi raz o jedenastej w nocy, lecz w oknach było ciemno, i pan

Ignacy wrócił do siebie zgnębiony.

Na drugi dzień w Wielki Czwartek, Mraczewski już nie pokazał się w sklepie.

Pozostali koledzy jego byli smutni i czasem naradzali się między sobą po cichu.

Około pierwszej przyszedł Wokulski. Lecz nim usiadł do kantorka, otworzyły

się drzwi i zwykłym wahającym się krokiem wbiegł pan Krzeszowski zadając

sobie wiele trudu nad osadzeniem binokli na nosie.

– Panie Wokulski – zawołał roztargniony gość, prawie ode drzwi. – W tej chwili

dowiaduję się... Jestem Krzeszowski... Dowiaduję się, że ten biedny Mraczewski

z mojej winy otrzymał dymisję. Ależ, panie Wokulski, ja wczoraj bynajmniej

nie miałem pretensji do pana... Ja szanuję dyskrecję, jaką okazał pan w sprawie

mojej i mojej żony... Ja wiem, że pan jej odpowiedział, jak przystało na

dżentelmena...

75

– Panie baronie – odparł Wokulski – ja nie prosiłem pana o świadectwo

przyzwoitości. Poza obrębem tego – co pan każe?...

– Przyszedłem prosić o przebaczenie biednemu Mraczewskiemu, który nawet...

– Do pana Mraczewskiego nie mam żadnej pretensji, nawet tej, ażeby do mnie

wracał.

Baron przygryzł wargi. Chwilę milczał, jakby odurzony szorstką odmową ; na

koniec ukłonił się i cicho powiedziawszy: „ Przepraszam...” opuścił sklep.

Panowie Klejn i Lisiecki cofnęli się za szafy i po krótkiej naradzie wrócili do

sklepu, od czasu do czasu rzucając na siebie smutne, lecz wymowne spojrzenia.

Około trzeciej po południu ukazała się pani Krzeszowska. Zdawało się, że jest

bledsza, żółciejsza i jeszcze czarniej ubrana niż wczoraj. Lękliwie obejrzała się

po sklepie, a spostrzegłszy Wokulskiego zbliżyła się do kantorka.

– Panie – rzekła cicho – dziś dowiedziałam się, że pewien młody człowiek,

Mraczewski, z mojej winy stracił u pana miejsce. Jego nieszczęśliwa matka...

– Pan Mraczewski już nie jest u mnie i nie będzie – odparł Wokulski z ukłonem.

– Czym więc mogę pani służyć?...

Pani Krzeszowska miała widocznie ułożoną dłuższą mowę. Na nieszczęście

spojrzała Wokulskiemu w oczy i... z wyrazem: „ Przepraszam...” wyszła ze

sklepu.

Panowie Klejn i Lisiecki mrugnęli na siebie wymowniej niż dotychczas, lecz

poprzestali na jednomyślnym wzruszeniu ramionami.

Dopiero około piątej po południu zbliżył się do Wokulskiego Rzecki. Oparł ręce

na kantorku i rzekł półgłosem:

– Matka tego Mraczewskiego, Staśku, jest bardzo biedna kobieta...

– Zapłać mu pensję do końca roku – odparł Wokulski.

– Myślę... Stasiu, myślę, że nie można aż tak karać człowieka za to, że ma inne

niż my przekonania polityczne...

– Polityczne?... – powtórzył Wokulski takim tonem, że panu Ignacemu przeszedł

mróz po kościach...

– Zresztą, powiem ci – ciągnął dalej pan Ignacy – szkoda takiego subiekta.

Chłopak piękny, kobiety go pasjami lubią...

– Piękny? – odparł Wokulski. – Więc niech pójdzie na utrzymanie, jeżeli taki

piękny.

Pan Ignacy cofnął się. Panowie Lisiecki i Klejn już nawet nie spoglądali na

siebie.

W godzinę później przyszedł do sklepu niejaki pan Zięba, którego Wokulski

przedstawił jako nowego subiekta.

Pan Zięba miał około lat trzydziestu ; był może tak przystojny jak Mraczewski,

ale wyglądał nierównie poważniej i taktowniej. Nim sklep zamknięto, już

zaznajomił się, a nawet zdobył przyjaźń swoich kolegów. Pan Rzecki odkrył w

nim zagorzałego bonapartystę; pan Lisiecki wyznał, że on sam obok Zięby jest

bardzo bladym antysemitą, a pan Klejn doszedł do wniosku, że Zięba musi być

co najmniej biskupem socjalizmu.

