Текст книги "Ucieczka z Raju"
Автор книги: Robert Szmidt
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 17 (всего у книги 20 страниц)
ruch, gwardziści i kierowca pędzili w stronę zbliżającego się grawiolotu. Czyżby…? Nie, to
niemożliwe, uznałem, spoglądając w stronę dwu maleńkich plamek, które dokonywały właśnie
kolejnego nawrotu. Zatoczyły pół pętli po błękitnym niebie, gdy radio w kabinie grawiolotu
zatrzeszczało.
– …djęliście już wszystkie blokady? – dopytywał się ktoś.
– Tak. Możecie lądować. – Poznałem ten głos. To był pułkownik Greenlee. – Wykuliśmy
wam pięknych bohaterów!
– Robi się pan coraz lepszy w tym fachu, kapitanie.
– Pułkowniku – poprawił go Greenlee.
– Ech, te wasze kamuflaże. Kiedyś potrzebowaliśmy miesiąca…
– Takie szczyle to łatwizna. – W głosie komendanta pojawiła się pogarda.
– Następny rzut będzie trudniejszy, może mi pan wierzyć.
– Nie mogę się doczekać. – W eter popłynął śmiech.
W tym miejscu rozmowa się urwała. Stanąłem na pokładzie grawiolotu i spoglądałem na
dwa masywne transportery z oznaczeniami Federacji na burtach, które opadały wolno na płyty
lądowiska obok trybuny. Z obozu w ich kierunku pędził tłum ludzi. Kilka osób biegło też
w moją stronę. Zeskoczyłem niezdarnie na ziemię. Nadal kręciło mi się w głowie, świat nie
do końca był wyraźny.
Lewaryst i Marianton dopadli mnie daleko za żółtą linią. Zanim się obejrzałem, ciągnęli
mnie na lądowisko. Dotarliśmy na trap ostatni. Drugi transportowiec już wzbijał się do lotu,
gdy zdyszani, spoceni i zakurzeni wkraczaliśmy w mroczną paszczę luku.
– A wy gdzie się podziewaliście? – huknął na nas gigant w mundurze komandora floty.
Ostrzyżony na jeża, siwawy i potężnie umięśniony wyglądał przy nas jak wzorzec żołnierza.
Znałem skądś jego głos.
– Wyciągnęliśmy naszego kolegę z grawiolotu – wysapał Marianton, padając na kratownicę
podłogi.
– Z grawiolotu? – zdziwił się oficer.
– Zabierali go do bunkra na przesłuchanie, ale im się rotor zepsuł – wyjaśnił Lewaryst,
który też już dochodził do siebie po długim sprincie.
– Szczęściarz z ciebie. – Komandor poklepał mnie po ramieniu. – Jeszcze kilka sekund
i zostałbyś tutaj na zawsze.
– Komandorze Ravenore! – We włazie prowadzącym do kokpitu pojawił się pilot. – Mamy
sześć obiektów na czwartej. Będą tutaj za trzy minuty.
Ravenore, Ravenore… Gdzie ja słyszałem to nazwisko?
– Zbieramy się! – Oficer kiwnął na obsługę włazu. – Nie po to was uwalnialiśmy, żeby
teraz dać się zestrzelić!
Jacyś żołnierze posadzili mnie w fotelu przeciążeniowym, obok Lewarysta, zapięli uprząż
i zniknęli w głębi kadłuba. Spojrzałem w drugą stronę. Rząd wolnych foteli ciągnął się aż do
rampy.
– Słyszałeś nowinę? – zapytał Shorza.
– Nie.
– Komandor powiedział, że nie wracamy do Szóstki. Dostaniemy miesiąc wolnego, a potem
przydzielą nas do innych, spokojniejszych jednostek.
– Jak oni nas znaleźli?
– Skalski słyszał od jednego z pilotów, że namierzyli na Kovo transporter przewożący tych
szczyli z brygady inżynieryjnej. Zanim unioniści spieprzyli z Delty Trytona, udało się
podrzucić im kilka dron szpiegowskich i tak, po nitce do kłębka…
Nie słuchałem jego szczebiotania. Narkotyk przestał działać i nagle, jak za dotknięciem
magicznej różdżki wszystko stało się dla mnie jasne. Nie było żadnych podrzuconych dron,
nikt nikogo nie śledził. Już wiedziałem, skąd znam ten władczy głos.
Rozejrzałem się po uradowanych twarzach chłopaków z brygady inżynieryjnej, z Szóstki
i Nowego Brisbane. Tylko dać im broń…
Skurwyklony wykuły z nas pieprzonych bohaterów!
.
DZIEWIĘĆ
Oszołomiony Święcki odłożył czytnik i nie patrząc, sięgnął po butelkę, by nalać sobie
jeszcze trochę rumu, jednakże krystalit wydał mu się dziwnie lekki. Nie mogło być inaczej,
cięty jak kryształ pojemnik był pusty. Pochłonięty lekturą nie zauważył nawet, że dopił zaczęty
dzień wcześniej trunek.
