Текст книги "Ucieczka z Raju"
Автор книги: Robert Szmidt
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 7 (всего у книги 20 страниц)
nie powstrzymać.
– Poświęcenie moich ludzi i okrętów nie zniechęci wroga – rzucił Farland.
Jakimś cudem udało mu się zapanować nad ściśniętą krtanią, dzięki czemu zachował
stanowczy ton.
– Nie wydamy panu rozkazu frontalnego ataku na wroga – tym razem odezwał się Xiao,
potwierdzając podejrzenia pułkownika. – Nie jesteśmy szaleńcami. Pański raport i dołączone
do niego symulacje – odwrócił się do Rutty – uświadomiły wszystkim, jak katastrofalne skutki
mogłoby przynieść rozgromienie trzeciej floty. Mimo to, jak słusznie zauważyła pani kanclerz,
nie mamy wyjścia. Jeśli Federacja ma przetrwać, musicie powstrzymać wroga na swoim
terytorium, dopóki nie zakończymy budowy okrętów piątej generacji.
Farland i pułkownik wymienili zdumione spojrzenia. To była dla nich nowość.
– Pojedyncze pancerniki, nawet tak potężne jak te, których plany widziałem w zeszłym roku,
nie przechylą szali zwycięstwa na naszą stronę. – Wielki admirał wyraził ich wspólne
wątpliwości. – Musielibyście wybudować całą ich flotę.
Legendarne okręty piątej generacji, o których mówiło się już od niemal dekady, ugrzęzły
dawno temu w trybach biurokratycznej machiny rządowej i świat powoli zaczynał o nich
zapominać. Rutta próbował obliczyć naprędce, jak szybko dałoby się wprowadzić w życie
taki projekt i ile czasu potrzebowałyby stocznie Federacji, aby zbudować choćby kilkadziesiąt
jednostek wyższych klas, bo dopiero tyle robiłoby istotną różnicę w tej wojnie. Jakkolwiek
kombinował, wychodziło mu co najmniej kilka lat. Nawet gdyby zaprząc do tej roboty
wszystkie znane mu fabryki zbrojeniowe i stocznie w pozostałych metasektorach.
– Wbrew obiegowym opiniom nigdy nie zarzuciliśmy tego programu – stwierdziła Modo. –
Prace nad nowymi okrętami trwają nieprzerwanie. Mamy na stanie gotowe reaktory do nich,
mamy kompletne systemy uzbrojenia, mamy miliony ton elementów, z których nasze stocznie
montują już najnowocześniejsze okręty wojenne w tej części ramienia, ale brakuje nam czasu.
Musicie nam go kupić. Za wszelką cenę.
Farland poruszył się niespokojnie. Ciekawe, co bardziej nim wstrząsnęło: informacja
o montażu okrętów piątej generacji czy kolejne przypomnienie, że trzecia flota może być
spisana na straty.
– Zrobimy co w naszej mocy, pani kanclerz – zapewnił, choć bez takiego ognia w głosie, na
jaki chyba liczyła.
– Musicie zrobić znacznie więcej – wpadł mu w słowo Xiao. – Obcy dotrą do Terytoriów
Wewnętrznych za jakieś cztery miesiące. Jeśli pozbawią nas tamtejszych kopalni i stoczni,
wszystko pójdzie na marne.
– Plan pułkownika był genialny w swej prostocie – dodała Modo, kłaniając się wyniośle
milczącemu Rutcie – ale okazał się niewystarczający.
– To jest wojna, pani kanclerz – zaprotestował Farland. – Nie da się jej zaplanować ze zbyt
dużym wyprzedzeniem, zwłaszcza że tak mało wiemy o wrogu. Dlatego obawiam się, że Obcy
jeszcze nieraz nas zaskoczą.
– Nie mam do panów pretensji – zapewniła ich kanclerz. – Stwierdzam tylko fakt.
– Zareagowaliśmy natychmiast – usprawiedliwiał się Rutta. – Przerzuciliśmy wszystkie siły
na zagrożone odcinki. Myślę, że w najbliższych tygodniach uda nam się ponownie spowolnić
postępy wroga.
– A ja myślę – odezwał się Xiao – że nadeszła najwyższa pora na bardziej agresywne
działania. Samym mnożeniem celów niewiele wskóramy. Zwłaszcza gdy Obcy przejrzą naszą
taktykę, a tego, zdaniem analityków Rady, należy się spodziewać.
– Rozumiem. – Farland nie próbował z nim dyskutować.
Domyślał się, że to nie propozycja, tylko rozkaz. Jeden z wielu, jakie otrzymają na piśmie
po tej rozmowie.
– A jak wygląda sytuacja na Ulietcie? – Modo niespodziewanie zmieniła temat.