76

Słowem, wszyscy byli kontenci, a pan Zięba spokojny.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY:

KŁADKI, NA KTÓRYCH SPOTYKAJĄ SIĘ LUDZIE

RÓŻNYCH ŚWIATÓW

W Wielki Piątek z rana Wokulski przypomniał sobie, że dziś i jutro hrabina

Karolowa i panna Izabela będą kwestowały przy grobach.

„Trzeba tam pójść i coś dać – pomyślał i wyjął z kasy pięć złotych

półimperiałów. – Chociaż – dodał po chwili – posłałem im już dywany, ptaszki

śpiewające, pozytywkę, nawet fontannę!... To chyba wystarczy na zbawienie

jednej duszy. Nie pójdę.”

Po południu jednak zrobił sobie uwagę, że może hrabina Karolowa liczy na

niego. A w takim razie nie wypada cofać się lub złożyć tylko pięć

półimperiałów. Wydobył więc z kasy jeszcze pięć i wszystkie zawinął w

bibułkę.

„Co prawda – mówił do siebie – będzie tam panna Izabela, a tej nie można

ofiarowywać dziesięciu półimperiałów.”

Więc rozwinął swój rulon, znowu dołożył dziesięć sztuk złota i jeszcze namyślał

się: „ Iść czy nie iść?...”

„Nie – powiedział – nie będę należał do tej jarmarcznej dobroczynności.”

Rzucił rulon do kasy i w piątek nie poszedł na groby.

Ale w Wielką Sobotę sprawa przedstawiła mu się całkiem z nowego punktu.

„Oszalałem! – mówił. – Więc jeżeli nie pójdę do kościoła, gdzież ją spotkam?...

Jeżeli nie pieniędzmi, czym zwrócę na siebie jej uwagę?.. Tracę rozsądek...”

Lecz jeszcze wahał się i dopiero około drugiej po południu, gdy Rzecki z

powodu święta kazał już sklep zamykać, Wokulski wziął z kasy dwadzieścia

pięć półimperiałów i poszedł w stronę kościoła.

Nie wszedł tam jednak od razu ; coś go zatrzymywało. Chciał zobaczyć pannę

Izabelę, a jednocześnie lękał się tego i wstydził się swoich półimperiałów.

„Rzucić stos złota!... Jakie to imponujące w papierowych czasach i – jakie to

dorobkiewiczowskie... No, ale co robić, jeżeli one właśnie na pieniądze

czekają?... Może nawet będzie za mało?...”

Chodził tam i na powrót po ulicy naprzeciw kościóła nie mogąc od niego oczu

oderwać.

„Już idę – myślał. – Zaraz... jeszcze chwilkę... Ach, co się ze mną stało!...” -

dodał czując, że jego rozdarta dusza nawet na tak prosty czyn nie może zdobyć

się bez wahań.

Teraz przypomniat sobie: jak on dawno nie był w kościele.

„Kiedyż to?... Na ślubie raz... Na pogrzebie żony drugi raz...”

77

Lecz i w tym, i w tamtym wypadku nie wiedział dobrze, co się koło niego

dzieje; więc patrzył w tej chwili na kościół jak na rzecz zupełnie nową dla

siebie.

„Co to jest za ogromny gmach, który zamiast kominów ma wieże, w którym nikt

nie mieszka, tylko śpią prochy dawno zmarłych?... Na co ta strata miejsca i

murów, komu dniem i nocą pali się światło, w jakim celu schodzą się tłumy

ludzi?...

Na targ idą po żywność, do sklepów po towary, do teatru po zabawę, ale po co

tutaj?...”

Mimo woli porównywał drobny wzrost stojących pod kościołem pobożnych z

olbrzymimi rozmiarami świętego budynku i przyszła mu myśl szczególna. Że

jak kiedyś na ziemi pracowały potężne sily dźwigając z płaskiego lądu łańcuchy

gór, tak kiedyś w ludzkości istniała inna niezmierna siła, która wydźwignęła

tego rodzaju budowle. Patrząc na podobne gmachy można by sądzić, że w głębi

naszej planety mieszkali olbrzymowie, którzy wydzierając się gdzieś w górę,

podważali skorupę ziemską i zostawiali ślady tych ruchów w formie

imponujących jaskiń.

