Текст книги "Lalka"
Автор книги: Bolesław Prus
сообщить о нарушении
Текущая страница: 10 (всего у книги 55 страниц) [доступный отрывок для чтения: 20 страниц]
minuty – znowu strzał i znowu obłoczek...
– Her Gott!– zawołał stary podoficer – jak nasi strzelają... Bem komenderuje
czy diabeł...
Od tej pory szedł z naszej strony strzał za strzałem, aż ziemia drgała, ale biała
plama tam, na gościńcu, rosła wciąż. Jednocześnie na przeciwległym wzgórzu
błysnął dym i w stronę naszej baterii poleciał warczący granat. Drugi dym...
trzeci dym... czwarty...
– Mądre bestie! – mruknął podoficer.
– Batalion!... naprzód marsz!... – wrzasnął ogromnym głosem nasz major.
– Kompania!... naprzód marsz!... Pluton!.. naprzód marsz!... – powtórzyli
różnymi głosami oficerowie.
Znowu uszykowano nas inaczej. Cztery środkowe plutony zostały na tyle, cztery
poszły naprzód, na prawo i na lewo. Podciągnęliśmy tornistry i wzięliśmy broń,
jak się komu podobało.
– Z górki na pazurki!... – zawołałeś wtedy, Katz.
A w tej chwili granat przeleciał wysoko nad nami i pękł gdzieś w tyle z wielkim
łoskotem.
Wtedy błysnęła mi szczególna myśl. Czy bitwy nie są hałaśliwymi komediami,
które wojska urządzają dla narodów, nie robiąc sobie zresztą krzywdy?... To
bowiem, na co patrzyłem, wyglądało wspaniale, ale nie tak znowu strasznie.
Zeszliśmy na równinę. Od naszej baterii przyleciał huzar donosząc, że jedna z
armat zdemontowana. Współcześnie na lewo od nas padł granat ; zarył się w
ziemię, ale nie wybuchnął.
– Zaczynają nas lizać – rzekł stary podoficer.
Drugi granat pękł nad naszymi głowami i jedna z jego skorup padła
Kratochwilowi pod nogi. Pobladł, ale śmiał się.
– Oho!... ho!... – zawołano w szeregu.
W plutonach, które szły przed nami o jakieś sto kroków na lewo, zrobiło się
zamieszanie; gdy zaś kolumna posunęła się dalej, zobaczyliśmy dwu ludzi:
jeden leżał twarzą do ziemi, wyciągnięty jak struna, drugi siedział trzymając się
rękoma za brzuch. Poczułem zapach prochowego dymu; Katz przemówił coś do
mnie, alem go nie słyszał ; natomiast zaszumiało mi w prawym uchu, jakby tam
wpadła kropla wody.
Podoficer poszedł w prawo, my za nim. Kolumna nasza rozwinęła się we dwie
długie linie. Na paręset kroków przed nami zakłębił się dym. Coś trąbiono, alem
nie zrozumiał sygnału ; natomiast, słyszałem ostre poświsty nad głową i koło
lewego ucha. O kilka kroków przede mną coś uderzyło w ziemię zasypując mi
piaskiem twarz i piersi. Mój sąsiad strzelił; dwaj stojący za mną prawie na
moich ramionach oparli karabiny i wypalili jeden po drugim. Ogłuszony do
106
reszty, wypaliłem i ja... Nabiłem i znowu strzeIiłem. Przed front spadł czyjś
kask i karabin, ale otoczyły nas takie kłęby dymu, żem nic dalszego nie mógł
dojrzeć. Widziałem tylko, że Katz, który ciągle strzelał, wygląda jak obłąkany i
ma pianę w katach ust. Szum w uszach spotęgował mi się tak, żem w końcu nic
nie słyszał, ani huku karabinów, ani armat.
Nareszcie dym stał się tak gęsty i nieznośny, że za wszelką cenę chciałem
wydobyć się z niego. Cofnąłem się z początku wolno, później biegiem, widząc
ze zdziwieniem, że i inni robią to samo. Zamiast dwu wyciągniętych szeregów
zobaczyłem kupę uciekających ludzi.
–” Czego oni, u diabła, uciekają?...” – myślałem przyspieszając kroku. Nie był to
już bieg, ale koński galop. Zatrzymaliśmy się w połowie wzgórza i tu dopiero
spostrzegliśmy, że miejsce nasze na placu zajął jakiś nowy batalion, a na
szczycie wzgórza walą z armat.
– Rezerwy w ogniu!... Naprzód, łajdaki!... Świnie wam paść, psubraty!... – wołali
czarni od dymu, rozbestwieni oficerowie, ustawiając nas na powrót w szeregi i
płazując każdego, kto nawinął się im pod rękę
Majora między nimi nie było.
Powoli zmieszani w odwrocie żołnierze znaleźli się w swoich plutonach,
ściągnęli maruderowie i batalion wrócił do porządku. Ubyło jednak ze
czterdziestu ludzi.
– Gdzież oni się rozbiegli? – spytałem podoficera.