Wielki admirał skrzywił się, spojrzał na równie jak on zaskoczonego Ruttę.
– Pułkowniku? – zapytał znacząco.
– Trwa właśnie ewakuacja tego systemu. Ostatni raport otrzymaliśmy trzy godziny temu. Na
razie nie ma żadnych opóźnień. Na rdzeniowiec trafiło już sto pięćdziesiąt jeden ze stu
siedemdziesięciu dwu ładowni rewolwerowych.
– Świetnie. Kto nadzoruje tę operację? – zainteresował się Xiao.
– Jeden z najlepszych ludzi pułkownika, kapitan Henryan Święcki – odpowiedział
natychmiast Farland.
– Ten Święcki? – Naczelny wódz odwrócił się do pułkownika.
– Nie rozumiem… – wymamrotał zdezorientowany Rutta.
– Mówimy o oficerze, którego kazał pan wyciągnąć z kolonii karnej? – doprecyzował Xiao.
– Tak jest. To naprawdę świetny fachowiec… Poza tym został w pełni zrehabilitowany –
odparł Rutta, czując nagle suchość w gardle.
– Tak, wiem. I rozumiem, czym pan się kierował, zlecając mu tę misję, choć przyznam, iż
w tym konkretnym wypadku wolałbym mieć tam oficera o nieco mniejszym ego i fantazji –
stwierdził Xiao.
– Ręczę za niego głową – wypalił zdezorientowany pułkownik, zanim zdążył pomyśleć.
– Skupmy się na temacie, panowie – poprosiła Modo, która chyba też pogubiła się
w słowach naczelnego wodza. – Proszę dopilnować tej sprawy, pułkowniku, a zasłużony
awans pana nie minie. Na tym rdzeniowcu musi się znaleźć komplet ładowni, nawet jeśli
będzie to oznaczało konieczność pozostania tej jednostki w systemie aż do pojawienia się tam
wroga, co poskutkuje skokiem podprzestrzennym w ostatniej chwili. Nawet jeśli kontynuacja
prac przy załadunku zmusi was do pozostawienia na Delcie większości kolonistów.
Zrozumiano?
– Tak jest. Zadbam o to osobiście – zapewnił ją Farland.
– Doskonale.
– I jeszcze ostatnia sprawa – odezwał się Xiao. – Admiralicja przychyliła się do waszych
żądań związanych z udzieleniem pełnego wsparcia ze strony pozostałych flot. Rada także nie
widzi żadnych przeciwskazań. Nowe plany i rozkazy zostały już przesłane do centrali
łączności sztabu metasektora.
– Nie zawiedźcie naszego zaufania, panowie – poprosiła kanclerz Modo.
Hologramy obojga zniknęły równocześnie, pozostawiając Farlanda i Ruttę w grobowej
ciszy.
– Czternaście miesięcy… – rzucił nieobecnym tonem pułkownik.
– Tak… – Wielki admirał także spoglądał gdzieś w przestrzeń. – Wiesz może, o co chodziło
z tym Święckim? – zapytał w końcu.
– Bladego pojęcia nie mam – przyznał szczerze Rutta.
.
OSIEM
System Ulietta, Sektor Zebra,
23.10.2354
Pokonanie dwustu siedemdziesięciu tysięcy kilometrów, jakie dzieliły kosmodrom Delty od
lądowiska na największym z trzech księżyców, zajęło wahadłowcowi niespełna dwadzieścia
minut. Święcki znalazł się na wydrążonym satelicie dwa razy szybciej niż zmierzający na
kolejną zmianę górnicy, mimo że wystartował dłuższą chwilę po nich.
Zaraz po wyjściu z atmosfery niewielki wojskowy prom minął konwój wrzecionowatych
korporacyjnych transportowców, które przewoziły w swoich przepastnych wielopoziomowych
przedziałach osobowych po dwa tysiące wystraszonych górników. Przez najbliższe osiem
godzin będą oni obsługiwali kombajny drążące pokłady rudy helonu i ładowali urobek do
olbrzymich kontenerów, które zostaną następnie wystrzelone na niską orbitę, gdzie czekał
gigantyczny rdzeniowiec. Jeden z największych masowców, jaki poruszał się kiedykolwiek
w przestrzeni zdobytej przez człowieka.
Prom minął tego potwora przy podchodzeniu do lądowania. Henryan przyglądał się
gigantowi z mieszaniną podziwu i szacunku. Na tle rozjaśnionej światłem tutejszej gwiazdy
powierzchni satelity zobaczył długą na niemal cztery kilometry walcowatą konstrukcję,
zakończoną z jednej strony dwustumetrową czaszą talerza deflekcyjnego, a z drugiej czterema
monstrualnymi dyszami i kulą reaktora. Całą przestrzeń między napędem a kolistym dziobem
miały wypełnić mocowane rewolwerowo ładownie. W tym momencie było ich tam nieco
ponad sto pięćdziesiąt, kolejne dwadzieścia powinno dotrzeć na orbitę, zanim w systemie
pojawią się Obcy, a w najgorszym wypadku zanim wrogie liniowce dotrą do Delty.