„Dokąd oni wydzierali się? Do innego, podobno wyższego świata. A jeżeli

morskie przypływy dowodzą, że księżyc nie jest złudnym blaskiem, tylko realną

rzeczywistością, dlaczego te dziwne budynki nie miałyby stwierdzać

rzeczywistości innego świata?... Czyliż on słabiej pociąga za sobą dusze ludzkie

aniżeli księżyc fale – oceanu?...”

Wszedł do kościoła i zaraz na wstępie znowu uderzył go nowy widok. Kilka

żebraczek i żebraków błagało o jałmużnę, którą Bóg zwróci litościwym w życiu

przyszłym. Jedni z pobożnych całowali nogi Chrystusa umęczonego przez

państwo rzymskie, inni w progu upadłszy na kolana wznosili do góry ręce i

oczy, jakby zapatrzeni w nadziemską wizję. Kościół pogrążony był w

ciemności, której nie mógł rozproszyć blask kilkunastu świec płonących w

srebrnych kandelabrach. Tu i ówdzie na posadzce świątyni widać było

niewyraźne cienie ludzi leżących krzyżem albo zgiętych ku ziemi, jakby kryli

się ze swoją pobożnością pełną pokory. Patrząc na te ciała nieruchome można

było myśleć, że na chwilę opuściły je dusze i uciekły do jakiegoś lepszego

świata.

„Rozumiem teraz – pomyślał Wokulski – dlaczego odwiedzanie kościołów

umacnia wiarę. Tu wszystko urządzone jest tak, że przypomina wieczność.”

Od pogrążonych w modlitwie cieniów wzrok jego pobiegł ku światłu. I zobaczył

w różnych punktach świątyni stoły okryte dywanami, na nich tace pełne

bankocetli, srebra i złota, a dokoła nich damy siedzące na wygodnych fotelach,

odziane w jedwab, pióra i aksamity, otoczone wesołą młodzieżą.

Najpobożniejsze pukały na przechodniów, wszystkie rozmawiały i bawiły się

jak na raucie.

Zdawało się Wokulskiemu, że w tej chwili widzi przed sobą trzy światy. Jeden

(dawno już zeszedł z ziemi), który modlił się i dźwigał na chwałę Boga potężne

78

gmachy. Drugi, ubogi i pokorny, który umiał modlić się, lecz wznosił tylko

lepianki, i – trzeci, który dla siebie murował pałace, ale już zapomniał o

modlitwie i z domów bożych zrobił miejsce schadzek; jak niefrasobliwe ptaki,

które budują gniazda i zawodzą pieśni na grobach poległych bohaterów.

„A czymże ja jestem, zarówno obcy im wszystkim?...”

„Może jesteś okiem żelaznego przetaka, w który rzucę ich wszystkich, aby

oddzielić stęchłe plewy od ziarna” – odpowiedział mu jakiś głos.

Wokulski obejrzał się. „ Przywidzenie chorej wyobraźni.” Jednocześnie przy

czwartym stole, w głębi kościoła, spostrzegł hrabinę Karolową i pannę Izabelę.

Obie również siedziały nad tacą z pieniędzmi i trzymały w rękach książki,

zapewne do nabożeństwa. Za krzesłem hrabiny stał służący w czarnej liberii.

Wokulski poszedł ku nim potrącając klęczących i omijając inne stoły, przy

których pukano na niego zawzięcie. Zbliżył się do tacy i ukłoniwszy się

hrabinie, położył swój rulon imperiałów.

„Boże – pomyślał – jak ja głupio muszę wyglądać z tymi pieniędzmi.”

Hrabina odłożyła książkę.

– Witam cię, panie Wokulski – rzekła. – Wiesz, myślałam, że już nie przyjdziesz,

i powiem ci, że nawet było mi trochę przykro.

– Mówiłam cioci, że przyjdzie, i do tego z workiem złota odezwała się po

angielsku panna Izabela.

Hrabinie wystąpił na czoło rumieniec i gęsty pot. Zlękła się słów siostrzenicy

przypuszczając, że Wokulski rozumie po angielsku.

– Proszę cię, panie Wokulski – rzekła prędko – siądź tu na chwilę, bo delegowany

nas opuścił. Pozwolisz, że ułożę twoje imperiały na wierzchu, dla zawstydzenia

tych panów, którzy wolą wydawać pieniądze na szampana...

– Ależ niech się ciocia uspokoi – wtrąciła panna Izabela znowu po angielsku. -

On z pewnością nie rozumie...