– Aha, rozbiegli się – odparł zachmurzony.
Nie śmiałem pomyśleć, że zginęli.
Ze szczytu wzgórza zjechało dwu furgonistów; każdy prowadził konia
objuczonego pakami. Naprzeciw nich wybiegli nasi podoficerowie i wkrótce
wrócili z pakietami nabojów. Wziąłem osiem, bo tyle mi brakowało w
ładownicy, i zdziwiłem się: jakim sposobem mogłem je zgubić?
– Wiesz ty – rzekł do mnie Katz – że już po jedynastej?...
– A wiesz ty, że ja nic nie słyszę? – odparłem.
– Głupiś. Przecież słyszysz, co mówię...
– Tak, ale armat nie słyszę... Owszem, słyszę – dodałem skupiwszy uwagę.
Grzmot armat i łoskot karabinów zlały się w jedno ogromne warczenie, już nie
ogłuszające, ale wprost ogłupiające. Ogarnęła mnie apatia.
Przed nami, może na pół wiorsty, bałwaniła się szeroka kolumna dymu, którą
budzący się wiatr niekiedy rozdzierał. Wówczas na chwilę można było widzieć
długi szereg nóg albo kasków, z połyskującymi obok nich bagnetami. Nad tamtą
kolumną i nad naszą kolumną szumiały granaty, wymieniane pomiędzy baterią
węgierską, która strzelała spoza nas, i austriacką, odzywającą się ze wzgórz
przeciwległych.
Rzeka dymu, ciągnąca się przez równinę ku południowi, kłębiła się jeszcze
mocniej i była bardzo pogięta. Gdzie Austriacy brali górę, zgięcie szło na lewo,
gdzie Węgrzy – na prawo. W ogóle pasmo dymu wyginało się bardziej na
107
prawo, jakby nasi już odepchnęli Austriaków. Po całej równinie słała się
delikatna mgła niebieskawej barwy.
Dziwna rzecz: huk, choć silniejszy teraz, aniżeli był z początku, już nie robił na
mnie wrażenia; ażeby go słyszeć, musiałem się dopiero wsłuchiwać.
Tymczasem bardzo wyraźnie dochodził mnie szczęk nabijanych karabinów albo
trzask kurków.
Przyleciał adiutant, zatrąbiono, oficerowie zaczęli przemawiać.
– Chłopcy! – wrzeszczał na całe gardło nasz porucznik, który niedawno uciekł z
seminarium. – Zrejterowaliśmy, bo Szwabów było więcej, ale teraz zaskoczymy
z boku ot tę kolumnę, widzicie?... Zaraz podeprze nas trzeci batalion i rezerwa...
Niech żyją Węgry!...
– I ja chciałbym pożyć... – mruknął Kratochwil.
– Pół obrotu w prawo, marsz!...
Szliśmy tak kilka minut; potem pół obrotu w lewo i zaczęliśmy spuszczać się na
równinę, usiłując dostać się na prawy bok kolumny walczącej przed nami.
Okolica wciąż falista ; z przodu widać przez mgłę pole zarośnięte badylami, za
nim lasek.
Nagle między owymi badylami spostrzegłem kilka, a potem kilkanaście
dymków, jakby w rozmaitych punktach zapalono fajki; jednocześnie zaczęły
nad nami świstać kule. Pomyślałem, że tak wychwalane przez poetów świstanie
kul nie jest bynajmniej poetyczne, ale raczej ordynaryjne. Czuć tam wściekłość
martwego przedmiotu.
Od naszej kolumny oderwał się sznur tyralierów i pobiegł ku badylom. My
maszerowaliśmy wciąż, jakby kule przelatujące z ukosa nie do nas adresowano.
W tej chwili stary podoficer, który szedł na prawym skrzydle gwiżdżąc
Rakoczego, wypuścił karabin, rozstawił ręce i zatoczył się jak pijany. Przez
mgnienie oka widziałem jego twarz: miał z lewej strony rozdarty daszek kaska i
czerwoną plamkę na czole. Szliśmy wciąż ; na prawym skrzydle znalazł się inny
podoficer, młody blondynek.
Już zrównywaliśmy się z walczącą kolumną i widzieliśmy pustą przestrzeń
między dymem naszej i austriackiej piechoty, kiedy spoza niej wynurzył się
długi szereg białych mundurów. Szereg podnosił się i zniżał co sekundę, a jego
nogi migały raz po razu, jak na paradzie.
Stanął. Nad nim błysnęła taśma stali, pochyliła się i – zobaczyłem ze sto
wycelowanych do nas karabinów, lśniących jak igły w papierku. Potem
zadymiło się, zgrzytnęło jak łańcuch po żelaznej sztabie, a nad nami i około nas
przeleciał wicher pocisków.
– Stój!... Pal!...