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, gigantyczny frachtowiec zabierze z Ulietty sto
siedemdziesiąt dwa miliony ton rudy helonu, najwytrzymalszego i najrzadszego metalu, jaki
zdołano odkryć w Galaktyce. Sto siedemdziesiąt dwa miliony ton, czyli więcej, niż zużyły
wszystkie stocznie i przetwórnie Federacji w ciągu ostatnich dwóch lat.
Jeśli… w tym jednym słowie krył się cały dramatyzm sytuacji. Dokończenie załadunku
będzie wymagało poświęcenia kilku tysięcy istnień, bo tylu mniej więcej górników
obsługiwało cały proces na jednej zmianie. Admiralicja wątpiła, by wszyscy oni zechcieli
oddać życie dla dobra ludzkości, dlatego Święcki otrzymał dokładne wytyczne, jak
spacyfikować ewentualne bunty. Wytyczne, z którymi nawiasem mówiąc, absolutnie się nie
zgadzał.
Kazano mu mianowicie zmusić tych ludzi, by pozostali na swoich stanowiskach aż do
ostatniej chwili. Dano mu nawet prawo rozstrzeliwania opornych, gdyby zawiodły inne środki
przymusu. Wspomagać go w tym dziele miały trzy kompanie funkcjonariuszy wydziału
bezpieczeństwa, które pojawią się na Ulietcie już za kilka godzin, by na jego wezwanie
obsadzić kluczowe miejsca w kopalni i rozpocząć ewentualne czystki.
Święcki zaczął żałować, że nie odmówił… Nie, gdyby odmówił Rutcie, na jego miejsce
przysłano by kogoś innego. Kogoś znacznie bardziej bezwzględnego. Oficera, który bez
wahania wykonałby każdy rozkaz. Jeśli ci górnicy mają zyskać choć cień szansy na ocalenie,
to właśnie on musi doprowadzić tę misję do końca i znaleźć rozwiązanie pozwalające z jednej
strony wywieźć stąd metal, dzięki któremu ludzkość znacznie zwiększy swoje szanse na
wygranie tej wojny, z drugiej zaś zapewnić wszystkim górnikom możliwość pozostania przy
życiu. Wiedział jednak, że to nie będzie łatwe. A czasu, z każdą upływającą sekundą, było
coraz mniej…
.
DZIEWIĘĆ
Ciążenie było tu tak niskie, że łazik, którym obwoził go jeden z menadżerów korporacji,
więcej czasu spędzał nad powierzchnią księżyca niż na niej. I nie chodziło o brawurę ani
popisy kierowcy – Jandreasa Drechslera, statecznego, korpulentnego Hindusa po
osiemdziesiątce, jednego z sześciu zastępców dyrektora technicznego kopalni. Tak po prostu
jeździ się przy 0,4 g. Na szczęście ta sama siła, która pozwalała im szybować – a spowolniony
niską grawitacją lot trwał czasem nawet kilkanaście sekund – była też najlepszym
amortyzatorem przy nieuniknionych zderzeniach z gruntem. Sześciokołowy wóz opadał na
skaliste podłoże miękko jak balonik.
– Jeszcze tylko kilometr! – zawołał siedzący za manetkami przewodnik, gdy metalowe koła
ponownie oderwały się od skalistej powierzchni.
Henryan skinął głową, choć zdawał sobie sprawę, że tamten nie może tego widzieć.
Koloniści dysponowali sprzętem tak archaicznym i odmiennym od tego, do którego przywykł,
że czasami miał wrażenie, iż po wylądowaniu na tym księżycu cofnął się do czasów sprzed
wymyślenia napędu nadprzestrzennego. Kombinezon, w który się wcisnął, aby dokonać
inspekcji powierzchniowych i podziemnych instalacji, ważył ponad osiemdziesiąt
kilogramów, a jego baniasty hełm, choć bardzo obszerny, miał wyjątkowo mały wizjer i do
tego całkowicie pozbawiony wirtualnego wspomagania, tak więc Henryan musiał w trakcie tej
wyprawy polegać wyłącznie na własnych oczach. Był pozbawiony dostępu nawet do własnego
holopada, ponieważ konstruktorzy tych ubiorów nie wpadli na pomysł, by wyposażyć je
w łącza pozwalające na skomunikowanie ich wynalazku z systemem skafandra.
Robotnicy porozumiewali się ze sobą i nadzorem za pomocą zwykłych radiowych
komunikatorów, a do obsługi systemu podtrzymywania życia ich kombinezonów próżniowych
wystarczał najprostszy procesor. Tutaj nikt nie potrzebował wymyślnych nowinek
technicznych, liczyła się prostota i niezawodność. W tej właśnie kolejności, co przyznał nawet
Drechsler, gdy po opuszczeniu głównej kopuły skierowali się do pierwszej z siedmiu
instalacji, które tego dnia miał wizytować Święcki.
Teraz, po trzech godzinach pobytu na powierzchni, zbliżali się do przedostatniej atrakcji.
Ejektorów, które gość miał zaraz obejrzeć, nie dało się przeoczyć.
Łazik wyjechał z długiego parowu, którego dno wyrównano, by stworzyć namiastkę drogi,
i zatrzymał się u podnóża stromego wału otaczającego jeden z kraterów wybitych w skalistym
gruncie księżyca przez kolizję z innym ciałem niebieskim, do czego doszło miliony, a może
nawet miliardy lat temu. W skałach na wysokości kilkunastu metrów, tam gdzie powierzchnia
ściany była niemal pionowa, Henryan zobaczył wylot prostokątnego tunelu, z którego wybiegał
długi tor z lśniącej zimno plastali. Wsparta na dziesiątkach filarów konstrukcja przecinała
pokrytą głazami szarą równinę, by kilometr dalej wznieść się łagodnym łukiem i wymierzyć
w czarne niebo.
– To duma naszej kopalni, jeden z najpotężniejszych ejektorów, jaki kiedykolwiek
wyprodukowano – objaśnił Drechsler, zatrzymując pojazd na niewielkim wzniesieniu. –
Jeszcze moment… – dodał, spoglądając na zegarek. – Już!
Z wnętrza tunelu wynurzył się bezszelestnie wielki kontener ozdobiony logo korporacji.
Mknąc tuż nad elektromagnetycznym torem, przyśpieszał nieustannie, by po chwili dotrzeć do
łuku, minąć koniec szyny i pomknąć w niekończący się mrok. Święcki śledził go wzrokiem
przez kilka sekund, aż do chwili, gdy pojemnik z plastali zlał się z czernią przestrzeni.
– Następny zostanie wystrzelony za czterysta sekund – poinformował go Drechsler. – To
tempo pozwala nam wysłać na orbitę dziewięć ładunków na godzinę, przy czym każdy waży
ponad dziesięć tysięcy ton. A mamy tutaj pięć podobnych instalacji. Proszę spojrzeć… –
Wskazał na mknący nad ich głowami kontener, który musiał zostać wystrzelony z innego działa
elektromagnetycznego, zwanego ejektorem.
Święcki nie odpowiedział, próbował właśnie obliczyć w myślach, czy przy tym tempie
górnicy zdążą wypełnić żądania admiralicji. Wyglądało na to, że załadunek rdzeniowca
skończy się za około trzydzieści sześć godzin. Z grubsza licząc, rzecz jasna. W tym czasie
Obcy powinni być już w połowie drogi ze strefy skoku, nawet jeśli reszta eskadry zdoła ich
odciągnąć od pierwotnego celu, co wcale nie było takie pewne.
Ruszyli dalej. Łazik zjechał z wzniesienia i skierował się do odległej o kilometr
konstrukcji. Winda prowadząca do wnętrza jednej z kilkudziesięciu strefowych sterowni
magazynu znajdowała się po drugiej stronie ejektora.
– Możecie przyśpieszyć ten proces jeszcze bardziej? – zapytał Henryan, gdy znaleźli się
w końcu pomiędzy filarami pod samym torem.
– Nie – odparł bez zastanowienia Drechsler.
Jego głos zabrzmiał dziwnie metalicznie, z trudem dało się go zrozumieć przez szumy
i zakłócenia. Moment później zahamowali ostro w wąskim pasie cienia rzucanego przez tor
działa elektromagnetycznego.
– Co pan wyprawia? – obruszył się Święcki.
Przewodnik podniósł rękę, jakby chciał go uspokoić.
– Znajdujemy się w martwej strefie, kapitanie – powiedział. – Pole generowane przez
ejektor nie pozwoli na podsłuchanie i rejestrację tej rozmowy. Tutaj możemy mówić bez
owijania w bawełnę. Ninadine prosiła, żebym był z panem całkowicie szczery.
Henryan spojrzał mu prosto w oczy, a raczej w to miejsce zaparowanego wizjera, gdzie
powinny się teraz znajdować. Truffaut obiecała pomóc i jak widać, nie kłamała. Tylko po co ta
cała konspiracja? Czyżby korporacjoniści mieli swój własny wydział bezpieczeństwa?
– Jak pan ocenia szanse? – zapytał z wahaniem.
– Na ukończenie zadania?
– Tak.
Drechsler milczał przez dłuższą chwilę, nie poruszył się nawet, gdy nad ich głowami
przemknął cień kolejnego kontenera.
– Marnie to widzę – rzucił w końcu.
– Dlaczego?
– Pracujemy w tym tempie już od ponad dwustu godzin, a to nie jest najnowszy sprzęt.
– Spodziewa się pan awarii?
– To cud, że nie straciliśmy jeszcze żadnego z ejektorów. Te działa są przystosowane do
odpalania jednego ładunku na dziesięć minut. A my nie tylko przekroczyliśmy normy czasowe,
ale też pakujemy do każdego kontenera o tysiąc ton więcej, niż powinniśmy, czyli dziesięć
procent ponad dopuszczalne normy. Prędzej czy później coś musi pieprznąć. – Wskazał na
ciągnący się nad ich głowami pas plastali.
Święcki zerknął odruchowo w górę. Podtrzymujący szynę plastobeton był pokryty pajęczyną
pęknięć. Tu i ówdzie osypywał się z nich pył. Widać to było bardzo wyraźnie, ponieważ przy
tak niskiej grawitacji drobinki opadały na powierzchnię całymi minutami.
– Jakie jest prawdopodobieństwo, że te instalacje nie wytrzymają pracy przez kolejne
trzydzieści sześć godzin?
– Przed pańskim przylotem rozmawiałem o tym problemie z głównym inżynierem. Jego
zdaniem mamy siedemdziesiąt pięć procent szans na to, że któraś z linii padnie w ciągu
następnej doby.
Siedemdziesiąt pięć procent? Niedobrze… – pomyślał Henryan.
– Ile czasu będziecie potrzebowali na naprawy, jeśli dojdzie do takiej awarii?
– Nie wiem, ale…
– Proszę pamiętać, że nie jestem technikiem – przerwał mu Henryan – więc darujmy sobie
zbędne szczegóły. Jak długo trwały takie naprawy w przeszłości?
– Problem w tym, że żaden z naszych ejektorów nigdy wcześniej się nie zepsuł – odparł
Drechsler.
– Słucham? – Święcki aż podskoczył na fotelu. – Skąd w takim razie…
– Spokojnie, kapitanie – poprosił przewodnik, wpadając mu w słowo. – Jeszcze nie
skończyłem. Nie obawiamy się awarii sprzętowej, z czymś takim radzimy sobie na bieżąco.
W ciągu ostatnich trzech dni mieliśmy ponad tuzin drobnych awarii. Prawdziwym problemem
jest to… – Wycelował palcem w opadające wolno chmury pyłu. – Ejektory jeszcze nigdy nie
pracowały tak długo i pod takim obciążeniem. Te magazyny napełniano przez ostatnie pięć lat
– dodał tonem wyjaśnienia – a największa jednorazowa wysyłka, jaką pamiętam, to siedem
milionów ton. Wykonana bez pośpiechu, bez śrubowania norm.
– Rozumiem.
To miało sens nawet zdaniem takiego laika jak Henryan.
– Sam pan widzi, jak to wygląda. – Drechsler powiódł smutnym spojrzeniem za opadającym
wolno pyłem. – A z godziny na godzinę jest gorzej, co potwierdzają kolejne ekspertyzy.
Święcki zastanawiał się tylko chwilę.
– Co będzie, jeśli dojdzie do zawalenia któregoś z filarów?
– Co będzie? – zaśmiał się Drechsler. – To zależy. Jeśli stracimy podporę po wystrzeleniu
kontenera, wyłączymy ejektor, wydrukujemy potrzebny element i uzupełnimy nim konstrukcję.
– Jak długo to potrwa?
– Co najmniej dobę. Samo profilowanie toru może trwać kilka godzin, do tego dochodzą
próbne wyrzuty i tak dalej. Ale to jest ta bardziej optymistyczna wersja – zastrzegł. – Gorzej,
jeśli coś rozsypie się podczas wystrzeliwania ładunku, a to jest o wiele bardziej
prawdopodobne.
– Co wtedy? – zapytał Henryan, chociaż przeczuwał, jaką usłyszy odpowiedź.
– Nic. – Przewodnik wzruszył ramionami. – Koniec zabawy. Rozchwiany kontener rozniesie
kawał toru. Dziesiątki filarów i setki metrów szyny.
Milczeli przez dłuższą chwilę. Wyłączenie jednego działa elektromagnetycznego
zmniejszyłoby możliwości ekspedycyjne o jedną piątą. O niemal sto tysięcy ton na każdą
godzinę załadunku, a to przemnożone przez co najmniej dobę, a może i więcej…
– Czy zmniejszenie obciążenia do dopuszczalnego poziomu coś zmieni? – wyszedł
z propozycją Święcki.
Drechsler skinął głową.
– Tak. Stanowczo tak, ale nie wolno mi podjąć takiej decyzji. Nikt z nas nie ma
wystarczających uprawnień.
– Proszę to zatem zrobić na moją odpowiedzialność – rzucił Henryan.
– Da mi pan to na piśmie?
– Oczywiście. Zaraz po powrocie przedyskutuję ten problem najpierw z głównym
inżynierem, a potem z przełożonymi. Bez obaw, powiem im, co tu widziałem, nie wspominając
o pańskiej roli. Nie wiemy, ile czasu nam zostało, niewykluczone więc, że będziemy mieli
godzinę albo dwie zapasu, co pozwoli wyrównać straty, chociaż jeśli któreś z pozostałych
dział wysiądzie przed terminem, stracimy znacznie więcej niż półtora miliona ton.
– Ja też skontaktuję się z odpowiednimi osobami. W ciągu godziny przejdziemy na nowy
system – obiecał Drechsler.
– Skąd to opóźnienie? – zainteresował się Henryan.
– Taka zmiana wymaga wprowadzenia korekt do oprogramowania setek maszyn i robotów,
nie mówiąc już o ustaleniu nowego harmonogramu dla załóg holowników, które zajmują się
przeładunkiem na orbicie.
– Jakim przeładunkiem?
– To pan nie wie? – zdziwił się Drechsler.
– Jak już chyba wspomniałem, z racji wykonywanego zawodu bardziej znam się na
rozpieprzaniu wszystkiego laserami niż wystrzeliwaniu rudy w kosmos.
– Proszę wybaczyć głupie pytanie, wszyscy mamy w małym palcu cały proces, sądziłem
więc, że i panu powiedziano co i jak.
– Wiem tylko tyle, że mam nadzorować załadunek tego rdzeniowca i chronić go do chwili
wykonania skoku nawet za cenę życia moich ludzi.
– Rozumiem i nie zazdroszczę. Z tego, co słyszałem…
– Czy możemy przejść do rzeczy? – przerwał mu bezceremonialnie Święcki, któremu wcale
nie uśmiechało się przekazywanie dowództwu hiobowych wieści.
– Tak jest. Kontenery wystrzeliwane z ejektorów trafiają na niską orbitę, gdzie są
przechwytywane przez holowniki i podłączane do śluz orbitujących luzem ładowni.
Przepompowujemy rudę… – Zawahał się. – To tylko potoczne określenie, ponieważ tak
naprawdę chodzi o ciśnieniowe pom…
– Nie muszę znać wszystkich szczegółów.
– Tak, tak. Oczywiście. Na czym to skończyłem?
– Na przepompowywaniu.
– Właśnie. Ruda trafia do orbitujących luzem ładowni, potem drony sprowadzają
opróżnione kontenery nad specjalne pułapki magnetyczne, czyli tak zwane lądowiska. Stamtąd
przewozimy je ponownie do magazynów, napełniamy i po raz kolejny wysyłamy w kosmos.
– Nie ładujecie tych kontenerów do ładowni rdzeniowca?
– A jaki by to miało sens? Wyobraża pan sobie, ile by ich trzeba, żeby przewieźć sto
siedemdziesiąt dwa miliony ton rudy? Cała nasza korporacja nie dysponuje taką liczbą
kontenerów.
– Ciekawe – mruknął Święcki. – Bardzo ciekawe…
.
DZIESIĘĆ
W drodze powrotnej komunikator Święckiego rozgrzał się do białości. Meldunki z księżyca
napływały co chwilę – Drechsler wywiązał się ze swojej części zadania znakomicie,
podobnie jak główny inżynier. Okazało się, że nie trzeba go specjalnie namawiać do
sporządzenia dokładnych analiz. Kwadrans po odlocie wahadłowca jego ludzie ruszyli
w teren, by przeskanować wszystkie podpory torów. Pełne wyniki tych ekspertyz powinny się
pojawić za mniej więcej dwie godziny, ale już wstępne raporty dowodziły jasno, że decyzja
podjęta przez Henryana nie była pochopna. Sześć na dziesięć sprawdzonych do tej pory
filarów miało poważne wady strukturalne.