Zaklął pod nosem, sprawdzając czas. Wyłączył się na ponad godzinę. Rzut oka na
wyświetlacz uspokoił go nieco. Hondo na razie milczał, co mogło oznaczać, że radzi sobie
z wszystkimi problemami. Dobry chłopak – pomyślał Henryan i natychmiast przypomniał
sobie o innym młodym człowieku.
Odwrócił się szybko. Nike siedział przy konsoli z rękami złożonymi na brzuchu, jakby
odpoczywał po sutym posiłku. Wyglądał na zadowolonego.
– Jak lektura? – zapytał.
Święcki pokręcił głową z niedowierzaniem. Nie miał pojęcia, co powiedzieć, tak więc ten
gest był jego jedynym komentarzem.
– Dlaczego nie przeglądasz plików? – rzucił po chwili lekko ochrypłym głosem.
– Skończyłem robotę – odparł ze spokojem Stachursky, prostując się na krześle.
– Znalazłeś?
– Tak.
Henryan zerwał się z fotela, podszedł najpierw do wpasowanej w ścianę komody po
tabletki, żeby zneutralizować nadmiar alkoholu buzującego w jego żyłach, popił je łykiem
wody i zamarł na moment, przymykając oczy. Lek był silny, powinien zadziałać w ciągu kilku
minut.
– Dlaczego mi nie przerwałeś? – zapytał, ruszając w stronę konsoli.
– Chciałem, żeby poznał pan tę historię do końca. Teraz już pan wie, dlaczego skurwyklony
chciały się mnie pozbyć.
– To historia sprzed ponad stu lat – powiedział Święcki, opadając na wolne siedzisko. –
Dzisiaj mało kogo obchodzi.
– Naprawdę? – Nike wyszczerzył zęby w przesadnym uśmiechu. – Sądzę, że wielu ojców
założycieli Federacji było umoczonych w podobne zbrodnie. Może nie zachwieje to pozycją
Rady, zwłaszcza w obliczu inwazji, ale parę głów musi polecieć. Nie mówiąc już o smrodzie,
który się rozejdzie. Runie legenda czystej jak łza władzy. I dobrze.
– Politycy są jak rośliny – mruknął Henryan, budząc tym porównaniem zdziwienie
rozmówcy. – Niedawno rozmawiałem z szefem tutejszego pionu badawczego – dodał szybko
tonem wyjaśnienia. – Jego zdaniem rośliny są sto razy odporniejsze niż najlepiej nawet
przystosowane zwierzęta. Można je wypalać, ścinać, ale jak da im się czas, zawsze odrosną.
No i niektóre są naprawdę długowieczne. Czy wiesz, że najstarsze drzewo na Ziemi miało
prawie dziesięć tysięcy lat?
Nike zrobił wielkie oczy.
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale skoro pan tak mówi…
Święcki go nie słuchał. Myślał właśnie o istotach, w których wnętrzu Obcy podróżowali –
ciekawe, czy należały one do fauny czy do flory wszechświata. Podczas ich pierwszej
rozmowy w kompleksie szpitalnym Stachursky powiedział, że całe wnętrze liniowca – prócz
części pomieszczeń i korytarzy, które wydawały się elementami konstrukcji – wypełniała
dziwaczna, ciastowata, samozasklepiająca się masa. W taki razie…
– Pokaż, co tam masz – rzucił, gdy poczuł, że szum w głowie powoli ustępuje.
Nike otworzył okienko, w którym znajdowało się kilkanaście folderów.
– Tu jest wszystko – obwieścił tryumfalnym tonem.
.
DZIESIĘĆ
System Anzio, Sektor Zebra,
24.10.2354
Rutta oniemiał. Siedział przed wyświetlaczem z na wpół otwartymi ustami, przyglądając się
kolejnemu z przesłanych przez Święckiego nagrań. Nie wierzył własnym oczom. To było już
któreś z kolei holo, tym razem przedstawiające zapis z kamery na hełmie jednego z członków
załogi Nomady.
Lekko rozmazany przez nieudolną kompresję obraz, zrywający się co chwilę i zbyt ciemny
jak na gust pułkownika, ukazywał puste pomieszczenie z wiszącym pod sklepieniem
cylindrem. Jeden z widocznych ludzi, ubrany w pełny skafander, sprawdzał coś właśnie na
wyświetlaczu skanera. Moment później wskazał głową na walec. Drugi podszedł ostrożnie
i postukał lufą fazera w lśniącą powierzchnię. Nic się nie wydarzyło, odłożył więc broń
i spróbował rozkołysać cylinder obiema rękami, ale wieszając się na nim całym ciężarem,
zdołał go jedynie obniżyć o kilka centymetrów. Gdy puścił walec, ten wrócił na swoje
miejsce.