Wystrzeliłem co rychlej, pragnąc zasłonić się chociaż dymem. Pomimo huku
usłyszałem za sobą niby uderzenie kijem w człowieka; ktoś z tyłu padł
zawadzając o mój tornister. Opanował mnie gniew i desperacja ; czułem, że
zginę, jeżeli nie zabiję niewidzialnego wroga. Nabijałem broń i strzelałem bez
pamięci, trochę zniżając karabin i myśląc z dziką satysfakcją, że moje kule nie
108
pójdą górą. Nie patrzyłem na bok ani pod nogi ; bałem się zobaczyć leżącego
człowieka.
Wtem stało się coś nieoczekiwanego. W pobliżu nas zatrzeszczały bębny i
rozległy się przeraźliwe piszczałki fajfrów. Toż samo za nami. Ktoś krzyknął: „
Naprzód!” i – nie wiem, z ilu piersi wybuchnął krzyk podobny do jęku albo do
wycia. Kolumna poruszyła się z wolna, prędzej, biegiem... Strzały prawie
ucichły i odzywały się tylko pojedyńczo... Z impetem uderzyłem o coś
piersiami, pchano się na mnie ze wszystkich stron, pchałem się i ja...
– Kłuj Szwaba!... – krzyczał nieludzkim głosem Katz rwąc się naprzód. A że nie
mógł wydobyć się z ciżby, więc podniósł karabin i walił kolbą w tornistry
stojących przed nami kolegów.
Nareszcie zrobiło się tak ciasno, że zaczęła mi się giąć klatka piersiowa i
uczułem brak tchu. Uniesiono mnie do góry, opuszczono, a wtedy poznałem, że
nie stoję na ziemi, ale na człowieku, który jeszcze pochwycił mnie za nogę. W
tej chwili wrzeszczący tłum posunął się naprzód, a ja upadłem. Lewa ręka
poślizgnęła mi się we krwi.
Obok mnie leżał przewrócony na bok oficer austriacki, człowiek młody, o
bardzo szlachetnych rysach. Spojrzał na mnie ciemnymi oczyma z nieopisanym
smutkiem i wyszeptał chrapliwym głosem:
– Nie trzeba deptać... Niemcy są też ludźmi...
Wsunął rękę pod bok i jęczał żałośnie.
Pobiegłem za kolumną. Nasi byli już na wzgórzach, gdzie stały austriackie
baterie. Wdrapawszy się za innymi, zobaczyłem jedną armatę przewróconą,
drugą zaprzężoną i otoczoną przez naszych.
Trafiłem na szczególną scenę. Jedni z naszych chwycili za koła armaty, drudzy
ściągali woźnicę z siodła; Katz przebił bagnetem konia z pierwszej pary, a
kanonier austriacki chciał zwalić go w łeb wyciorem. Schwyciłem kanoniera za
kołnierz i nagłym ruchem w tył przewróciłem go na ziemię. Katz i jego chciał
przebić.
– Co robisz, wariacie?!... – zawołałem odbijając mu karabin.
Wtedy rozwścieczony rzucił się na mnie, ale stojący obok oficer pałaszem
odtrącił mu bagnet.
– Czego się tu mieszasz?... – krzyknął Katz na oficera i – oprzytomniał.
Dwie armaty były wzięte, za resztą pognali husarzy. Daleko przed nami stali
nasi pojedynczo i w gromadach, strzelając do cofających się Austriaków. Kiedy
niekiedy jakaś zbłąkana kula nieprzyjacielska świsnęła nad nami albo zaryła się
w ziemię wydmuchując obłoczek kurzu. Trębacze zwoływali do szeregów.
Około czwartej po południu pułk nasz ściągnięto; było po bitwie. Tylko na
zachodniej krawędzi horyzontu jeszcze odzywały się pojedyncze strzały lekkiej
artylerii, jak odgłosy burzy, która już przeszła.
W godzinę później na rozległym placu boju w różnych punktach zagrały
pułkowe orkiestry. Przyleciał do nas adiutant z powinszowaniem. Trębacze i
dobosze uderzyli sygnał: do modlitwy. Zdjęliśmy kaski, chorążowie podnieśli
109
sztandary i cała armia, z bronią do nogi, dziękowała węgierskiemu Bogu za
zwycięstwo.
Stopniowo dym opadł. Gdzie oko sięgło, widzieliśmy w rozmaitych miejscach
jakby skrawki białego i granatowego papieru, bez ładu porozrzucane na
zdeptanej trawie. W polu kręciło się kilkanaście furmanek, a jacyś ludzie
składali na nich niektóre z owych skrawków. Reszta została.
– Mieli się też po co rodzić!... – westchnął oparty na karabinie Katz, którego
znowu opanowała melancholia.
Było to bodaj czy nie ostatnie nasze zwycięstwo. Od tej chwili sztandary z
trzema rzekami częściej chodziły przed nieprzyjacielem aniżeli za
nieprzyjacielem, dopóki wreszcie pod Vilagos nie opadły z drzewców jak liście
na jesieni.
Dowiedziawszy się o tym Katz rzucił szpadę na ziemię (byliśmy już obaj
oficerami) i powiedział, że teraz tylko sobie w łeb strzelić. Ja jednak pamiętając,
że we Francji już siedzi Napoleon, dodałem mu otuchy i – przekradliśmy się do
Komorna.
Przez miesiąc wyglądaliśmy odsieczy: z Węgier, z Francji, nawet z nieba.
Nareszcie twierdza kapitulowała.
Pamiętam, że tego dnia Katz kręcił się około prochowni, a miał taki wyraz na
twarzy jak wówczas, kiedy to chciał przebić leżącego kanoniera. Gwałtem
wzięliśmy go w kilku pod ręce i wyprowadziliśmy z fortecy, za naszymi.
– Cóż to – szepnął mu jeden z kolegów – zamiast iść z nami na tułactwo,
chciałbyś zmykać do nieba?... Ej! Katz, węgierska piechota nie tchórzy i nie
łamie słowa danego, nawet... Szwabom...
W pięciu oddzieliliśmy się od reszty wojsk, połamaliśmy szpady, przebraliśmy
się za chłopów i ukrywszy pod odzieżą pistolety wędrowaliśmy w stronę Turcji.
Tropiła nas też, bo tropiła sfora Haynaua!...
Podróż nasza po bezdrożach i lasach trwała ze trzy tygodnie. Pod nogami błoto,
nad głowami deszcz jesienny, za plecami patrole, a przed nami wieczne
wygnanie – oto byli nasi towarzysze. Mimo to mieliśmy dobry humor.
Szapary ciągle gadał, że Kossuth jeszcze coś wymyśli, Stein był pewny, że
odezwie się za nami Turcja, Liptak wzdychał do noclegu i gorącej strawy, a ja
mówiłem, że kto jak kto, ale Napoleon nas nie opuści. Deszcz rozmiękczył nam
odzienie jak masło, brnęliśmy w błocie wyżej kostek, poodłaziły nam podeszwy,
a w butach grało jak na trąbce; mieszkańcy bali się sprzedać nam dzbanka
mleka, a chłopi w jednej wsi gonili nas z widłami i kosami. Mimo to humor był,
a Liptak pędząc obok mnie tak, aż błoto bryzgało, rzekł zadyszany:
– Eljen Magyar!... Oto będziemy spali... Żeby tak jeszcze z kielich śliwowicy do
poduszki!...
W tym wesołym towarzystwie obdartusów, przed którymi nawet wrony
uciekały, tylko Katz był pochmurny. On najczęściej odpoczywał i jakoś prędzej
mizerniał; miał spieczone usta, a w oczach blade iskry.
– Boję się, żeby nie dostał zgniłej gorączki – rzekł raz do mnie Szapary.
110
Niedaleko rzeki Sawy, nie wiem którego dnia naszej wędrówki, znaIeźliśmy w
pustej okolicy kilka chat, gdzie nas bardzo gościnnie przyjęto. Mrok już zapadł,
wściekle byliśmy znużeni, ale dobry ogień i butelka śliwowicy napędziły nam
wesołych myśli.
– Przysięgam – wołał Szapary – że najdalej w marcu Kossuth powoła nas do
szeregów. Głupstwo zrobiliśmy łamiąc szpady...
– Może jeszcze w grudniu Turek wojska posunie – dodał Stein. – Ażeby się choć
wygoić do tego czasu...
– Moi kochani!... – jęczał Liptak zawijając się w grochowiny – kładźcie się, do
diabła, spać, bo inaczej ani Kossuth, ani Turek nas nie rozbudzi.
– Pewno, że nie rozbudzi! – mruknął Katz.
Siedział na ławie naprzeciw komina i smutno patrzył w ogień.
– Ty, Katz, niedługo w sprawiedliwość boską przestaniesz wierzyć – odezwał się
Szapary marszcząc brwi.
– Nie ma sprawiedliwości dla tych, którzy nie umieli zginąć z bronią w ręku! -
krzyknął Katz. – Głupi wy i ja z wami... Turek albo Francuz nadstawi za was
karku?... Czemu, żeście wy sami nie umieli go nadstawić?...
– Ma gorączkę – szepnął Stein. – Będzie z nim kłopot w drodze...
– Węgry!... już nie ma Węgier! – mruczał Katz. – Równość... nigdy nie było
równości!... Sprawiedliwość... nigdy jej nie będzie... Świnia wykąpie się nawet
w bagnie; ale człowiek z sercem!... Darmo, panie Mincel, już ja u ciebie nie
będę krajać mydła...
Zmiarkowałem, że Katz jest bardzo chory. Zbliżyłem się do niego i ciągnąc go
na grochowiny, rzekłem:
– Chodź, Auguście, chodź...
– Gdzież pójdę?... – odparł, na chwilę wytrzeźwiony.
A potem dodał:
– Z Węgier wypędzili, do Szwabów się nie zaciągnę...
Mimo to legł na barłogu. Ogień na kominie wygasał. Dopiliśmy wódkę i
położyliśmy się rzędem z pistoletami w garści. W szczelinach chaty wiatr jęczał,
jakby całe Węgry płakały, a nas zmorzył sen. Śniło mi się, że jestem małym
chłopcem i że jest Boże Narodzenie. Na stole płonie choinka, przybrana tak
ubogo, jak my byliśmy ubodzy, a dokoła mój ojciec, ciotka, pan Raczek i pan
Domański śpiewają fałszywymi głosami kolędę:
Bóg się rodzi – moc truchleje.
Obudziłem się, łkając z żalu za moim dzieciństwem. Ktoś szarpał mię za ramię.
Był to chłop, właściciel chaty. Podniósł mnie z grochowin i wskazując w stronę
Katza, mówił przerażony:
– Patrzcie no, panie wojak... Z nim się coś złego stało...
Porwał z komina łuczywo i zaświecił. Spojrzałem. Katz leżał na barłogu
skurczony, z wystrzelonym pistoletem w ręku. Ogniste płatki przeleciały mi
przed oczyma i zdaje mi się, żem zemdlał.
111
Ocknąłem się na furze, którą właśnie dojeżdżaliśmy do Sawy. Już dniało,
zapowiadał się dzień pogodny ; od rzeki ciągnęła surowa wilgoć. Przetarłem
oczy, porachowałem... Było na wozie nas czterech i piąty furman. Przecież
powinno być pięciu. Nie, powinno być sześciu!... Szukałem Katza, nie mogłem
się dopatrzeć Nie pytałem o niego ; płacz ścisnął mnie za gardło i myślałem, że
mnie udusi. Liptak drzemał, Stein ocierał oczy, a Szapary patrzył na bok i tylko
pogwizdywał Rakoczego,chociaż ciągle się mylił.
Ej! bracie Katz, cóżeś ty zrobił najlepszego?... Czasem zdaje mi się, żeś znalazł
tam w niebie i węgierską piechotę, i swój wystrzelany pluton... Niekiedy słyszę
łoskot bębnów, ostry rytm marszu i komendę: „ Na ramię broń!...” A wtedy
myślę, że to ty, Katz, idziesz na zmianę warty przed bożym tronem... Bo
kiepskim byłby Pan Bóg węgierski, gdyby się nie poznał na tobie!
...Alem się też rozgadał, Boże odpuść!... Myślałem o Wokulskim, a piszę o
sobie i o Katzu. Wracam więc do przedmiotu. W parę dni po śmierci Katza
weszliśmy do Turcji, a przez dwa lata następne ja, już sam, tułałem się po całej
Europie. Byłem we Włoszech, Francji, Niemczech, nawet w Anglii, a wszędzie
nękała mnie bieda i żarła tęsknota za krajem. Nieraz zdawało mi się, że stracę
rozum słuchając potoków obcej mowy i widząc nie nasze twarze, nie nasze
ubiory, nie naszą ziemię. Nieraz oddałbym życie, ażeby choć spojrzeć na las
sosnowy i chałupy poszyte słomą. Nieraz jak dziecko wołałem przez sen: „ ja
chcę do kraju!...” A gdym się obudził zalany łzami, ubierałem się i pędem
biegłem na ulicę, bo mi się przywidziało, że ta ulica koniecznie musi być
Starym Miastem albo Podwalem.
Może bym się zabił z desperacji, gdyby nie ciągłe wiadomości o Ludwiku
Napoleonie, który już został prezydentem, a myślał o cesarstwie. Było mi lżej
dźwigać nędzę i tłumić wybuchy żalu, kiedym słuchał o triumfach człowieka,
który miał wykonać testament Napoleona I i zrobić porządek w świecie.
Nie udało mu się wprawdzie, aleć – zostawił syna. Nie od razu Kraków
zbudowano!...
Nareszcie nie mogłem wytrzymać i – w grudniu 1851 roku przejechawszy
wzdłuż Galicję stanąłem na komorze w Tomaszowie. Jedna mnie tylko myśl
trapiła:
„A nuż mnie i stąd wypędzą?...”
Nigdy zaś nie zapomnę radości, jakiej doznałem usłyszawszy, że mam jechać do
Zamościa. Właściwie, tom nawet nie bardzo jechał ; raczej szedłem, ale z jakąż
uciechą!
W Zamościu bawiłem rok z czymś. A żem dobrze drwa rąbał, więc byłem co
dzień na świeżym powietrzu. Napisałem stamtąd list do Mincla i podobno
otrzymałem od niego odpowiedź, nawet pieniądze; ale wyjąwszy pokwitowania
z odbioru, bliższych szczegółów tego wypadku nie pamiętam.
Zdaje się jednak, że Jaś Mincel zrobił inną rzecz, choć nie wspomniał o niej do
śmierci i nawet nie lubił o tym rozmawiać. Oto chodził on do różnych
jenerałów, którzy odbyli węgierską kampanię, i tłumaczył im, że przecież
112
powinni ratować kolegę w nieszczęściu. No i uratowali mnie, tak że już w lutym
1853 roku mogłem jechać do Warszawy. Zwrócono mi nawet patent oficerski,
jedyną pamiątkę, jaką wyniosłem z Węgier nie licząc dwu ran: w piersi i w
nogę. Było nawet lepiej, bo oficerowie wyprawili mi obiad, na którym gęsto
piliśmy zdrowie węgierskiej piechoty. Od tej też pory mówię, że najtrwalsze
stosunki zawiązują się na placu bitwy.
Ledwiem opuścił mój dotychczasowy apartament będąc gołym jak pieprz
turecki, zaraz zastąpił mi drogę nieznany Żydek i oddał list z pieniędzmi.
Otworzyłem go i przeczytałem:
„Mój kochany Ignacy! Posyłam ci dwieście złotych na drogę, to się później
obrachujemy. Zajedź wprost do mego sklepu na Krakowskim Przedmieściu, a
nie na Podwal, broń Boże! bo tam mieszka ten złodziej Franc ; niby mój brat,
któremu nawet pies porządny nie powinien
podawać ręki. Całuję cię, Jan Mincel. Warszawa, d. 16 lutego r. 1853.
Ale, ale!... Stary Raczek, co się z twoją ciotką ożenił, to wiesz – umarł, a i ona
także, ale pierwej. Zostawili ci trochę gratów i parę tysięcy złotych. Wszystko
jest u mnie w porządku, tylko salopę ciotki mole trochę sponiewierały, bo bestia
Kaśka zapomniała włożyć bakuniu. Franc kazał cię ucałować. Warszawa, d. 18
lutego r. 1853.”
Ten sam Żydek wziął mnie do swego domu, gdzie doręczył mi tłumoczek z
bielizną, odzieniem i obuwiem. Nakarmił mnie rosołem z gęsiny, potem
gotowaną, a potem pieczoną gęsiną, której do Lublina nie mogłem strawić.
Nareszcie dał mi butelkę wybornego miodu, zaprowadził do gotowej już
furmanki, lecz – ani chciał słuchać o żadnym wynagrodzeniu.
– Ja bym się wstydził brać od takie osobe, co z migracje wraca – odpowiadał na
wszystkie moje zaklęcia.
Dopiero gdym już miał wsiąść do fury, odprowadził mnie na bok i rozejrzawszy
się, czy kto nie podsłuchuje, szepnął:
– Jak pan dobrodziej ma węgierskie dukaty, to ja kupię. Ja rzetelnie zapłacę, bo
mnie potrzeba dla córki, co po pańskim Nowym Roku wychodzi za mąż...
– Nie mam dukatów – odparłem.
– Pan dobrodziej był na węgierskie wojne i pan nie ma dukatów... – rzekł
zdziwiony.
Już postawiłem nogę na stopniu fury, kiedy ten sam Żydek odciągnął mnie drugi
raz na stronę.
– Może pan dobrodziej ma jakie kosztowności?... Pierścionków, zygarków,
branzeletów?... Jak zdrowia pragnę, ja rzetelnie zapłacę, bo to dla mojej córki...
– Nie mam, bracie, daję ci słowo...
– Nie ma pan? – powtórzył, szeroko otwierając oczy. – To po co pan chodził na
Węgry?...
Ruszyliśmy, a on jeszcze stał i trzymał się ręką za brodę, z politowaniem
kiwając głową.
113
Fura była wynajęta tylko dla mnie. Zaraz jednak na następnej uliczce furman
spotkał swego brata, który miał bardzo pilny interes do Krasnegostawu.
– Niech wielmożny pan pozwoli jego zabrać – prosił zdjąwszy czapkę. – Na złe
droge to on będzie szedł piechotą.
Pasażer wsiadł. Nim dojechaliśmy do bramy fortecznej, zastąpiła nam drogę
jakaś Żydówka z tłumokiem i poczęła krzykliwie rozmawiać z furmanem.
Okazało się, że jest to jego ciotka, która ma w Fajsławicach chore dziecko.
– Może wielmożny pan pozwoli się jej przysiąść... To jest bardzo letka osoba... -
prosił furman.
Za bramą wreszcie, w rozmaitych punktach szosy, znalazło się jeszcze trzech
kuzynów mego furmana, który zabrał ich pod pozorem, że będzie mi w drodze
weselej. Jakoż zepchnęli mnie na tylną oś wozu, deptali po nogach, palili
szkaradny tytoń, a przede wszystkim wrzeszczeli jak opętani. Pomimo to nie
pomieniałbym mego ciasnego kąta na najwygodniejsze miejsce we francuskich
dyliżansach albo angielskich wagonach. Byłem już w kraju.
Przez cztery dni zdawało mi się, że siedzę w przenośnej bożnicy. Na każdym
popasie jakiś pasażer ubywał, inny zajmował jego miejsce. Pod Lublinem
zsunęła mi się na plecy ciężka paka; istny cud, żem nie stracił życia. Pod
Kurowem staliśmy parę godzin na szosie, gdyż zginął czyjś kufer, po który
furman jeździł konno do karczmy. Przez całą wreszcie drogę czułem, że leżąca
na moich nogach pierzyna jest gęściej zaludniona od Belgii.
Piątego dnia, przed wschodem słońca, stanęliśmy na Pradze. Ale że fur było
mnóstwo, a łyżwowy most ciasny, więc ledwie około dziesiątej zajechaliśmy do
Warszawy. Muszę dodać, że wszyscy moi współpasażerowie znikli na
Bednarskiej ulicy, jak eter octowy, zostawiając po sobie mocny zapach. Gdy zaś
przy ostatecznym rachunku wspomniałem o nich furmanowi, wytrzeszczył na
mnie oczy.
– Jakie pasażery?... – zawołał zdziwiony. – Wielmożny pan to jest pasażer, ale
tamto – same parchy. Jak my stanęli na rogatce, to nawet strażnik dwa takie
gałgany rachował za złotówkę na jeden paszport. A wielmożny pan myśli, co
oni byli pasażery!...
– Więc nie było nikogo?... – odparłem. – A skądże, u licha, pchły, które mnie
oblazły?
– Może z wilgoci. Czy ja wiem! – odpowiedział furman.
Przekonany w ten sposób, że na bryce nie było nikogo oprócz mnie, sam jeden,
rozumie się, zapłaciłem za całą podróż, co tak rozczuliło furmana, że
wypytawszy się, gdzie będę mieszkał, obiecał mi przywozić co dwa tygodnie
tytoń przemycany.
– Nawet teraz – rzekł cicho – mam na furze centnar. Może przynieść
wielmożnego pana z parę funty?...
– Żeby cię diabli wzięli!– mruknąłem chwytając mój tłumoczek. – Tego jeszcze
brakowało, ażeby aresztowali mnie za defraudację.
114
Szybko biegnąc przez ulice, przypatrywałem się miastu, które po Paryżu
wydawało mi się brudne i ciasne, a ludzie posępni. Sklep J. Mincla na
Krakowskim Przedmieściu łatwo znalazłem; ale na widok znanych miejsc i
szyldów serce zaczęło mi się tak trząść, żem chwilę musiał odpocząć.
Spojrzałem na sklep – prawie taki jak na Podwalu ; na drzwiach blaszany pałasz
i bęben (może ten sam, który widziałem w dzieciństwie!) – w oknie talerze, koń i
skaczący kozak... Ktoś uchylił drzwi i zobaczyłem w głębi zawieszone u sufitu:
farby w pęcherzach, korki w siatce, nawet wypchanego krokodyla.
Za kontuarem, blisko okna, siedział na starym fotelu Jan Mincel i ciągnął za
sznurek kozaka...
Wszedłem drżąc jak galareta i stanąłem naprzeciw Jasia. Zobaczywszy mnie
(już zaczął tyć chłopak) ciężko uniósł się z fotelu i przymrużył oczy. Nagle
krzyknął do jednego z chłopców sklepowych:
– Wicek!... gnaj do panny Małgorzaty i powiedz, że wesele zaraz po
Wielkiejnocy...
Potem wyciągnął do mnie obie ręce ponad kontuarem i długo ściskaliśmy się
milcząc.
– Aleś też walił Szwabów! Wiem, wiem – szepnął mi do ucha. – Siadaj – dodał
wskazując krzesło. – Kaziek! rwij do Grossmutter... Pan Rzecki przyjechał!...
Siadłem i znowu nie mówiliśmy nic do siebie. On żałośnie trząsł głową, ja
spuściłem oczy. Obaj myśleliśmy o biednym Katzu i o naszych zawiedzionych
nadziejach. Wreszcie Mincel utarł nos z wielkim hałasem i odwróciwszy się do
okna, mruknął:
– No, co tam...
Wrócił zadyszany Wicek. Uważałem, że surdut tego młodzieńca połyskuje od
tłustych plam.
– Byłeś? – spytał go Mincel.
– Byłem. Panna Małgorzata powiedziała, że dobrze.
– Żenisz się? – rzekłem do Jasia.
– Phi!... cóż mam robić – odparł.
– A Grossmutterjak się ma?
– Zawsze jednakowo. Choruje tylko wtedy, kiedy stłuką jej dzbanek do kawy.
– A Franc?
– Nie gadaj mi o tym łajdaku – wstrząsnął się Jan Mincel. – Wczoraj przysiągłem
sobie, że noga moja u niego nie postanie...
– Cóż ci zrobił? – spytałem.
– To podłe Szwabisko ciągle drwi z Napoleona!... Mówi, że złamał przysięgę
rzeczypospolitej, że jest kuglarzem, któremu oswojony orzeł napluł w
kapelusz... Nie – mówił Jan Mincel – z tym człowiekiem żyć nie mogę...
Przez cały czas naszej rozmowy dwaj chłopcy i subiekt załatwiali interesantów,
na których nawet nie zwracałem uwagi. Wtem . skrzypnęły tylne drzwi sklepu i
spoza szaf wysunęła się staruszka w żółtej sukni, z dzbanuszkiem w ręku.
– Gut Morgen, meine Kinder!... Der Kaffee ist schon...
115
Pobiegłem i ucałowałem jej suche rączyny nie mogąc słowa przemówić.
– Ignaz!... Herr Jesäs... Ignaz! – zawołała ściskając mnie. – Wo bist du so lange
gewesen, lieber Ignaz?...
No, przecie Grossrnutterwie, że był na wojnie. Co się tu pytać, gdzie był? -
wtrącił Jan.
– Herr Jesäs!... Aber du hast noch keinen Kaffee getrunken?...
– Naturalnie, że nie pił – odparł Jan w moim imieniu.
– Du lieber Gott! Es ist ja schon zehn Uhr...
Nalała mi kubek kawy, wręczyła trzy świeże bułki i znikła jak zwykle.
Teraz główne drzwi otworzyły się z łoskotem i wbiegł Franc Mincel, tłuściejszy
i czerwieńszy od brata.
– Jak się masz, Ignacy!... – zawołał padając mi w objęcia.
– Nie całuj się z tym durniem, który jest zakałą rodu Minclów!... rzekł do mnie
Jan.
– Oj! oj! co mi to za ród!... – odparł ze śmiechem Franc. – Nasz ojciec przyjechał
taczkami we dwa psy...
– Nie gadam z panem! – wrzasnął Jan.
– Ja też nie do pana mówię, tylko do Ignacego – odparł Franc: – A nasz stryj -
ciągnął dalej – było przecie takie zakute Szwabisko, że wylazł z trumny po
swoją szlafmycę, której mu tam zapomnieli włożyć...
– Robisz mi pan afront w moim domu!... – krzyknął Jan.
– Nie przyszedłem do pańskiego domu, tylko do sklepu za sprawunkiem...
Wicek! – zwrócił się Franc do chłopca – daj mi korek za grosz... Tylko zawiń go
w bibułę... Do widzenia, kochany Ignacy, wpadnij do mnie dziś wieczorem, to
przy dobrej butelce pogadamy. A może i ten pan z tobą przyjdzie – dodał już z
ulicy-, wskazując ręką na sinego z gniewu Jana.
– Noga moja nie postanie u podłego Szwaba! – krzyknął Jan.
To jednak nie przeszkodziło, że wieczorem byliśmy obaj u Franca.
Mimochodem wspomnę, że nie było tygodnia, w ciągu którego bracia
Minclowie nie pokłóciliby się i nie pogodzili przynajmniej ze dwa razy. Co zaś
jest najosobliwszym, że przyczyny swarów nigdy nie wypływały z interesu
natury materialnej. Owszem, pomimo największych nieporozumień bracia
zawsze poręczali swoje kwity, pożyczali sobie pieniędzy i nawzajem płacili
długi: Powody tkwiły w ich charakterach.
Jan Mincel był romantyk i entuzjasta, Franc spokojny i zgryźliwy; Jan był
gorącym bonapartystą, Franc republikaninem i specjalnym wrogiem Napoleona
III. Nareszcie Franc Mincel przyznawał się do niemieckiego pochodzenia,
podczas gdy Jan uroczyście twierdził, że Minclowie pochodzą ze starożytnej
polskiej rodziny Miętusów, którzy kiedyś, może za Jagiellonów, a może za
królów wybieralnych osiedli między Niemcami.
Dość było jednego kieliszka wina, ażeby Jan Mincel zaczął bić pięściami w stół
albo w plecy swoich sąsiadów i wrzeszczeć:
116
– Czuję w sobie starożytną polską krew!... Niemka nie mogłaby mnie urodzić!...
Mam zresztą dokumenta...
I bardzo zaufanym osobom pokazywał dwa stare dyplomy, z których jeden
odnosił się do jakiegoś Modzelewskiego, kupca w Warszawie za czasów
szwedzkich, a drugi do Milera, kościuszkowskiego porucznika. Jaki by przecież
istniał związek między tymi osobami a rodziną Minclów – nie wiem po dziś
dzień, choć objaśnienia niejednokrotnie słyszałem.
Nawet z powodu wesela Jana wybuchnął skandal między braćmi: Jan bowiem
zaopatrzył się na tę uroczystość w amarantowy kontusz, żółte buty i szablę,
podczas gdy Franc oświadczył, że nie pozwoli na taką maskaradę przy ślubie,
choćby miał podać skargę do policji. Usłyszawszy to Jan przysiągł, że zabije
denuncjanta, jeżeli go zobaczy, i do weselnej kolacji ubrał się w szaty swoich
przodków Miętusów. Franc zaś był i na ślubie, i na weselu, lecz choć nie gadał z
bratem, na śmierć zatańcowywał mu żonę i prawie do samobójstwa upił się jego
winem.
Nawet zgon Franca, który w roku 1856 zmarł na karbunkuł, nie obszedł się bez
awantury. W ciągu trzech ostatnich dni obaj bracia po dwa razy wyklęli się i