Текст книги "Ucieczka z Raju"
Автор книги: Robert Szmidt
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 11 (всего у книги 20 страниц)
Fitz pokręcił głową.
– W magazynach kolonii jest dziesięć razy więcej liofilizowanego żarcia, niż obaj będziemy
potrzebować. Ta społeczność liczyła prawie pół miliona ludzi – przypomniał.
– Jest pan pewien tych liczb?
– Tak. Ninadine na moją prośbę sprawdziła dzisiaj rano stany magazynowe. Po powrocie
przekaże panu swoje raporty. Sugerowałbym zajęcie się na początek magazynami trzy, pięć
i siedem, gdzie składowano posiłki regeneracyjne dla pracowników kopalni. Ja zacznę od
oczyszczania sklepów.
– To będzie szaber – obruszył się Święcki.
– Właściciele tych przybytków odlecieli stąd, zanim pan pojawił się w systemie. – Fitz
wzruszył ramionami. – Teraz to dobra niczyje. Szkoda, żeby się marnowały, skoro mogą ocalić
życie wielu ludziom.
– Ja nic nie słyszałem – wymamrotał Henryan.
– O czym? Ktoś coś mówił? – Szef pionu badawczego wyszczerzył zęby.
– To jedyne jaskinie, jakie znaleźliście na Delcie? – Święcki zmienił temat.
– Nie, ale za to największe – odparł Olivernest.
– Świetnie. Jeśli chcecie ocalić dla siebie jakiś sprzęt, ukryjcie go na razie w innych
jaskiniach. W miarę daleko od miejsca, w którym się schronicie. Jeśli zostanie zniszczony,
będziecie wiedzieli, że Obcy są w stanie wykryć każdą elektronikę. Jeśli ocaleje, po ich
odlocie będziecie mogli go spokojnie używać.
Wyświetlacz ożył ponownie. Dupree był jeszcze smutniejszy i bardziej spocony.
– Jeśli będziemy pogrubiać wszystkie ściany kontenerów, zrobimy ich maksimum osiem.
A najprawdopodobniej tylko siedem.
– Szlag.
– Ale za to maksymalnie dużych, takich na minimum dwanaście tysięcy miejsc – dodał
dyrektor kopalni, uśmiechając się półgębkiem.
– Osiemdziesiąt cztery tysiące ludzi… – Święcki opadł na oparcie fotela.
Dupree oblizał nerwowo wargi.
– Rutgernest, to znaczy jeden z moich zastępców, zasugerował, że moglibyśmy wykorzystać
także nasze transportowce – rzucił.
– Te, którymi dostarczaliście robotników do kopalni? – doprecyzował Święcki.
– Tak.
– Ale jak? Przecież one nie mają napędu pozasystemowego – zdziwił się Fitz.
– Możemy je przycumować do śluz rdzeniowca, tak jak kontenery.
Henryan i Olivernest spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Obu im spodobał się ten
pomysł.
– Genialne – powiedział rozradowany Święcki, zaraz jednak spoważniał. Mina dyrektora
kopalni ostudziła jego zapał. – Dlaczego to pana nie cieszy? – zapytał z obawą.
– Takie dopasowanie będzie wymagało przeróbek śluzy dziobowej. A na to trzeba czasu.
– Ile?
– Sześć do ośmiu godzin.
No tak. Transportowce muszą zacząć przewozić ludzi na orbitę księżyca najpóźniej za dwie
godziny, jeśli ewakuacja ma się zakończyć o czasie. Nawet przy zmniejszonej liczbie
przerobionych kontenerów.
Fitz podniósł rękę, jakby prosił o pozwolenie na zabranie głosu.
– Nie możecie dokonywać tych zmian partiami, kiedy wahadłowce będą rozładowywane na
orbicie? Za każdym razem będziecie mieli co najmniej godzinę na prowadzenie prac.
Dupree skrzywił się, potem nasrożył jak zawsze, gdy zaczynał intensywnie myśleć, a na
koniec pokręcił głową, choć nie był to bynajmniej gest negujący słowa szefa pionu
badawczego.
– Da się zrobić – odparł, nie wyzbywając się całej rezerwy z głosu. – Jednakże w takiej
formie przeróbka potrwa na pewno dłużej.
– Te wahadłowce i tak muszą zrobić po jedenaście albo i dwanaście kursów, więc czasu
powinno wam wystarczyć nawet na ich odmalowanie – zażartował Fitz.
Uśmiechnięty dyrektor kopalni rozłączył się, nadal kręcąc z niedowierzaniem głową.
Zamiast niego na wyświetlaczu pojawił się Hondo.
– Coś jeszcze? – zapytał Święcki.
– Tak, kapitanie. Od godziny dobija się do nas doktor Pallance. Nie wymienił go pan przed
wyjściem, więc zbywałem go tak grzecznie jak umiem, ale przed momentem zrobił się bardzo
natarczywy.
– Jeśli czegoś chce, niech załatwi to z tobą.
– Byłem na tyle przewidujący, że mu to zaproponowałem.
– Odmówił, jak rozumiem?
– Twierdzi, że to ściśle tajne łamane przez poufne. I tylko dla pańskich oczu.
– Akurat… – Henryan westchnął ciężko.
– Mówi, że trzeba to załatwić, zanim szpital zostanie ewakuowany.
Święcki spojrzał na wyświetlany w rogu ekranu czas. Pallance i ostatni ludzie z jego ekipy
powinni zameldować się na terminalu za dwie i pół godziny.
– Jeśli znowu się odezwie, możesz mi go podesłać – zadecydował po dłuższej chwili
wahania.
– On cały czas wisi na otwartym łączu – odpowiedział natychmiast Toranosukenjiro.
– Dawaj go w takim razie.
Kilka sekund później usłyszał znajome sapanie. Celowo nie włączył wizji. Nie chciał, żeby
doktor widział, gdzie się teraz znajduje i z kim.
– Chciał pan ze mną rozmawiać – rzucił niecierpliwym tonem.
– A, to pan, kapitanie – ucieszył się Pallance. – Nareszcie. Wspomniałem panu wczoraj, że
mam sprawę. Pamięta pan, zaraz po kolacji… Chodzi o jednego z naszych pacjentów.
Chciałbym, żeby pan coś zobaczył.
– Czy to naprawdę takie ważne? – zapytał zdegustowany Święcki. – Mam naprawdę napięty
harmonogram. Dupree właśnie mi zameldował, że ma ogromne problemy z kontenerami.
– Szczerze? – Doktor wydawał się podenerwowany. – Sam nie wiem, co o tym wszystkim
sądzić, dlatego chciałbym, aby pan przyjrzał się tej sprawie.
– Musi być pan taki tajemniczy, doktorze? – zaśmiał się Henryan.
– Proszę mi poświęcić kwadrans. – Pallance zignorował pytanie. – Do ośrodka doleci pan
w siedem minut, drugie tyle zajmie panu powrót. Jeśli w ciągu pozostałej minuty nie
przekonam pana do pozostania na miejscu dłużej, zapomnimy o całej sprawie. Proszę tylko
powiedzieć, na którą mam podstawić grawiolot.
– Nie ma mnie w tej chwili w kolonii. Staramy się znaleźć jakąś kryjówkę dla tych, którzy
tu pozostaną…
– Rozumiem. – Doktor wpadł mu w słowo, jakby się obawiał, że ta rozmowa dobiegnie
zaraz końca. – Jest pan teraz sam?
– Nie. Obok mnie siedzi szef pionu badawczego korporacji.
– Może pan włączyć pole osobiste?
– Chce pan, żebym aktywował ekrany izolacyjne?
– Tak. Pokażę panu coś, co jest ściśle tajne.
– To jakiś żart?
– Nie, zapewniam, że nie.
– Chwileczkę. – Zamiast stawiać zabezpieczenia, Święcki wyjął z kieszeni naczolnik
i aktywował transmiter.
Równo minutę i piętnaście sekund później zerwał urządzenie z głowy. Z jego miny trudno
było wywnioskować, czy lekarz bardziej go zirytował swoimi tajemnicami czy też
zainteresował. Wystarczyło jednak, że otworzył usta, by wszystko stało się jasne.
– Jak szybko wrócimy do kolonii? – zapytał Fitza.
– Jeśli polecimy nad zatoką, powinniśmy być na miejscu za szesnaście minut.
– A do ośrodka admiralicji?
– Jeśli przycisnę, pięć minut później.
– Poświęci mi pan następne pół godziny?
Olivernest zauważył rozgorączkowanie kapitana. Nie pytał, co Pallance mu pokazał, gdyż
wiedział, że niektórych tajemnic, zwłaszcza wojskowych, lepiej nie znać.
– Nie ma problemu. Chłopcy czekają tylko na mój znak, a ten mogę przekazać im zdalnie.
.
CZTERY
Grawiolot Fitza przelatywał tuż nad prostokątnymi dachami drukowanych seryjnie domów.
Oprócz wieży i kilku wysokich gmachów należących do władz korporacji wszystkie dzielnice
kolonii zabudowano morzem identycznych parterowych bungalowów. Ich pomarańczowe,
a czasem też różowawe sześciany zajmowały całe pole widzenia. Przysadziste sześcienne
klocki otaczały ciasnymi szpalerami sieć równie podobnych do siebie ulic i biegnących co
kilka przecznic linii kolejki magnetycznej. Dla żołnierza, który przywykł do unifikacji, nie był
to specjalnie przygnębiający widok – niejedne koszary floty wyglądały podobnie, choć na
pewno nie były tak rozległe jak to górnicze miasto. Czy ten krajobraz mógł się podobać
cywilom? Tego Święcki nie był już taki pewien, jednakże zdaniem kolonistów nikt się
przecież nie przejmował. Zwłaszcza tutaj, na dalekich krańcach Rubieży.
Korporacja dostarczała robotnikom podstawowych wygód, ale o całą resztę musieli zadbać
sami. Zarobki w kopalniach tego systemu nie należały do najniższych, ale też nie płacono
w nich tyle, by ludzi było stać na rozbudowę – czyli drukowanie modułowych przybudówek –
dlatego górnicy skupiali całą uwagę i energię na przydomowych ogródkach, dzięki którym ich
rodziny miały zdrowsze i bardziej urozmaicone menu. Pomiędzy wysokimi płotami
z prefabrykatów roiło się więc od foliowych rękawów i miniaturowych szklarni, a nawet
zwykłych grządek, na których uprawiano najpopularniejsze ziemskie i modyfikowane owoce
oraz warzywa. Delta była rajem dla rolników – przy tak niewielkim kącie nachylenia osi na tej
szerokości geograficznej lato nigdy się nie kończyło, choć przy tej orbicie okołosłonecznej
i przy tej prędkości ruchu obrotowego rok trwał aż dwadzieścia trzy miesiące standardowe,
a doba była dłuższa od ziemskiej o pięć godzin, cztery minuty i piętnaście sekund.
Na przedmieściach kolonii zrobiło się luźniej; domy były większe, stały też
w prawdziwych, otoczonych murkami ogrodach. Nawet ulice wydawały się szersze – zapewne
za sprawą pokrytych zielenią poboczy – a pawilony rozrywkowe i handlowe zdobiły niemal
każde skrzyżowanie. Tak żyła tutejsza klasa średnia. Ludzie z piątego i czwartego szczebla
hierarchii służbowej. Inżynierowie, technicy, nadzorcy. Nadal niewiele znaczący
w korporacji, ale ważniejsi od zwykłych robotników. Część z nich zarabiała na tyle dobrze, że
stać ich było nawet na posiadanie własnych środków transportu. Lśniące smukłe maszyny stały
dziś w przeważającej większości nie na podjazdach rezydencji, tylko na parkingach
przylegających do stacji końcowych kolejki. Drogie pojazdy porzucono jak resztę dobytku,
gdyż ustalone przez admiralicję limity bagażu wynosiły maksymalnie osiemdziesiąt
kilogramów na osobę w przypadku arek i dwadzieścia pięć, jeśli ewakuowany miał trafić na
zwykły transportowiec. Cała reszta musiała się zadowolić tym, co zmieści w kieszeniach.
Kierowany przez Fitza grawiolot minął ostatnie zabudowania i otaczający je wysoki na
kilkanaście metrów mur, za którym Deltą wciąż niepodzielnie władała natura. Tylko jedna
droga – także otoczona ogrodzeniem, tyle że znacznie niższym – łączyła miasto z niewielkim
ośrodkiem należącym do admiralicji, tym, o którym wspomniał minionego wieczoru szef pionu
badawczego. Początkowo Henryan traktował jego słowa jako zwykłe przejęzyczenie. Nie
mieściło mu się bowiem w głowie, że dowództwo floty może utrzymywać tajną placówkę na
planecie nielegalnie wydzierżawionej jednej z największych korporacji.
Coś tu nie gra, i to bardzo – uznał, przyglądając się widocznej w oddali ściętej piramidzie
gmachu stojącego pośrodku rozległego kompleksu, w którym miał wylądować za niespełna
minutę. Z tego, co wiedział, doktor Pallance zajmował się także pacjentami cywilnymi. Co
więcej, EB zatrudniło go nawet na etacie konsultanta medycznego, dzięki czemu spędzał kilka
dni w tygodniu po drugiej stronie muru i – jak widać – stał się szybko jednym z prominentów
kolonii na Delcie. Taki wizerunek średnio współgrał z wyobrażeniami Święckiego
o szefowaniu tajnej instytucji rządowej.
Grawiolot opadł wolno na jeden z podestów lądowniczych, a gdy jego wysuwane nogi
spoczęły na okrągłej kratownicy, ta opuściła się szybko do wnętrza przestronnego hangaru.
Kilka sekund później Henryan opuścił ciasną kabinę i stanął twarzą w twarz z otyłym
doktorem.
– Proszę za mną – rzucił Pallance, nie podając mu nawet dłoni. – A pan niech poczeka tutaj,
jeśli łaska – zwrócił się do Fitza.
Szef pionu badawczego wzruszył ramionami. On chyba też nie lubił tego człowieka. Być
może wie o nim więcej niż pozostali – pomyślał Henryan.
Przepuścili trójkę sanitariuszy eskortujących przenośną komorę stazy do stojącej na
sąsiednim lądowisku sanitarki i ruszyli w kierunku czekającej już windy, by zjechać nią
dwanaście pięter niżej. Poziom minus sześć – pomyślał Święcki. – Kto buduje na tak głębokim
zadupiu podziemne kompleksy szpitalne, zwłaszcza w czas pokoju?
Doktor ruszył przodem. Utykał lekko na lewą nogę, czego Henryan nie zauważył podczas
wcześniejszych spotkań. Pocił się także mocno, jakby nie nawykł do tak szybkich ruchów. Cały
kark i potylicę miał zroszone wielkimi, połyskującymi tłusto kropelkami. Może to nie do końca
objaw zmęczenia…
Za załomem sterylnie czystego łukowato sklepionego korytarza minęli drzwi zabezpieczone
skanerem genetycznym, potem trafili na drugie, identyczne. Za nimi znajdował się cel tej
krótkiej podróży; kilka kroków dalej trafili do niewielkiego, niemożebnie zagraconego
gabinetu z holowyświetlaczem zamiast okna – co w podziemnych kompleksach tego typu nie
było niczym dziwnym. Pallance opadł natychmiast na wygodny głęboki fotel, wskazując
gościowi nieco tylko skromniej wyglądające siedzisko po drugiej stronie blatu.
– Tutaj możemy mówić bez obaw – poinformował Henryana. – Nasi wubecy zwinęli się już
godzinę temu, więc choć monitoring wciąż działa, nikt nie podejrzy ani nie podsłucha naszej
rozmowy.
– Przejdźmy zatem do rzeczy – poprosił Święcki, nie do końca wierząc w zapewnienia
lekarza.
Zdążył już postanowić, że będzie uważał na to, co mówi, i na wszelki wypadek nie poruszy
żadnego tematu związanego z wczorajszym spotkaniem.
– Oczywiście. – Doktor aktywował terminal, a potem przesunął wirtualny ekran
wyświetlacza nad blat i powiększył go czterokrotnie, by gość dobrze widział każdy szczegół
prezentowanych mu dokumentów.
To były rysunki, dość surowe i proste, ale na pewno nie nakreślone ręką dziecka. Na
każdym z nich Henryan widział znajomy, gruszkowaty, trochę nieforemny kształt.
– Niesamowite – mruknął, przerzucając kolejne pliki. Następne szkice okazały się jeszcze
ciekawsze. Przedstawiały dość szczegółowe, choć równie oszczędne w kresce przekroje
jakichś pomieszczeń: hangaru z wieżą, do której przycumowano wiele małych jednostek, plany
kolistych korytarzy i na samym końcu postać… anioła. – Dlaczego nie pokazał mi pan tych
obrazków wcześniej?
– Na śmierć o nich zapomniałem – wyznał doktor. – Dopiero wczoraj podczas kolacji,
kiedy omawialiśmy plany ewakuacji kolonii, zaczęło mi świtać, że znam skądś kształty
okrętów, które znalazły się w ostatnim biuletynie wydziału. Że już je gdzieś widziałem. No
i przypomniałem sobie o wszystkim. Nie mogłem jednak mówić o tym otwarcie przy tamtych,
rozumie pan?… – usprawiedliwił się na koniec, zawieszając znacząco głos.
No tak, my, żołnierze, i oni, cywile – zakpił w duchu Święcki.
– Skąd pan ma te rysunki?
– Jeden z moich pacjentów je narysował – odparł natychmiast Pallance.
– I jest pan pewien, że zrobił to niemal trzy miesiące temu?
– Całkowicie. Sam kazałem je zarchiwizować. Proszę spojrzeć na daty powstania tych
plików.
Henryan sprawdził. Faktycznie, wszystkie rysunki zarejestrowano w systemie ośrodka na
początku sierpnia, na długo przed pierwszym atakiem.
– Jak to możliwe?
– Nie mam bladego pojęcia. – Lekarz rozłożył ręce. – Dlatego zwróciłem się do pana.
– Kim jest ten człowiek?
– Jego dane osobowe zostały utajnione – wyjaśnił Pallance. – Dla nas był tylko numerem
siedemnaście.
Redukowanie ludzi do numerów źle się kojarzyło Święckiemu. Nagle to miejsce stało się
jeszcze bardziej… złowrogie.
– Przepraszam, że pytam, doktorze, ale gdzie my się właściwie znajdujemy?
– Kiedyś nazywano takie miejsca „czarnymi więzieniami”, kapitanie. Mogę powiedzieć
tylko tyle, że na oddział zamknięty trafiają tu ludzie, z których wyciągamy co trzeba, zanim
trafią do kolonii karnych albo pod sąd. Przeróżni terroryści, wywrotowcy i separatyści. Nie
uwierzy pan, jak wielu ludzi pociąga wciąż ta chora ideologia.
– Ulokowanie więźniów politycznych tuż za granicą prawie półmilionowej kolonii nie było
chyba najlepszym pomysłem – zauważył Henryan.
– Wręcz przeciwnie – skontrował doktor. – To idealne miejsce. Ulietta leży na samym
krańcu Rubieży. Wylatują stąd tylko ludzie wtajemniczeni… – Podniósł ostrzegawczo palec,
widząc, że kapitan otwiera usta. – Nie w ten projekt, tylko w układ pomiędzy Radą a EB. Cała
reszta kolonistów zapieprza na swoje utrzymanie, dziękując bogom i prezesom za to, że ich
rodziny po raz pierwszy w życiu widzą wschód słońca, mogą się kąpać w ciepłej wodzie
i jeść coś więcej niż tylko pozbawioną smaku proteinową papkę. Poza tym szpital stanowi
świetną przykrywkę. Dzięki naszemu otwarciu na problemy kolonii ludzie święcie wierzą, że
to najzwyklejszy w świecie ośrodek dla weteranów.
Jak to mówią, najciemniej bywa pod latarnią – pomyślał Henryan, uznając, że nie ma sensu
drążyć tego tematu. Tym bardziej że czas naglił, a on miał znacznie ważniejsze rzeczy do
zrobienia.
– Wracając do naszego pacjenta, nie wie pan, dlaczego go tu umieszczono?
– Obawiam się, że nie. Zazwyczaj otrzymujemy wytyczne, to znaczy nie my, lekarze, tylko
czarni. W jego przypadku było tylko jedno zalecenie. Pełna izolacja.
– Nie zdziwiło to pana?
– Nie. Czasami miesiąc, a nawet tydzień całkowitego odosobnienia wystarcza, żeby
zmiękczyć nawet najbardziej zatwardziałego bandziora, ale…
– Tak?
– W jego przypadku było inaczej. Nigdy nie dostaliśmy nowych rozkazów, więc siedzi tam
już prawie dziewięćdziesiąt dni.
– Mogę z nim porozmawiać? – zapytał ostrożnie Święcki.
– Nie widzę problemu – odparł spokojnie Pallance. – Kazałem go już przygotować na
widzenie.
– To może potrwać… – zastrzegł Henryan.
Zdawał sobie sprawę, że ośrodek jest właśnie ewakuowany. Admiralicja wysłała po
pensjonariuszy swojej placówki niewielki okręt szpitalny, który przed godziną wszedł na
orbitę Delty. Cały personel medyczny zajmował się więc przygotowaniem do transportu kilku
setek pacjentów z oddziałów jawnych, głównie żołnierzy i marynarzy, którzy przechodzili
rehabilitację po nieszczęśliwych wypadkach, o jakie nietrudno we flocie. Część z nich trafiła
już na lądowisko. Teraz sanitarki krążyły tam i z powrotem, przewożąc najcenniejszy sprzęt
i komory stazy z najciężej chorymi. Takimi jak ta, którą widział na lądowisku.
– Nie szkodzi. – Pallance machnął ręką. – Numer siedemnaście należy od tej chwili do
pana, kapitanie.
– Nie rozumiem – żachnął się Święcki. – Nie może mi pan przecież oddać tego człowieka ot
tak sobie. To więzień ściśle tajnego ośrodka admiralicji, oddany pod pańską kuratelę.
– Nie mogę, ale muszę. Gdyby nie te rysunki, pozbyłbym się go za mniej więcej godzinę.
– O czym pan mówi?
– W ciągu najbliższych sześćdziesięciu minut zakończymy ewakuację ośrodka. Gdy personel
medyczny i towarzyszący im pacjenci zostaną przetransportowani na okręt szpitalny, moi
ludzie zapakują więźniów w „trumienki” i wszyscy opuścimy ten system zgodnie
z harmonogramem ustalonym przez admiralicję.
– Nie musi mi pan tego tłumaczyć. Wiem, jakie numery porządkowe wam przydzielono.
– Proszę w takim razie zerknąć tutaj.
Wyświetlił własną skrzynkę odbiorczą, wybrał jedną z ostatnich wiadomości i otworzył ją.
To była krótka odpowiedź na jego pytanie o pomyłkę w transferze więźnia numer
siedemnaście:
„Co wy mi tu pieprzycie, Pallance? Przekazaliśmy wam szesnaście obiektów i z tyloma
macie odlecieć na Numenor”.
* * *
Pokój przesłuchań był klaustrofobicznie ciasny i sterylnie czysty. W niczym nie przypominał
szpitalnych wnętrz. Wszystkie ściany i sufit wyłożono szarym tworzywem sztucznym. Nie było
tu imitacji okien, a jedyny rozsuwany czteroczęściowy właz pozbawiono od wewnętrznej
strony panelu sterującego. Na środku pokrytej drobną kratownicą podłogi stał prosty szeroki
stół wyposażony w dwuwyświetlaczowy holoprojektor i najprostszy model konsoli
komunikatora.
Na metalowym krześle naprzeciw Henryana siedział zgarbiony szczupły młody mężczyzna
o owalnej twarzy i jasnych, bardzo krótko ściętych włosach. Wzrok miał zmącony, a jego
głęboko osadzone niebieskie oczy były nieustannie na wpół przymknięte, jakby morzył go sen.
Pallance uprzedzał, że strażnicy podali numerowi siedemnastemu środki uspokajające –
każdy więzień, który opuszczał celę, musiał być poddany podobnej procedurze. Działanie
zastrzyku powinno jednak już minąć.
– Jestem kapitan Święcki – przedstawił się Henryan, gdy powieki chłopaka powędrowały
w końcu w górę. – Jak mam się do ciebie zwracać?
– Numer siedemnaście – wychrypiał z trudem więzień.
Widać było, że ma problemy z mówieniem. Niekoniecznie spowodowane medykamentami.
– Nie masz nazwiska?
– Mam.
– Podaj mi je w takim razie. Chcę z tobą rozmawiać jak człowiek z człowiekiem.
Numer siedemnasty odkaszlnął głośno, by oczyścić krtań.
– Jakbyś tego nie wiedział… – mruknął, przełknąwszy flegmę.
– Nie jestem wubekiem – zapewnił go Święcki, choć wątpił, by więzień uwierzył mu na
słowo. – Przyszedłem tutaj, ponieważ poinformowano mnie, że możesz wiedzieć o czymś, co
bardzo mnie interesuje.
– On cię tu przysłał? – Te słowa były już wyraźniejsze.
– Nikt mnie nie przysłał. Chyba że mówimy o lekarzu nazwiskiem Pallance, szefie tej
placówki.
– Pallance? – Więzień pokręcił głową po chwili zastanowienia. – Nie znam nikogo takiego.
– Nieważne. – Święcki zaczynał się irytować, ale wiedział, że nie może tego okazać. Ta
sprawa była zbyt ważna, by ją spieprzyć. – Zacznijmy jeszcze raz. Poznałeś już moje
nazwisko, zrewanżuj mi się swoim.
Numer siedemnasty milczał, wpatrując się uważnie w twarz siedzącego naprzeciw niego
oficera.
– Po co ten cyrk? – zapytał. – Przecież powiedziałem już wszystko, co chcieliście wiedzieć.
– Wybacz, chłopcze, ale nie wiem, o czym mówisz. – Henryan postanowił ominąć
wprowadzenie i przejść od razu do sedna. – Nie mam pojęcia, kim jesteś ani za co tutaj
trafiłeś, i szczerze mówiąc, niespecjalnie mnie to interesuje. – Aktywował konsolę, włączając
wyświetlacz holoprojektora, na którym pojawiały się kolejno szkice liniowca. – Wiesz, co to
jest?
Numer siedemnasty pokręcił głową.
– Nie.
Zareagował za szybko i za nerwowo – uznał Henryan. Pallance miał rację: długie
odosobnienie miesza ludziom w głowie do tego stopnia, że nie kontrolują swoich reakcji
i emocji. Nawet ślepiec zauważyłby, że więzień kłamie.
– To twoje rysunki.
– I co z tego? – Numer siedemnasty wzruszyłby ramionami, gdyby pozwalały na to
elektromagnetyczne więzy. – Nie pamiętam, żebym coś takiego nabazgrał.
– Myślę, że doskonale wiesz, o czym mówię – oświadczył Święcki, włączając drugi
wyświetlacz, tym razem po lewej. Na nim obaj mogli zobaczyć moment starcia eskadry
Khumalo z liniowcami. Nie okrojony materiał, ale pełne nagranie, którym dysponował tylko
sztab metasektora.
Chłopak zareagował dokładnie tak, jak spodziewał się tego Henryan. Zbladł, na jego czole
i ciemieniu pojawił się perlisty pot. Gapił się w nagranie z otwartymi ustami, jakby nie
wierzył własnym oczom. Gdy Święcki nacisnął klawisz i eksplodujące okręty zastygły nad
matowym blatem, jego rozmówca nawet nie drgnął.
– Co to jest? – zapytał drżącym głosem dopiero po dłuższej chwili. – Co to za nagranie?
– Sądząc po tych szkicach, wiesz więcej ode mnie, chłopcze – warknął Henryan, wskazując
na drugi wyświetlacz. Nauczył się od brata, jak przyciskać ludzi, i postanowił zrobić teraz
z tej wiedzy użytek. – Ale zacznijmy od początku. Jak się nazywasz?
Więzień spojrzał na niego z wyrzutem.
– Stachursky. Nike Stachursky.
– Nike? – zdziwił się Święcki. – Pochodzisz z Ziemi?
– Nie. To wbrew pozorom normalny dwumian. Nik-Ike…
Święcki wpisał jego dane do komunikatora połączonego z bazami danych ośrodka, a więc
i admiralicji. Na niewielkim monitorze, którego jego rozmówca nie mógł widzieć, zobaczył
folder z aktami. Rysy twarzy zgadzały się, aczkolwiek chłopak na zdjęciu ważył pewnie
z dziesięć kilogramów więcej i był uśmiechnięty. Wiek dwadzieścia siedem lat. Trzeci wynik
na roku, przydział do Korpusu Utylizacyjnego. Od kiedy to akademia oddelegowuje prymusów
do zbierania śmieci?… Ta myśl wydała mu się niepokojąca, ale na razie odsunął ją od siebie.
Praktyka na FSS Nomada, pierwsza misja w systemie New Rouen, w Sektorze Victor. I na tym
kończyła się kartoteka. Ostatnie słowa były raczej kategoryczne. Poległ w czasie służby. Link
prowadził do raportu, w którym oficer nazwiskiem Morrisey opisał ze szczegółami przebieg
feralnego wypadku. Stachursky, Bourne i dwaj kadeci trenowali awaryjne odpalanie kapsuł
ratunkowych. Któryś z nich, zapewne omyłkowo, wprowadził prawdziwą sekwencję startową
i odpalił urządzenie prosto w skupisko wraków. Kapitan i dwaj inni członkowie załogi
potwierdzili, że lecąca z dużą prędkością kapsuła zderzyła się wielokrotnie z wrakami, po
czym najprawdopodobniej eksplodowała. Stachursky zginął na miejscu; Bourne, który zdążył
się katapultować, wciąż nieprzytomny przebywa w szpitalu na Kassel 6. Na kolapsarowcach
takie wypadki nie należały do rzadkości – zwłaszcza wśród praktykantów, którzy zazwyczaj
nie należeli do najbystrzejszych.
Henryan przeniósł wzrok na chłopaka: ten wciąż wlepiał oczy w zatrzymany obraz, na
którym liniowiec Obcych wylatywał zza kuli plazmy, w jaką zamieniał się zniszczony
pancernik. Miał przed sobą człowieka, który bez cienia wątpliwości został wykreślony
z rejestru floty jako kolejna ofiara dawno zakończonej wojny.
– Dobrze, Nike… A teraz powiedz mi, co wiesz o okrętach, które tak udatnie
naszkicowałeś.
Więzień przełknął głośno ślinę. W jego oczach widać było już tylko strach.
– I tak mi pan nie uwierzy – powiedział, po tym jak już zebrał myśli.
– Chcesz się założyć? Odpowiadaj!
– W czasie misji oczyszczania Bety New Rouen zauważyłem drugie skupisko, w dołku
Lagrange’a nad Thetą. Polecieliśmy to sprawdzić… – Przerwał, na jego czole pojawiła się
druga fala potu. Wspomnienia nie należały do najweselszych. – Znaleźliśmy tam taki okręt.
Uszkodzony, dryfujący w chmurze szczątków od około czterdziestu tysięcy lat, jak się później
okazało… – Henryan najpierw zrobił wielkie oczy, a potem pokiwał głową, zachęcając
więźnia, aby mówił dalej. – Weszliśmy na jego pokład, to był pomysł tego skurwyklona,
naszego kapitana – zastrzegł się pośpiesznie Stachursky. – Ja byłem przeciwny, ale mnie
prze…
– To teraz nieważne, skupmy się na temacie – poprosił Święcki.
– Pod jedną z tych kopuł – Nike wskazał charakterystyczne wybrzuszenia w dziobowej
części liniowca – było wielkie wgłębienie, a w nim coś na kształt hangaru. Zrobiłem kilka
szkiców wieży cumowniczej, którą w nim znaleźliśmy… – Odwrócił się do drugiego ekranu,
odczekał chwilę i wskazał właściwy szkic. – Przez jedną ze śluz dostaliśmy się do systemu
korytarzy… – Przesunął palcem po elementach rysunku i zamilkł na dłużej.
– I co?
– Zmapowaliśmy wszystko… układ korytarzy też chyba narysowałem… a na sam koniec
trafiliśmy do komory hibernacyjnej. Był w niej wciąż żywy ma’lahn.
– Żywe co?
Nike wskazał brodą na rysunek anioła.
– On.
– To jakiś żart?
– Nie. – Chłopak spuścił wzrok.
– Chcesz powiedzieć, że zaatakowały nas anioły?
Tym razem odpowiedzią było skinienie głowy.
– Mówiłem, że mi pan nie uwierzy. A jeszcze nie doszedłem do najlepszego.
Henryan odchylił się na krześle. Początek był obiecujący, ale z każdym kolejnym zdaniem
schodzili głębiej w odmęty absurdu. Zaczynał podejrzewać, że ma do czynienia
z człowiekiem, który przeżył tak ogromną traumę, że po prostu zwariował i nie odróżnia już
wymysłów od prawdy. Postanowił jednak wysłuchać tej opowieści do końca, ponieważ
wiedział, że kryje się w niej ziarno prawdy – rysunki odzwierciedlały przecież co do joty
wygląd liniowców Obcych. Trzeba tylko umiejętnie pokierować tym chłopakiem, a następnie
oddzielić fakty od rojeń chorego umysłu.
– Przepraszam, zaskoczyłeś mnie tym stwierdzeniem. Mów dalej, proszę. Postaram się nie
przerywać.
– Powiem panu teraz coś, co zabrzmi tak niewiarygodnie, że ja na pana miejscu uznałbym
rozmówcę za wariata, ale proszę mi wierzyć, to najczystsza prawda. Biblijne anioły
nieprzypadkowo wyglądają jak istota z mojego szkicu. Gdyby miał pan nieco lepsze
wykształcenie, nazwa, którą podałem, także wydałaby się panu znajoma – rzucił kąśliwie, lecz
Święcki zignorował przytyk. – Wiele tysięcy lat temu widywaliśmy je dość często, ponieważ
to one były naszymi pasterzami. Tak, to słowo jest chyba najodpowiedniejsze. Wszystko,
czego nas uczono o pochodzeniu człowieka, to bzdury i kłamstwa, kapitanie. Wie pan, jak
wygląda prawda? To ma’lahn sprowadzili naszych praprzodków na Ziemię. Kolebką
ludzkości była jedna z należących do nich ferm, na których hodowano nas jak bydło,
oczywiście na rzeź. – Sądząc po kpiącym uśmiechu więźnia, Święcki musiał mieć nietęgą
minę. – Właśnie tak, kapitanie, to nie wymysł mojej chorej wyobraźni. W ładowni tego statku
znaleźliśmy dziesiątki tysięcy zamrożonych i wypatroszonych humanoidów.
– Wysnuliście takie wnioski na podstawie starożytnych podań i humanoidalnych półtusz? –
nie wytrzymał Henryan.
– Nie, kapitanie. Nie musieliśmy snuć domysłów. Mordarmat opowiedział nam
o wszystkim.
– Kto?
– Ten ma’lahn, którego obudziliśmy.
– Rozumiem.
– Nie, kapitanie Święcki, proszę mnie nie oszukiwać, nie zrozumiał pan nic i nie uwierzył
pan w ani jedno moje słowo, może prócz wstępu, bo skądś musiałem przecież wiedzieć, jak
wygląda ten okręt przestrzenny. Od razu założyliśmy, mówię teraz o załodze Nomady, że nikt
nam nie uwierzy, więc nie zgłosiliśmy tego incydentu i zachowaliśmy dla siebie wszystkie
szczegóły. To jest tak popieprzone, że nawet ja sam mam czasami wrażenie, iż lot na Thetę był
wyjątkowo durnym snem.
Henryan musiał przyznać, że to bardzo celna uwaga. Przed momentem chciał wyłączyć
komunikator i po prostu wyjść. Wyjątkowo durny sen to mało powiedziane – pomyślał. –
Raczej najbardziej kretyńska opowieść, jaką w życiu słyszałem. Poza tym totalnie nielogiczna
i nie trzymająca się kupy.
– Skupmy się na tym okręcie – poprosił, opanowując nerwy. – Co jeszcze możesz nam o nim
powiedzieć?
Nike się zamyślił.
– To, co zaraz powiem, wyda się panu jeszcze bardziej popieprzone – rzucił rozbawiony,
ale szybko spoważniał. – Tak naprawdę to nie okręt, tylko otoczona pancerzem żywa istota,
która…
Święcki drgnął. Powinien parsknąć śmiechem, ale zanim zdążył poruszyć kącikami ust,
przypomniał sobie informacje o tym, jak załogi liniowców zareagowały na atak głowicami
nuklearnymi. Jeśli Nike nie kłamał…
– Moment – przerwał mu. – Chcesz powiedzieć, że ten okręt ma własną wolę?
– Tak bym tego nie ujął, ale na pewno potrafi działać autonomicznie. Tam, na New Rouen,
to właśnie on wpuścił nas na pokład.
– Wpuścił?
– Tak. Jego ekrany były wciąż aktywne, ale już bardzo słabe. Nie uwierzy pan pewnie, ale
ma’lahn używają pól absorpcyjnych – dodał obojętnym tonem, choć musiał zdawać sobie
sprawę, że to bardzo istotny szczegół. – Gdy zaczęliśmy bombardować wrak szczątkami
z dołka, nagle jedna z kopuł stanęła otworem i tak dostaliśmy się do hangaru. Potem, we