– Antygraw, niech skonam… – sapnął zdyszany, przyklękając, by zajrzeć pod urządzenie.
Jeszcze ktoś inny obszedł z czujnikiem w ręku wiszący w powietrzu przedmiot.
– Wydaje się idealnie gładki – zameldował. – Żadnych rys, szczelin, różnic temperatury.
– Trudno. Będziem pruć – zadecydował zdyszany.
W tym momencie rozległ się kobiecy głos:
– Za parę sekund zakończymy przepalanie grodzi. Już. Dam wam podgląd na…
Transmisja utonęła w trzaskach. Fosforyzujące narośle na ścianach pomieszczenia zaczęły
migotać, świeciły też coraz intensywniej. Zdyszany odskoczył od walca. Pozostali sięgnęli po
broń.
Cylinder zmieniał barwę, górna część ciemniała w szybkim tempie, a jej powierzchnia
zaczęła się marszczyć, jakby przebiegały po niej fale.
W chaosie dało się słyszeć strzępki słów wypowiadanych przez kobietę. Nagle walec
zaczął się wybrzuszać, jakby coś naparło na niego od środka. Pokrywa pękła pod naciskiem
wyglądających jak ludzkie, ale sześciopalczastych dłoni. Ktoś strzelił, struga energii
przesunęła się po podstawie walca, osmalając ją na całej szerokości i wypalając dziurę
w jednym ze stojących pod ścianą cylindrów.
– Pojebało was czy co? – wydarł się zdyszany.
Tymczasem w rozdarciu pojawiły się ręce, przeraźliwie chude i długie. Pod szarą skórą
pęczniały wyraźnie widoczne węzły mięśni. Istota rozdarła osłony jeszcze bardziej i zaczęła
wstawać.
Rutta ujrzał najpierw głowę Obcego. Długie, grube, lśniące metalicznie wypustki
porastające jej czubek opadały kaskadami na ramiona, jakby były czymś w rodzaju włosów.
Twarz istoty na pierwszy rzut oka przypominała ludzką. Oczy, nos i usta znajdowały się tam,
gdzie trzeba, a zarazem wydawały się bardzo… obce.
Ślepia były wielkie, czarne, pozbawione białek i tęczówek, nos niemal niewykształcony
i bez otworów, a szerokie usta sięgały z obu stron złotawych wypustek. Pułkownik skupił
jednak całą uwagę na tkwiącym pośrodku wysokiego czoła narządzie, który wyglądał jak
mocno zaciśnięte wargi albo powieki.
Istota rozejrzała się po pomieszczeniu, potem poruszyła bezgłośnie ustami i machnęła ręką,
jakby chciała odgonić intruzów. Ludzie stali jednak jak zahipnotyzowani, wpatrując się
w niemal trzymetrową postać w luźnej, szarej jak jej skóra szacie.
W końcu jeden z astronautów zrobił krok do przodu i podniósł rękę w uniwersalnym geście
pozdrowienia. Obcy spojrzał na niego, charakterystycznie przekrzywiając głowę. Moment
później zza jego pleców wysunęły się dwa obłe kształty. Zwinięte skrzydła! Gdy się
rozprostowały, pułkownik zobaczył skomplikowane wzory geometryczne zdobiące
śnieżnobiałą puszystą powierzchnię.
– Anioł… – szepnął ktoś z nagrania, wypowiadając to słowo równocześnie z Ruttą.
Obcy poruszył ustami, jakby się uśmiechał, potem rozłożył szeroko ręce i… Ten moment
pułkownik obejrzał ponownie w zwolnionym tempie. Skrzydła wystrzeliły w górę, a usta
rozwarły się do krzyku, obnażając setki ostrych kłów. Holoprojektor ściszył automatycznie
głos, oszczędzając widzowi bólu, jaki musiał powodować przenikliwy pisk, a raczej skowyt.
Na ekranie krystalitowe osłony hełmów trzaskały jedna po drugiej, ludzie chwiali się pod
naporem tego dźwięku, padali jak kłody.
Obcy zeskoczył lekko na podłogę, pochylił się, podniósł leżącego najbliżej nieprzytomnego
astronautę, usunął resztki jego potłuczonej osłony i przysunął go sobie do głowy. Zetknęli się
czołami i pozostali tak, w bezruchu, przez kilka sekund. Potem istota ruszyła w kierunku drzwi,
odtrącając stojącego w nich człowieka. Kamera uchwyciła jeszcze jej oblicze i rozwarte,
mięsiste wargi na czole.
Rutta opadł ciężko na oparcie fotela. Choć oglądał ten przekaz po raz dziesiąty, nadal nie
mógł uwierzyć, że patrzy na zarejestrowane kilka miesięcy temu wydarzenia. Równie dobrze
mogłyby to być sceny wymontowane z jakiegoś przygodowego holo. Dla świętego spokoju
kazał systemowi porównać wybrane ujęcia, ale nawet komputer nic nie znalazł. Czyli to
musiały być prawdziwe nagrania. Święcki nie miał powodu kłamać. Zresztą jego raport
zawierał masę innych uprawdopodobniających szczegółów, łącznie z wyjaśnieniem, czego
szukał w rejestrach Nomady.