Na drugim kanale Święcki rozmawiał równolegle z Truffaut. Nie chciał tracić cennego
czasu, dlatego jeszcze przed wylotem z kopalni poprosił, by zaraz po jego powrocie odbyło
się – wyłącznie w wąskim gronie zaufanych osób – spotkanie, na którym mógłby przedstawić
swój nowy pomysł. Nie będąc pewnym, czy szalona wizja, na którą wpadł podczas rozmowy
z Drechslerem i która nabrała wyraźniejszych kształtów, gdy przepytał kilku innych
inżynierów, ma szanse powodzenia, postanowił ją omówić z ludźmi posiadającymi nie tylko
wystarczającą wiedzę fachową, ale i możliwości wdrożenia w życie tego planu, o ile okaże
się sensowny. Drechslerowi wolał o tym na razie nie wspominać, ponieważ przez księżycowe
łącza korporacji mogli porozmawiać szczerze tylko w trakcie postoju w polu magnetycznym
toru, a kiełkująca mu w głowie idea należała do gatunku tych najbardziej szalonych i co
więcej, wymagała poniesienia kolejnych strat przy załadunku, istniało więc spore
prawdopodobieństwo, że pracownicy lojalni wobec właściwego zarządu – ci, których tak się
obawiał zastępca dyrektora – utrącą inicjatywę, zanim uda się ją urzeczywistnić.
Ninadine odpowiedziała na chwilę przed lądowaniem wahadłowca, informując Henryana,
że wszystko jest już gotowe. Oficjalną przykrywką spotkania z nią, Dupree, Pallance’em
i jeszcze jednym człowiekiem, którego tożsamości na razie nie znał, miała być wystawna
kolacja na cześć, jak to określono, „wybawcy Delty”.
Dobrze, że nie zbawiciela – uznał, obserwując przez transparentną plastal granatowe wody
oceanu i zbliżającą się szybko pastelową plamę kolonii, za którą aż po znajdujące się na
horyzoncie góry ciągnęły się szmaragdowe gęstwiny.
Nie wiedzieć czemu, Truffaut zaśmiała się, gdy zasugerował podczas jednej
z wcześniejszych rozmów, że chciałby przejść się po tych lasach…
.
JEDENAŚCIE
Henryan wpadł do siebie tylko na moment, by wziąć szybki prysznic i włożyć mundur
galowy. Skoro miała to być oficjalna okazja, nie widział powodu, dla którego miałby iść na
spotkanie w kombinezonie. Tak brzmiała wersja na użytek kolonistów, gdyby któryś z oficjeli
miał odwagę i zapytał, dlaczego kapitan spóźnia się na ważną uroczystość. W rzeczywistości
Święcki zapragnął odrobiny luksusu. Szklaneczki, a nawet dwu, bezwonnego rumu i długiego,
gorącego prysznica w najprawdziwszej wodzie. Ludzkość utraci kontrolę nad tą planetą już za
trzydzieści kilka godzin, warto więc zakosztować choć odrobiny wygód, jakie oferowała
człowiekowi, który większą część życia spędził w ciasnych kajutach przy sztucznej grawitacji.
Odświeżony i rozluźniony wkroczył kwadrans po czasie do znacznie skromniejszej kwatery
Ninadine. Menadżerowie trzeciego szczebla nie byli specjalnie rozpieszczani przez zarząd
korporacji, tyle mógł powiedzieć na pierwszy rzut oka, choć mieszkanie Truffaut i tak miało
pięć razy większe wymiary od jego kajuty na Cervantesie. Pod innymi względami także nie
mogło się równać z luksusami, które zaoferowano mu w tej wieży. Meble, sprzęt, holościana,
wszystko to wyglądało biedniej. Nawet paleta dostępnych barw była uboższa, nie mówiąc już
o oknie, które zajmowało tylko połowę zewnętrznej ściany.
Wszyscy zaproszeni siedzieli już przy sporym stole, zatem Henryan przywitał się kolejno
z trzema mężczyznami, zaczynając od doktora, a kończąc na nieznanym mu jeszcze młodym
blondynie o atletycznej sylwetce, którego strój, z tego, co od razu zauważył, odbiegał znacznie
od standardów kolonii. Był bowiem… nieco archaiczny. Święckiego ciekawiło, z jakiego
powodu ten człowiek do nich dołączył, bo że nie był przysłowiowym kwiatkiem do
kombinezonu próżniowego, to pewne.
– Kapitanie, pozwoli pan, że przedstawię panu szefa pionu badawczego, profesora
Olivernera Fitza, naszego wielkiego łowczego i zarazem najlepszego kucharza, jakiego można
znaleźć w tej części Rubieży.
– Miło mi. – Henryan uścisnął dłoń, silną, spracowaną, nie przypominającą miękkich rączek
naukowców, z którymi miał styczność na Xanie 4. Nie uszło też jego uwagi, że tożsamość
drągala niczego nie rozjaśniła.
– Pozwoliłam sobie poprosić Oliego o zaserwowanie prawdziwego mięsa. To taka nasza
firmowa tradycja – szczebiotała tymczasem Ninadine, prowadząc honorowego gościa na
miejsce. – Mam nadzieję, że to panu nie przeszkadza?
– Lubię mięso – przyznał się, opadając na amortyzujące krzesło. Niby proste, a jednak
wyposażone w ukryty antygraw. Zadziwiał go przepych, w jakim żyli ci ludzie. – Wbrew
pozorom jadamy tam – wskazał na sufit – jak ludzie.