Tym razem i Wokulski zarumienił się.

– Proszę cię, Belu – rzekła hrabina tonem uroczystym – pan Wokulski... który tak

hojną ofiarę złożył na naszą ochronę...

– Słyszałam – odpowiedziała panna Izabela po polsku, na znak powitania

przymykając powieki.

– Pani hrabina – rzekł trochę żartobliwie Wokulski – chce mnie pozbawić zasługi

w życiu przyszłym, chwaląc postępki, które zresztą mogłem spełniać w

widokach zysku.

– Domyślałam się tego – szepnęła panna Izabela po angielsku.

Hrabina o mało nie zemdlała czując, że Wokulski musi domyślać się znaczenia

słów jej siostrzenicy, choćby nie znał żadnego języka.

– Możesz, panie Wokulski – rzekła z gorączkowym pośpiechem – możesz łatwo

zdobyć sobie zasługę w życiu przyszłym, choćby... przebaczając urazy...

– Zawsze je przebaczam – odparł nieco zdziwiony.

79

– Pozwól sobie powiedzieć, że nie zawsze – ciągnęła hrabina. – Jestem stara

kobieta i twoja przyjaciółka, panie Wokulski – dodała z naciskiem – więc zrobisz

mi pewne ustępstwo...

– Czekam na rozkazy pani.

– Onegdaj dałeś dymisję jednemu z twoich... urzędników, niejakiemu

Mraczewskiemu...

– Za cóż to?... – nagle odezwała się panna Izabela.

– Nie wiem – rzekła hrabina. – Podobno chodziło o różnicę przekonań

politycznych czy coś w tym guście...

– Więc ten młody człowiek ma przekonania?... – zawołała panna Izabela. – To

ciekawe!...

Powiedziała to w sposób tak zabawny, że Wokulski poczuł, jak ustępuje mu z

serca niechęć do Mraczewskiego.

– Nie o przekonania chodziło, pani hrabino – odezwał się – ale o nietaktowne

uwagi o osobach, które odwiedzają nasz magazyn.

– Może te osoby same postępują nietaktownie – wtrąciła panna Izabela.

– Im wolno, one za to płacą – odpowiedział spokojnie Wokulski. – Nam nie.

Silny rumieniec wystąpił na twarz panny Izabeli. Wzięła książkę i zaczęła

czytać.

– Ale swoją drogą dasz się ubłagać, panie Wokulski – rzekła hrabina. – Znam

matkę tego chłopca, i wierz mi, że przykro patrzeć na jej rozpacz...

Wokulski zamyślił się.

– Dobrze – odpowiedział – dam mu posadę, ale w Moskwie.

– A jego biedna matka?... – zapytała hrabina tonem proszącym.

– Więc podwyższę mu o dwieście... o trzysta rubli pensję – odparł.

W tej chwili zbliżyło się do stołu kilkoro dzieci, którym hrabina zaczęła

rozdawać obrazki. Wokulski wstał z fotelu i aby nie przeszkadzać pobożnym

zajęciom, przeszedł na stronę panny Izabeli.

Panna Izabela podniosła oczy od książki i dziwnym wzrokiem patrząc na

Wokulskiego spytała:

– Pan nigdy nie cofa swoich postanowień?

– Nie – odpowiedział. Ale w tej chwili spuścił oczy.

– A gdybym poprosiła za tym młodym człowiekiem?...

Wokulski spojrzał na nią zdumiony.

– W takim razie odpowiedziałbym, że pan Mraczewski stracił miejsce, ponieważ

niestosownie odzywał się o osobach, które zaszczyciły go trochę łaskawszym

tonem w rozmowie... Jeżeli jednak pani każe...

Teraz panna Izabela spuściła oczy, zmieszana w wysokim stopniu.

– A... a!... wszystko mi jedno w rezultacie, gdzie osiedli się ten młody człowiek.

Niech jedzie i do Moskwy.

– Tam też pojedzie – odparł Wokulski. – Moje uszanowanie paniom – dodał

kłaniając się.

Hrabina podała mu rękę.

80

– Dziękuję ci, panie Wokulski, za pamięć i proszę, ażebyś przyszedł do mnie na

święcone. Bardzo cię proszę, panie Wokulski – dodała z naciskiem.

Nagle spostrzegłszy jakiś ruch na środku kościoła zwróciła się do służącego:

– Idźże, mój Ksawery, do pani prezesowej i proś, ażeby nam.pozwoliła swego

powozu. Powiedz, że nam koń zachorował.