Zapis z dziennika majora Visolaja także znalazł się w posiadaniu pułkownika, ale na razie
Rutta zadowolił się tylko przeczytaniem jego streszczenia. Reszta musiała poczekać.
Najważniejsza była teraz sprawa Obcego.
– Theo… – Głos łamał mu się ze zdenerwowania, gdy wybrał numer wielkiego admirała. –
Musisz coś zobaczyć.
.
JEDENAŚCIE
Ziemia, Sektor Alfa,
24.10.2354
– Rozmawiamy z tobą, a nie o tobie, tylko dlatego, że byłeś z nami od samego początku
i wielokrotnie przysłużyłeś się naszej sprawie… – W charakterystycznym głosie kanclerz
Modo dało się wychwycić coś więcej niż tylko rozdrażnienie.
Damiandreas Dreade-Ravenore pochylił głowę. Musiał zaciskać mocno szczęki, by nie
eksplodować. Od kilku dziesięcioleci to on opieprzał innych, zatem sytuacja, w której musiał
cierpliwie przyjmować razy tych gburów, zaczęła go przerastać. Nie umiał i nie chciał
wysłuchiwać kolejnych impertynencji. Z drugiej jednak strony nie był idiotą i doskonale
rozumiał, czemu stoi dziś pod pręgierzem Rady.
– Nie stój jak nie powiem co na weselu! – ofuknął go Juliusain Kaup, sekretarz obrony
Federacji. – Mów, co masz na swoją obronę.
Dredd łypnął na niego spode łba. Kiedyś odpłacę ci, kanalio, za te wszystkie poniżenia –
pomyślał.
– Zrobiłem tylko to, co było konieczne – syknął przez zaciśnięte zęby.
– Naprawdę? – nie odpuszczał Kaup.
W padającym z góry mdłym świetle jego pociągła twarz wyglądała demonicznie. Cienie
rzucane przez głębokie bruzdy na policzkach, orli nos i oczy tak głęboko osadzone, że prawie
nie było ich teraz widać, mogły zdeprymować każdego normalnego człowieka, jednakże nie
kogoś takiego jak rektor najważniejszej akademii przestrzennej i wielokrotnie odznaczony
bohater wojny zakończonej przed urodzeniem wszystkich członków Rady.
– Naprawdę! – Tym razem Dredd nie hamował gniewu. – Gdyby informacja o ewakuacji
Ulietty dotarła do mnie ze stosownym wyprzedzeniem, nie musiałbym szukać doraźnych
rozwiązań.
– Doraźnych? – parsknął Giancarlouis Benadetto, główny skarbnik. – Raczej
nieprzemyślanych.
– Ciekawe, co ty byś wymyślił, gdybyś znalazł się na moim miejscu – wypalił, nie
zastanawiając się wiele, Dredd.
– Ja, mój drogi, przede wszystkim za nic bym się nie postawił w takiej sytuacji – odparł
wyraźnie rozbawiony tłuścioch o trzech brodach i nalanej hebanowej twarzy z płaskim nosem
niknącym pomiędzy worami policzków, z którego to powodu nazywano go, oczywiście za
plecami, buldogiem Gerdanielle.
Modo uniosła rękę, ucinając kolejną ripostę rektora.
– Ta pyskówka donikąd nie prowadzi – zagrzmiała. – Przypominam, że zebraliśmy się tutaj,
by zminimalizować szkody, a nie przekrzykiwać się, kto bardziej zawinił, ponieważ tylko
jedna osoba odpowiada za ten burdel i jesteś nią ty, Damiandreas.
– Wszyscy… – zaczął Dredd, ale musiał zamilknąć, gdy kanclerz walnęła dłonią w blat
antycznego stołu, który ich dzielił.
– Nie. Tym razem to wyłącznie twoja wina – kontynuowała, podnosząc jeszcze bardziej
głos. – Miałam cię za kogoś równego nam, ale okazałeś się zwykłym durniem. Miernotą, która
przedkłada zaspokojenie perwersyjnych żądz nad troskę o autorytet władzy.
– Ja…
– Nie przerywaj mi! – Ten okrzyk odbił się wielokrotnym echem od kopułowatego
sklepienia. – Jeszcze raz wpadniesz mi w słowo, a zakończymy tę rozmowę. – Rektor spuścił
znowu głowę, by móc dalej zaciskać zęby w bezsilnej złości. – Tak lepiej – dodała Modo już
spokojniejszym tonem. – Trzy miesiące temu pozwoliliśmy ci działać na własną rękę,
ponieważ zapewniałeś nas, że ukręcisz łeb sprawie i nie dojdzie do skandalu. Mogłeś usunąć
tego, jak mu tam, Stachursky’ego, po tym, jak wyśpiewał wszystko na przesłuchaniach.
Mogłeś, ale tego nie zrobiłeś, miałeś bowiem nadzieję, że skoro przestał istnieć dla świata,
będziesz mógł się nad nim dalej pastwić. Nie zaprzeczaj, wszyscy doskonale znamy twoje
motywy. Dysponujemy nagraniami ze Strefy 511. – Dredd podniósł raptownie głowę, to była
dla niego nowość. – Tak – zakpiła z niego kanclerz – to nasze więzienie i my je w pełni
kontrolujemy. Tam nic nie dzieje się bez naszej wiedzy, nawet jeśli ktoś każe wyłączyć
rejestratory.
– Szpiegowaliście mnie? – nie wytrzymał Dreade-Ravenore.
– Nie. Twoja prywatna wendeta nikogo nie obchodziła, dopóki nie postawiłeś admiralicji
i Rady w niekorzystnym świetle. Monitoring więzienia ma kilka niezależnych poziomów –
wyjaśniła, widząc niedowierzanie na jego twarzy. – Ostatniego, dostępnego wyłącznie Radzie,
nie da się dezaktywować, ale o tym wiedzą tylko wybrańcy.
Rektor znowu spuścił głowę. Po raz kolejny dano mu do zrozumienia, że nie należy do
wąskiego grona zaufanych.
– Gnój wykorzystał i zgwałcił mi najmłodszą córkę – wymamrotał, korzystając z chwili
ciszy.
Benadetto zaśmiał się rechotliwie. Modo zignorowała reakcję kolegi z Rady.
– O treści twojej rozmowy ze Stachurskym dowiedzieliśmy się dzisiaj, kiedy wydział
wewnętrzny przygotował dla nas pełen raport w tej sprawie – podjęła beznamiętnym tonem. –
Ale zostawmy ten wątek w spokoju. Powiedziałam ci o tym, co wiemy, żebyś nie próbował po
raz kolejny brnąć w kłamstwa.
Pokiwał głową na znak, że zrozumiał aluzję.
– Świetnie. Zatem przejdźmy do konkretów… – Modo sprawdziła coś na konsoli swojego
stanowiska. – Twoja niekompetencja doprowadziła do kompromitacji admiralicji. Cały sztab
drugiego metasektora wie już, że próbowałeś pozbyć się załogi Nomady. Kwarantanna? –
prychnęła. – Kto ci podpowiedział takie durne rozwiązanie?
– Nikt – warknął. – Wczoraj dostałem od znajomych cynk, że ktoś oferuje wysoko
postawionym oficerom pamiątki z okresu wojny domowej. Wśród nich miał być także dziennik
dyskredytujący jedną z najbardziej prominentnych osób w Federacji. Nietrudno było się
domyślić, o jaki tekst może chodzić. Równie łatwo dało się ustalić, kto próbuje handlować
tym dokumentem. Kazałem więc aresztować Morriseya i resztę załogi, żeby zablokować
transakcję. Sprawy się jednak skomplikowały, gdy godzinę później dotarła do mnie informacja
o ewakuacji ośrodka na Delcie Ulietty. Musiałem działać szybko i zdecydowanie.
Kwarantanna była jedynym sposobem na natychmiastowe odcięcie dostępu do komputerów tej
jednostki.
– Naprawdę? – zakpił Kaup.
– Naprawdę – warknął Dredd. – Nie miałem czasu na knucie, jak… – Ugryzł się w język,
by nie zaogniać sytuacji.
– Dokończ, proszę – zachęcił go rozbawiony do granic Benadetto.
Rektor milczał, nie odrywając wzroku od podłogi.
– Dajcie mi dwadzieścia cztery godziny, a ukręcę łeb sprawie – odezwał się dopiero po
chwili napiętej ciszy.
– Nie – odparła stanowczo Modo.
– Nie? – Spojrzał na nią zdziwiony.
– Niczego nie naprawisz – stwierdziła, pochylając się w jego kierunku. – Sprawy zaszły za
daleko.
– Usunę Stachursky’ego i resztę ewentualnych świadków, tak jak kazałem załatwić
Morriseya i jego załogę – rzucił butnie, patrząc jej prosto w oczy.
– Czyżby? Chcesz powiedzieć, że każesz zlikwidować połowę oficerów sztabu drugiej floty
i całe dowództwo trzeciej, łącznie z wielkim admirałem Farlandem? Żeby kryć własną dupę,
pozbawisz nas najlepszych oficerów, i to teraz, kiedy toczymy wojnę?
– O czym ty mówisz? – zdziwił się.
– O burdelu, jakiego narobiłeś – wtrącił jadowitym tonem Kaup.
Modo zgromiła go wzrokiem, więc zamilkł, ale wyprostował się dumnie i uśmiechnął
z wyższością.
– Zapewne nie wiesz tego jeszcze – odpowiedziała, kierując te słowa do Dredda – ale
dziennik majora jakiegoś tam wypłynął kilka godzin temu. I to zarówno na Rubieżach, jak i na
Terytoriach Wewnętrznych.
Rektor zbladł.
– To niemożliwe – wymamrotał. – Załoga nie wiedziała nic o backupie Morriseya, a on sam
był tak pewien swego, że nie zabezpieczył się na ewentualność wpadki. Najlepsi śledczy
wydziału w sztabie drugiego metasektora ręczyli za to głowami. Dostęp do okrętu
zablokowałem, i to skutecznie. Na pokład Nomady nie wszedł nikt prócz ekipy lekarzy z sekcji
epidemiologicznej. Jestem tego pewien.
– Naprawdę? – Tym razem smagnięcie batem kpiny zafundował mu Benadetto.
– Naprawdę – odwarknął. – Te dupki z wydziału, które narobiły nam smrodu, zostały na
zewnątrz aż do przyjazdu żandarmerii.
– Chcesz powiedzieć, że to wszystko wina sierżanta… – spojrzała na konsolę – …Poetzego
i jego ludzi?
– Gdyby nie poleźli na tę kontrolę… – zaczął, ale nie pozwoliła mu skończyć.
– Dość! – wrzasnęła, aż wszyscy się skulili. – Ty naprawdę jesteś tak głupi, jak o tobie
mówią – dodała już spokojniej, opadając na fotel. – Zapatrzony w siebie narcyz, który nigdy
nie przyzna się do błędu i prędzej zgnoi wszystkich w swoim otoczeniu, niż powie
przepraszam. To najczęstsza opinia wśród twoich podwładnych, gdybyś chciał wiedzieć.
Dredd przełknął i tę zniewagę, lecz w głębi duszy zaczął już planować zemstę na pani
kanclerz i jej pomagierach. Przyjdzie czas, że ścierwa zapłacą mu za wszystko…
– Kończmy tę farsę – poprosił Benadetto, korzystając z momentu ciszy. – Mamy jeszcze parę
rzeczy do omówienia.
– Słusznie – poparł go pośpiesznie Kaup.
Modo uniosła głowę, nie patrzyła już na stojącego u jej stóp rektora najważniejszej
akademii przestrzennej i największego bohatera wojennego Federacji.
– W zaistniałej sytuacji masz tylko jedno wyjście. Musisz zrzec się stanowiska i wszystkich
posiadanych tytułów. Nawet nie próbuj… – ostrzegła, widząc, że Dredd zsiniał i nabrał
powietrza, jakby zamierzał wyryczeć im swoją prawdę w twarz. – Przez wzgląd na twoje
dawne zasługi pozwolimy ci usunąć się w cień, ale pamiętaj, nie będzie żadnych aktów łaski
ani cichych powrotów za kilka miesięcy. Nie myśl też nawet o zemście na Stachurskym. Ten
chłopak jest od tej chwili nietykalny, jakby został członkiem Rady. Zrozumiano? – Nie
odpowiedział, patrzył na nią tylko bezbrzeżnie zdumiony. – Gramy o zbyt dużą stawkę, byś
nam to spieprzył – dodała.
– Jaką znowu stawkę? – zapytał, nie kryjąc osłupienia.
– Nie wiesz jeszcze o wielu rzeczach, przyjacielu – zapewnił go z powagą Kaup.
– I już się nie dowiesz – dorzucił z satysfakcją Benadetto.
– Nie możecie odstawić mnie na boczny tor – zaczął Dredd, łypiąc na cała trójkę spode łba.
– Wiem o was wystarczająco…
Modo pochyliła się w jego kierunku.
– Jeszcze jedno słowo, a pożegnasz się nie tylko z akademią, ale i całą rodziną.
– Nie tkniecie moich dzieci – sapnął, wybałuszając oczy, jakby nagle dostał apopleksji.
– My nie, ale nasi ludzie zadbają, by zginęły w okrutny sposób – poinformował go Kaup. –
One i ich najbliżsi. Postaramy się o to, by zamachy wyglądały na wendetę separatystów. Po
odpowiednim nagłośnieniu publikacji ujawniającej twoją rolę w projekcie Kuźnia opinia
publiczna bez najmniejszego problemu uwierzy w szczery gniew ludu.
– A ty dowiesz się o wszystkim z holo, czekając w celi śmierci na wykonanie wyroku –
dorzucił Benadetto.
– Masz pięć sekund. – Modo złożyła dłonie jak do modlitwy.
Dredd próbował zapanować nad wirem myśli. Wiedział, że ci ludzie nie rzucają słów na
wiatr. Kilka lat temu podobny los zgotowali rodzinie jednego z najbardziej znanych
patrycjuszy, który miał tego pecha, że zapragnął zasiąść w fotelu kanclerza, nie czekając na
wybory. To jemu Gerdanielle zawdzięczała swój dzisiejszy stan. A w zasadzie podanej przez
niego truciźnie.
– Dobrze – rzucił z rezygnacją. – Odejdę, ale…
– Nie ma żadnych ale. Jeśli nie będziesz kombinował, zrobimy wszystko, by ilość
przecieków o Kuźni została ograniczona do minimum. Jeden głupi ruch z twojej strony, jedno
twoje słowo, najlżejszy cień podejrzenia, który na ciebie padnie, a w całej Galaktyce nie
zostanie nikt, kto mógłby nosić twoje geny. Wbij to sobie do głowy, Damiandreas, ponieważ ja
naprawdę wydam taki rozkaz.
W półmroku wokół nich pojawił się rząd dużych wyświetlaczy, na których Dredd mógł
zobaczyć wszystkie swoje córki, syna, nawet potomków z pierwszego małżeństwa.
Hologramów było kilkadziesiąt, przedstawiały ludzi w przeróżnych sytuacjach: śpiących,
pracujących, jedzących… Tylko timery widoczne w lewym górnym rogu każdego okienka
pokazywały identyczną godzinę. Każdy z jego krewnych był obserwowany przez nanodrony.
Modo i jej przydupasy przygotowali się do tej rozmowy. W tym momencie Damiandreas
zrozumiał, że nie ma z nimi najmniejszych szans. Wynik starcia został ustalony z góry.
– Dlaczego bierzecie stronę tego śmiecia? – zapytał, gdy usłyszał, że drzwi za jego plecami
otwierają się z głośnym trzaskiem. – Jak was do tego zmusił?
– Nas nie można do niczego zmusić – zaśmiał się Kaup.
Benadetto mu zawtórował.
– Kiedyś to zrozumiesz – odparła enigmatycznie Gerdanielle, uciszając towarzyszy
uniesieniem dłoni.
.
DWANAŚCIE
System Ulietta, Sektor Zebra,
24.10.2354
Nike stał nieruchomo przed oknem apartamentu przydzielonego jego wybawcy. Nogi
rozstawił szeroko, ręce złożył za plecami, patrzył przed siebie jak kapitan okrętu płynącego
prosto w sztorm. Choć na zewnątrz próżno było szukać oznak zdenerwowania, w głębi duszy
trząsł się jak osika.
Fortel zaproponowany przez Święckiego miał wszelkie szanse powodzenia, ale czy ludzie
nie mający żadnych oporów przed fizyczną likwidacją przeciwników będą chcieli rozmawiać
z „martwym” kadetem i staną po jego stronie w konflikcie z człowiekiem należącym do
najwyższych elit Federacji?
Stachursky wątpił w sukces tej misji, jednakże czekał cierpliwie na odpowiedź z Ziemi,
podobnie jak kapitan i wszyscy oficerowie z odległego sztabu metasektora, którzy wzięli
udział w tym przedstawieniu. Blef był prosty. Albo Rada zaakceptuje warunki
przedstawionego jej ultimatum, albo Nike zginie z własnej ręki, nie dzieląc się z nikim
posiadaną wiedzą o Obcych. Teraz, po likwidacji załogi Nomady, był jedynym żywym
świadkiem spotkania na Thecie New Rouen. Tajemniczy agent, któremu zlecono odzyskanie
danych z komputera pokładowego kolapsarowca, zapewnił swoich mocodawców, a oni
Święckiego, że zastosowany tracker usunął z dysków Nomady wszystkie skopiowane pliki,
w związku z czym pani kanclerz i jej poplecznicy zostaliby teoretycznie z pustymi rękami.
Gdyby to nie był tylko wybieg…
Informacje o Obcych trafiły już przecież do sztabu tego metasektora – choć na razie
wiedziało o tym zaledwie kilka osób – zatem w wypadku odmowy to Nike będzie jedynym
przegranym. Rada i tak otrzyma nagrania i wyjaśnienia, które rzekomo miałyby przepaść razem
z nim, on zaś… Cóż, kadet Stachursky zniknie ponownie, tym razem na zawsze, co nie wzruszy
nikogo w tej pieprzonej Galaktyce, skoro już dawno uznano go oficjalnie za zmarłego. Nawet
rodzice mieszkający na Terytoriach Zewnętrznych nie będą o niczym wiedzieli. Dla nich i tak
nie żył już od paru miesięcy. Dostali pojemnik z jego rzeczami, wzruszający list od admiralicji
i być może skromne odszkodowanie na otarcie łez.
Nike zaśmiał się pod nosem. Matka i ojciec są chyba jedynymi osobami, którym będzie go
brakować. Dla Moni był tylko kolejną zabawką, jak inni kadeci przed nim i zapewne po nim…
Z perspektywy czasu zaczynał żałować, że dał się jej uwieść jak pierwszy lepszy szczeniak,
chociaż wiedział, czym to może grozić. Łudził się jednak, że okaże się wyjątkowy, lepszy od
poprzedników, i że dłużej utrzyma się w siodle – to było jedno z jej ulubionych powiedzonek
opisujących ich związek. Jechał po bandzie i bez trzymanki, to prawda, ale chyba udała mu się
ta sztuka. Monicatherine była z nim do samego końca semestru, a potem… Potem zapłacił za
ten młodzieńczy ognisty romans zesłaniem, najpierw na Nomadę, następnie zaś tutaj, czyli
cholera wie gdzie. Do raju utraconego, którego uroków nie widział do dzisiaj…
Drgnął, gdy za jego plecami rozległ się syk rozsuwanych drzwi. Bał się odwrócić. Jeśli to
czarni, ta piękna panorama za oknem będzie ostatnim miłym widokiem przed wyssaniem ze
śluzy wahadłowca na niskiej orbicie. Jeśli to kapitan…
– Kadecie Stachursky – usłyszał nosowy głos.
Odwrócił się wolno, czując, że mięśnie odmawiają mu posłuszeństwa. Był przerażony.
Musiał jednak spojrzeć prawdzie w twarz… a ta była ku jego wielkiej uldze znajoma:
piegowata, otoczona wianuszkiem miedzianych włosów.
– Tak?
– Proszę za mną – rzucił zwięźle Hondo, nie przekraczając progu.
– Dokąd? – Tylko tyle zdołał wybełkotać Nike.
Adiutant Święckiego nie raczył odpowiedzieć. Okręcił się na pięcie i już go nie było.
Stachursky przełknął ślinę i ruszył w stronę wciąż otwartych drzwi. Idąc, czuł, że po raz
pierwszy w życiu miękną mu kolana. Miał wrażenie, że nogi lada moment usuną się spod
niego.
– Ruchy tam! – z korytarza wieży dobiegło zniecierpliwione wołanie.
Był tak zdenerwowany, że nie wiedział, czy te słowa skierowano do niego, czy może ktoś
wzywa czekających na zewnątrz czarnych. Odległość dzieląca go od wyjścia zdawała się
z każdym krokiem powiększać, zamiast maleć.
– No co jest? – W drzwiach pojawił się znowu Hondo. – Chcesz ich wkurwić jeszcze
bardziej? Ruchy, powiedziałem.
Nike przyśpieszył kroku wbrew własnej woli. Wyszedł na korytarz, skręcił do wind i ruszył
za zapatrzonym w holopad porucznikiem.
– Dokąd idziemy? – zapytał, na co usłyszał w odpowiedzi niezbyt grzeczne burknięcie:
– Co ja, informacja turystyczna jestem?
Następnie adiutant kapitana zaczął rozmawiać z kimś przez komunikator.
Wzywał wahadłowiec, ale nie zwykłą cywilną jednostkę, tylko jedną z maszyn należących
do wojska. Wizja wyrzucenia w pustkę zaczynała się materializować…
Zjechali windą kilka pięter, potem identycznym kolistym korytarzem bez okien dotarli do
sporego pomieszczenia wypełnionego sprzętem nadawczym. Tam Hondo wskazał
Stachursky’emu fotel na podwyższeniu, a gdy Nike usiadł, ktoś aktywował ekrany oddzielające
to miejsce od reszty sali. Kadet znalazł się nagle w złotawym opalizującym kokonie. Zanim
zdążył wpaść w panikę, na konsoli przed nim pojawił się hologram kobiety o pociągłej,
bardzo wyniszczonej twarzy. Nie rozpoznał jej, zapewne z powodu ogromnego
zdenerwowania, jednakże gdy przemówiła, wszystko stało się dla niego jasne.
– Wiesz, synku, ile musimy zapłacić za każdą sekundę połączenia z Rubieżami? – Skinął
głową niezdolny do wymówienia jednego słowa. Kanclerz Modo przyjrzała mu się uważniej.
Zauważyła obrożę na szyi i detonator w dłoni. – To dobrze – dodała. – Na drugi raz nie każ mi
czekać, bo może cię to bardzo drogo kosztować. – Znów skinął głową, co ją chyba zirytowało,
bo przeszła do rzeczy. – Rozpatrzyliśmy twoją propozycję… – Zawiesiła na moment głos. To
znaczy Nike miał nadzieję, że to zrobiła, ponieważ krew pulsowała mu w uszach tak głośno, że
mógłby nie usłyszeć kolejnego zdania. Na jego szczęście Modo poruszyła jedynie szczęką.
Skutki zatrucia wciąż ją męczyły, a jednym z objawów była potworna suchość w ustach. –
W świetle przekazanych nam dokumentów nie mieliśmy wielkiego wyboru – podjęła
wyćwiczonym obojętnym tonem. – Na dzisiejszym spotkaniu Rady rektor Dreade-Ravenore
został poproszony o natychmiastową rezygnację z zajmowanych stanowisk. Zrzekł się również