– Domyślam się jednak, że mięso macie głównie z namnażalni – rzucił niby przyjaznym,
a jednak kąśliwym tonem Fitz.
– Zapewniam pana, że nasz drób, ryby i wołowina w niczym nie ustępują naturalnym
odpowiednikom. A już na pewno nie smakiem – odciął się Henryan z równie jadowicie miłym
uśmiechem.
– Proszę nie mówić hop, dopóki nie skończy pan tego posiłku – wtrąciła Ninadine, podając
Święckiemu niewielkie pudełeczko.
– Co to jest? – Spojrzał na plastikowy sześcian z zaciekawieniem. Nie spodziewał się
prezentów.
– Regulatory enzymów. Na wypadek, gdyby nie tolerował pan naszej dziczyzny. Wie pan,
sprowadzone tutaj zwierzęta zostały zmodyfikowane genetycznie, aby mogły swobodnie
oddychać powietrzem Delty. Terraformowanie jeszcze się nie skończyło, rozumie pan…
Rozumiał, bardzo ładnie wybrnęła z niezręcznej sytuacji. Było bardziej niż
prawdopodobne, że dostanie rozstroju żołądka po zjedzeniu czegoś, z czym nigdy wcześniej
nie miał kontaktu.
Na szczęście mógł się jej zrewanżować, ponieważ nie przyszedł z pustymi rękami.
Zauważył, z jaką łapczywością nalała sobie drogiego trunku, gdy pokazywała mu apartament,
dlatego przyniósł połowę najciekawiej wyglądających butelek z barku. To był strzał
w dziesiątkę. Gdy ustawiał je na stole, wszyscy przyglądali się szkłu z niekłamanym
podziwem.
– Myślę, że możemy pominąć oficjalną część tego spotkania, jeśli etykieta taką przewiduje,
i przejść od razu do sedna – zaproponował, gdy pełniąca obowiązki pani domu Ninadine
rozkładała na talerze apetycznie pachnące płaty brunatnego mięsa, ziemniaczane purée
i najprawdziwsze ziemskie warzywa. – Zastanawia mnie tylko nieobecność szefa policji.
Czyżby nadmiar obowiązków nie pozwalał mu na dołączenie do reszty tutejszej elity?
– Jeantoine jest teraz na orbicie – wyjaśniła Truffaut, a Henryan odniósł wrażenie, że
wychwycił w jej głosie cień zawiści.
– Dostał bilet pierwszej klasy na największą arkę – dodał Dupree, widząc, że kapitan nie
do końca rozumie.
– Szczęściarz – mruknął. – Cóż, w takim razie zaczniemy bez niego.
Wszyscy chrząknęli zgodnie. Byli ciekawi, co wymyślił, tym bardziej że oprócz doktora nie
mieli wielkich szans na ewakuację. Korporacja potrzebowała ich do utrzymania porządku
w kopalni aż do ostatniej chwili. Gdyby Święcki był klasycznym służbistą, żyliby
w nieświadomości, dopóki eskadra Obcych nie weszłaby do ich systemu. A wtedy byłoby już
za późno.
Henryan nie wiedział, czy naturalne mięso naprawdę smakuje tak wybornie, czy jest to
raczej zasługa wybitnych talentów kulinarnych Fitza, w każdym razie pochwalił profesora,
przyznając, że czegoś równie pysznego nie jadł od wielu lat. To było jedno jedyne zdanie,
którym odbiegł od tematu, potem rozmowa zeszła na jego pomysł.
– W czasie dzisiejszej wizytacji kopalni – mówił szybko, co jakiś czas dokładając kolejny
kęs do ust – dowiedziałem się, że proces załadunku rdzeniowca jest nieco bardziej
skomplikowany, niż to się z pozoru wydaje. Inżynierowie wyjaśnili mi, że kontenery trafiają na
zbyt niską orbitę, by mógł się na niej utrzymać tak wielki frachtowiec, w związku z czym rudę
przeładowuje się tam do odłączonych ładowni rewolwerowych, które następnie są
odholowywane i przyczepiane do rdzenia. Proszę wybaczyć, jeśli używam zbyt laickich
określeń. Jestem wojskowym, nie górnikiem, więc tłumaczono mi to jak dziecku.
– Rozumiemy, o czym pan mówi, tutaj to dość powszechna wiedza – zapewnił go doktor
Pallance, który także nie miał wiele wspólnego z przemysłem wydobywczym, przynajmniej
tego rodzaju.
– Gdy pokazano mi dokładnie, na czym ten proces polega, wpadłem na pewien pomysł. Jak
państwo zapewne już wiecie, admiralicja nie da nam dodatkowego czasu, co jest chyba