– Na kiedy jaśnie pani rozkaże? – spytał służący.

– Tak... za półtorej godziny. Prawda, Belu, że nie posiedzimy tu.dłużej?

Służący podszedł do stołu przy drzwiach.

– Więc do jutra, panie Wokulski – rzekła hrabina. – Spotkasz u mnie wielu

znajomych. Będzie kilku panów z Towarzystwa Dobroczynności...

„Aha!..” – pomyślał Wokulski żegnając hrabinę. Czuł dla niej w tej chwili taką

wdzięczność, że na jej ochronę oddałby połowę majątku.

Panna Izabela z daleka kiwnęła mu głową i znowu spojrzała w sposób, który

wydał mu się bardzo niezwykłym. A gdy Wokulski zniknął w cieniach kościoła,

rzekła do hrabiny:

– Cioteczka kokietuje tego pana. Ej! ciociu, to zaczyna być podejrzane...

– Twój ojciec ma słuszność – odparła hrabina – ten człowiek może być

użytecznym. Zresztą za granicą podobne stosunki należą do dobrego tonu.

– A jeżeli te stosunki przewrócą mu w głowie?... – spytała panna Izabela.

– W takim razie dowiódłby, że ma słabą głowę – odpowiedziała krótko hrabina

biorąc się do książki nabożnej.

Wokulski nie opuścił kościoła, ale w pobliżu drzwi skręcił w boczną nawę. Tuż

przy grobie Chrystusa, naprzeciw stolika hrabiny, stał w kącie pusty

konfesjonał. Wokulski wszedł do niego, przymknął drzwiczki i niewidzialny,

przypatrywał się pannie Izabeli.

Trzymała w ręku książkę spoglądając od czasu do czasu na drzwi kościelne. Na

twarzy jej malowało się zmęczenie i nuda. Czasami do stolika zbliżały się dzieci

po obrazki; panna Izabela niektórym podawała je sama z takim ruchem, jakby

chciała powiedzieć: ach, kiedyż się to skończy!...

„I to wszystko robi się nie przez pobożność ani przez miłość do dzieci, ale dla

rozgłosu i w celu wyjścia za mąż – pomyślał Wokulski. – No i ja także – dodał -

niemało robię dla reklamy i ożenienia się. Świat ładnie urządzony! Zamiast po

prostu pytać się: kochasz mnie czy nie kochasz? albo: chcesz mnie czy nie

chcesz? ja wyrzucam setki rubli, a ona kilka godzin nudzi się na wystawie i

udaje pobożną.

A jeżeli odpowiedziałaby, że mnie kocha? Wszystkie te ceremonie mają dobrą

stronę: dają czas i możność zaznajomienia się.

Żle to jednak nie umieć po angielsku... Dzíś wiedziałbym, co o mnie myśli: bo

jestem pewny, że o mnie mówiła do swej ciotki. Trzeba nauczyć się...

Albo weźmy takie głupstwo jak powóz... Gdybym miał powóz, mógłbym ją

teraz odesłać do domu z ciotką, i znowu zawiązałby się między nami jeden

węzeł... Tak, powóz przyda mi się w każdym razie. Przysporzy z tysiąc rubli

wydatków na rok, ale cóż zrobię? Muszę być gotowym na wszystkich punktach.

81

Powóz... angielszczyzna... przeszło dwieście rubli na jedną kwestę!... I to robię

ja, który tym pogardzam... Właściwie jednak – na cóż będę wydawał pieniądze,

jeżeli nie na zapewnienie sobie szczęścia? Co mnie obchodzą jakieś teorie

oszczędności, gdy czuję ból w sercu?”

Dalszy bieg myśli przerwała mu smutna, brzęcząca melodia. Była to muzyka

szkatułki grającej, po której nastąpił świegot sztucznych ptaków; a gdy one

milkły, rozlegał się cichy szelest fontanny, szept modlitw i westchnienia

pobożnych.

W nawie, u konfesjonału, u drzwi kaplicy grobowej, widać było zgięte postacie

klęczących. Niektórzy czołgali się do krucyfiksu na podłodze i ucałowawszy go

kładli na tacy drobne pieniądze wydobyte z chustki do nosa.

W głębi kaplicy, w powodzi światła, leżał biały Chrystus otoczony kwiatami.

Zdawało się Wokulskiemu, że pod wpływem migotliwych płomyków twarz jego


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю