Текст книги "Ucieczka z Raju"
Автор книги: Robert Szmidt
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 14 (всего у книги 20 страниц)
odczuciach czy wrażeniach. To nie moja wojna i nie chcę brać w niej udziału.
– Cóż… – Weteran po raz kolejny spojrzał na zegarek i sięgnął po moje pismo. – Tam –
wskazał głową w stronę sufitu – dzieją się tak odrażające rzeczy, że nawet ja nadal nie mogę
w nie uwierzyć. Mimo że sporo z tych, propagandowych według ciebie, wydarzeń widziałem
na własne oczy, a w kilku nawet aktywnie uczestniczyłem. I dlatego wiem, że musimy wygrać
tę wojnę, doprowadzić do pokoju w znanym wszechświecie, a potem całkowicie zmienić
politykę wobec systemów zewnętrznych. I zrobimy to. A ty, przyjacielu, weźmiesz udział
w tym gigantycznym przedsięwzięciu Federacji, jak miliony twoich kolegów – dokończył
i przedarł moje podanie na pół.
Byłem przygotowany na taki bieg wydarzeń, wyjąłem z kieszeni drugi egzemplarz
odwołania i pomachałem nim komisji. Weteran spojrzał na mnie z politowaniem.
– Jest teraz szesnasta zero jeden czasu centralnego. Minutę temu Senat ogłosił zawieszenie
obrad i przekazał władzę Wojskowej Radzie Ocalenia Federacji. Cytowane przez ciebie
zapisy konstytucji już nie obowiązują, przykro mi.
– Słucham? – Zdębiałem.
– Gdybyś trzasnął tymi drzwiami – weteran wskazał głową wyjście – zanim wdałeś się ze
mną w rozmowę, zyskałbyś jakieś dwa, trzy tygodnie odroczenia, może nawet więcej,
zważywszy na liczbę odwołań, które musimy teraz ponownie rozpatrzyć. Gdybyś
pokombinował, może by ci się nawet udało wywinąć od poboru na dłuższy czas. Ale
zdecydowałeś się na przedstawienie swoich racji. Chyba tylko po to, żeby zaimponować
kolegom…
Osiłek zarechotał obleśnie.
– Nie wiedziałem o….
– O wielu jeszcze rzeczach nie wiecie, szeregowy Doni – wtrącił z satysfakcją
sześciogwiazdkowy. – Ale zadbamy o waszą edukację. Na własne oczy przekonacie się, kim
są wasi przyjaciele. O ile dotrze to do waszej głowy szybciej niż pierwszy wystrzelony przez
nich pocisk. Gratulujemy powołania do szóstej przestrzenno-desantowej. Będziecie służyć
w elicie elit. Na pierwszej linii. Odmaszerować!
Chyba zbladłem, i to mocno, za to oni wyraźnie poweseleli. Patykowaty sierżant podszedł
do mnie i wskazał mi drzwi. Spojrzałem w oczy weterana, nie było w nich radości. Wyciągnął
do mnie rękę z biletem.
– Nie jestem tępym skurwyklonem, chłopcze – powiedział, udając, że nie zauważa reakcji
„trojaczków”. – Zmieniłem ci datę poboru. W końcu przyszedłeś przed szesnastą. Masz dwa
tygodnie na pozałatwianie swoich spraw. I nie musisz dziękować.
* * *
Darował mi czternaście dni życia. Z jednej strony niewiele, z drugiej całą wieczność, którą
dobrze wykorzystałem, choć moja wątroba, a wraz z nią kilka innych organów, mogła mieć na
ten temat nieco odmienne zdanie. W tym czasie pożegnałem niemal połowę chłopaków
z naszego osiedla i całkiem sporo dziewczyn. Także tych, które zostawały w domu. Jakoś tak
wyszło w natłoku zdarzeń. W końcu byłem ostatnim facetem z odroczeniem, niemalże
bohaterem uczelni. Ale z każdym dniem nimb sławy bladł. Zbyt wiele się działo. Zbyt wielu
odchodziło, nawet w dosłownym tego słowa znaczeniu. Zanim spakowałem worek
poborowego, doczekaliśmy się wizyty smutnych pań z admiralicji. Zawitały na naszą ulicę
w niespełna tydzień od startu pierwszego transportowca z poborem. Manfredward Gemme,
pucołowaty kujon, chłopak o rok młodszy ode mnie… Chyba… W każdym razie pojawił się
w szkole górniczej sezon po mnie. Ponoć zgłosił się na ochotnika na samym początku
mobilizacji i zginął podczas pierwszego ćwiczebnego alarmu na stacji tranzytowej. Chociaż
wyrażenie „zginął” niespecjalnie pasowało do tej sytuacji. Dostał zawału, ledwie rozległy się
syreny alarmowe. W ogólnym zamieszaniu dopiero po godzinie ktoś się zorientował, że
skulony za stosem zasobników z amunicją plazmową grubas nie jest już kandydatem na
kolejnego bohatera Federacji, ale zimnym trupem.
Na dzielnicy nikt Manfredwarda nie lubił, lecz jego śmierć była szokiem dla wielu z nas.
Nawet mnie zabolało, gdy uświadomiłem sobie, jak ślepy bywa los. Grubas był pierwszą
znaną nam ofiarą tej wojny. Ale nie ostatnią. Do dnia mojego wylotu czarny grawiolot zawitał
na naszej kolonii jeszcze sześć razy. Dwa dni po poborowym Gemme pożegnaliśmy
Montyberiana, Tadama i Karelizabediatha – ich transportowiec rozbił się na powierzchni
planety, której nazwy nie byłem nawet w stanie powtórzyć. Ledwie wytrzeźwieliśmy po ich
stypie, czarne harpie przyniosły wiadomość o zniknięciu siostry Joandrei. Jej matka nie
chciała za nic powiedzieć, co się stało, a my nie dopytywaliśmy. Za to piliśmy do dna. Za nią
i za następnych.
Dzień przed moim wylotem przyszła wiadomość o bohaterskiej śmierci Abramadeusa
Fossa. Stary czarnuch zawsze był szalony, nikogo więc nie zdziwiło, że rozpieprzył swój
myśliwiec o kadłub jakiegoś krążownika. Mieliśmy jedynie nadzieję, że to była wroga
jednostka. Szlag by to, nawet nie wiedziałem, kim był ostatni z zabitych. Czarny pojazd
z insygniami admiralicji minął naszego śmigera, gdy jechałem z rodzicami w stronę terminala.
Matka rozpłakała się na całego, ledwie mignęła jej w oknie wypolerowana czerń masywnego
wozu admiralicji. Nie uspokoiła się do ostatniego momentu, w którym ją widziałem; nawet zza
bramek odprawy mogłem bez trudu dostrzec, że stoi wtulona w ramię ojca, z chusteczką
przytkniętą do nosa. Tylko ona jedna nie machała nam na pożegnanie, gdy wychodziliśmy na
rozgrzaną płytę astroportu.
* * *
Jeśli ktoś uważa, że armia jest lepiej zorganizowana niż cywilbanda, to żyje w głębokiej
niewiedzy. Przekonałem się o tym, zanim wsiadłem do przydzielonego naszemu oddziałowi
wahadłowca.
Nie znałem większości chłopaków z naszej grupy. Z twarzy rozpoznawałem pięciu albo
sześciu. Tylko dwóch miało dla mnie konkretne nazwiska i życiorysy. Lewaryst Shorza
i Marianton Kozak – obaj wyślizgali się z poboru kilka dni przede mną. Obaj pomagali
wyślizgnąć się mnie. Weteran z komisji wiedział, co mówi. Admiralicji wystarczyły niespełna
dwa tygodnie na „załatwienie” większości odroczeń.
Przywitaliśmy się z minami skazańców, bo w końcu nimi byliśmy – jeśli w dwa tygodnie
odeszło aż siedem osób z jednej kolonii, rzeźnia tam w górze musiała być naprawdę wielka.
Staliśmy na skraju szemrzącego tłumu, tak na oko było nas tam osiemdziesięciu. Niemal
wszyscy w moim wieku, żadnych szczyli świeżo po osiemnastce. Lewaryst także to zauważył.
– Towarzystwo z odzysku? – zapytał na tyle głośno, żeby usłyszeli go także stojący w innych
grupkach. Odpowiedziało mu kilkanaście krzywych uśmiechów i o wiele więcej skinięć
głowy. – Zacne towarzystwo – dodał wyraźnie rozbawiony.
– Cieszy cię to? – żachnął się Kozak.
Jego najbardziej bolało to powołanie. Nie dość, że los Federacji zwisał mu luźnym
kalafiorem, to na dodatek jego panna zaciążyła tydzień wcześniej. Złośliwi gadali, że celowo,
aby wywinąć Mariantonka z woja, ale jeśli nawet tak było, armia okazała się nieczuła na jej
wdzięki i kwity. Nie dostał nawet jednego dnia odroczenia. Tylko dodatek dla ojców rodzin
do żołdu. Liczony od terminu porodu pierwszego potomka. A to oznaczało dziewięć pełnych
miesięcy w polu, zanim skapnie dodatkowy grosz. No, chyba że policzymy odszkodowanie. Za
dzieciatych rodziny dostawały więcej. Stary Manfredwarda ponoć kupił nowego śmigera za
kredyty z admiralicji. A przecież za leszcza, który padł, zanim włożył mundur, nie mogli
zapłacić jak za poległego bohatera.
Nagle zdałem sobie sprawę, że ja, pacyfista pełną gębą i przeciwnik tej wojny od
pierwszego jej dnia, stoję w tłumie podobnych mi ludzi, z pokorą czekając na przydział
sortów mundurowych i broni. Czy dwa tygodnie picia na umór mogło mnie tak odmóżdżyć?
Chyba nie do końca, skoro nadal o tym myślę. Ale co będzie za miesiąc, dwa? Jeśli nie zginę
od razu, jak sugerował osiłek, i trafię na front, będę musiał strzelać do ludzi, którzy mają
pieprzoną rację, chcąc się wywinąć spod władzy największych pojebów we wszechświecie.
Tak, przez pierwsze kilka dni snuliśmy z kumplami dalekosiężne plany. Jak to będziemy
rozrabiali armię od środka, otwierali ludziom oczy, ale temat szybko utonął w morzu wódy
i zabawy. Skupiliśmy się na korzystaniu z uroków ostatnich dni wolności. I co z tego zostało?
Dzisiaj już wiedziałem, że niewiele zdziałam. Nie tylko dlatego, że mi się nie chciało.
Stary, zawsze czujny jak ptak, przyniósł mi wczoraj kilka kwitów dotyczących nowego
prawa. Wyrażenie poparcia dla unionistów, nawet tak ogólne jak mój występ przed komisją,
kosztowałoby mnie dwadzieścia lat ciężkich robót w stoczniach orbitalnych, jeśli rzecz
miałaby miejsce gdzieś na zapleczu, albo czapę, gdybym szerzył swoją wizję w okopach.
Dlatego, widząc wylęknione spojrzenie mamy, postanowiłem nie przeginać pały. Skoro mam
być trybikiem w machinie wojny, będę nim, ale najmniejszym i najmniej potrzebnym. Postaram
się wywijać od wszystkiego, a przeciwnika zabiję tylko wtedy, gdy zagrozi mojemu życiu.
Może nie było to najmądrzejsze postanowienie, ale Lewaryst i Marianton, gdy poznali
dokładniej fakty, zgodzili się ze mną. Będziemy kontestować zgniłą Federację i jej pieprzoną
w każdą lufę armię.
– Szósta przestrzenno-desantowa! W dwuszeregu zbiórka!
Ryk mundurowego, który wyłonił się właśnie z luku wahadłowca, uciszył wszystkie
rozmowy. Zabraliśmy worki i posłusznie przemaszerowaliśmy na kawałek wolnego lądowiska
przy burcie maszyny, która miała nas zabrać na orbitę, a może i dalej.
Wysoki, potężnie zbudowany sierżant szybko sprawdził listę obecności, myląc się przy
odczytywaniu połowy nazwisk. Po każdej poprawce zacinał się coraz bardziej, ale nam to nie
przeszkadzało. Zyskaliśmy kilka dodatkowych minut odroczenia. Ale wszystko, co dobre,
kiedyś się kończy. Sierżant dotarł z trudem do ostatniej pozycji na liście, co wyraźnie go
ucieszyło. Znów zaczynał stąpać po znanym sobie gruncie.
– Zanim wejdziecie na pokład, odbierzecie sorty mundurowe od dyżurnych z intendentury.
Za moment powinni tutaj być. Na razie nie rozchodzicie się i nie palicie. – Wskazał palcem na
znaki zdobiące kadłub maszyny.
– A rozmawiać wolno? – zapytał Lewaryst z wyczuwalną ironią, choć chyba nie dla tego
trepa.
Sierżant wyłowił go z tłumu, zmierzył groźnym wzrokiem, a potem powoli, jakby po
głębszym zastanowieniu, skinął głową.
– Wolno. Ale bez wrzasków i śmiechów! Szósta PeDe to nie przedszkole dla
niedorozwiniętych bachorów!
– To jakim cudem ty do niej trafiłeś? – mruknął stojący obok mnie poborowy, którego nie
znałem nawet z widzenia.
Parę słów, a już mi się spodobał. Stłumiliśmy wybuch śmiechu, co czujny sierżant od razu
wychwycił, ale widocznie uznał, że ciche parsknięcia oznaczają strach przed jego autorytetem,
bo tylko dumnie zadarł głowę.
Spóźnienie wozu intendentury wprowadziło nas w błogi nastrój. Wolność miała słodki
smak, zwłaszcza teraz, szkoda, że nie można było jej uczcić dodatkowym dymkiem. Pół
godziny w palącym słońcu, na rozgrzanym plastolicie, minęło jak z bicza strzelił. Zza
najbliższego hangaru wyjechał w końcu krótki konwój szarych pojazdów floty. Chwilę później
byliśmy świadkami szorstkiej wymiany zdań pomiędzy „naszym” prowadzącym a dwoma
szeregowcami z intendentury. Nie mogliśmy ich dosłyszeć, ale ten sam chłopak, który przed
chwilą podsumował przemowę sierżanta, zamarkował treść awantury, i to na dwa głosy.
– Pan zamawiał osiemdziesiąt porcji sorbetów morelowych? – podłożył głos pod
pierwszego szeregowca.
– Osiemdziesiąt sortów mundurowych zamawiałem, do kurwirtualnej nędzy! – dodał,
parodiując sierżanta.
– Ale ja mam na zamówieniu sorbety. Z podwójnym żelem.
– W dupę se wsadź ten żel, obszczymurze jeden.
– Z przyjemnością to zrobię, ale i tak musi pan za niego zapłacić.
– Zdążyliśmy z dostawą w trzydzieści minut – dodał na koniec trzecim głosem. – Należy się
napiwek!
Spieniony sierżant odwrócił się na pięcie i ruszył w naszą stronę, kwadratowa szczęka
poruszała się miarowo w poziomie. Gdyby był parzystokopytnym, podczas tego krótkiego
spaceru starłby sobie zęby do dziąseł.
– Oddział, baczność! – ryknął i trzasnął obcasami, jakby wydał ten rozkaz także sobie. –
Mamy mały problem z sortami, który naprawimy po dotarciu do koszar na orbicie Delty
Trytona. Chwilowo dostaniecie używane mundury. Jakiś niedorozwój z intendentury –
wymówił ostatnie słowo z wyraźną nienawiścią – znowu pomylił listy przewozowe. Wasze
nowiusieńkie mundury trafiły do bazy, a tutaj przysłano zestawy zamienne dla kadry. Macie pół
godziny na zafasowanie odpowiednich sortów. Bieliznę zostawiacie swoją. Jak coś nie
pasuje, nie marudzić! Wymienimy na miejscu. Chyba że kombinezony będą mocno za małe,
w co osobiście wątpię, jak na was patrzę…
– Spodnie na pewno będą nas piły w kroku – podsumował tę wypowiedź mój sąsiad
wesołek.
– Kto to powiedział?! – ryknął sierżant.
Kolega z szeregu wystąpił o krok.
– Uważacie, że to zabawne? – Trep ruszył w jego kierunku.
– Ta jest! – wydarłem się najgłośniej, jak umiałem.
Marianton i Lewaryst natychmiast poszli w moje ślady, a reszta oddziału zaskoczyła po
chwili. Sierżant zdębiał. Spojrzał na nas spode łba, przygryzł wargę, a potem nagle się
wyprostował i z równie wyczuwalną pogardą, jak miało to miejsce w przypadku uwagi
o intendenturze, powiedział:
– Znaczy, uważacie, że macie jaja! Dobrze, będzie po czym kopać podczas szkolenia!
Patrzcie państwo, koleś wyglądający na najmniej kumatego absolwenta zaawansowanego
kursu synchronizacji muszki ze szczerbinką nagle błysnął dowcipem. Marnym jak jego intelekt,
ale czego oczekiwać po zwykłym trepie…
Pierwsze starcie rozeszło się po kościach. Ustawiliśmy się w kolejce do wozu z sortami,
potem, gdy intendent dokonał pomiarów i dobrał odpowiednie sorty, przechodziliśmy kolejno
w strefę cienia pod skrzydłem wahadłowca. Tam, jeśli nie liczyć pohukiwań krążącego wokół
nas sierżanta, mogliśmy się w miarę spokojnie przebrać.
Zanim upłynął wyznaczony czas, staliśmy znów w równym dwuszeregu. Dwa rzędy
oliwkowych, polowych kombinezonów. Czego na nich nie było: odznaki, baretki, nawet
naszywki z nazwiskami – choć obco brzmiącymi. No i te szarże. Trafiło się nam nawet kilku
podoficerów. Mnie przypadł w udziale zwykły sierżant nazwiskiem Lamonte, ale na przykład
kolega śmieszek z prawej awansował na pełnego porucznika.
Na szczęście dla nas na wozie intendentury znajdowało się o wiele więcej sortów, niż
potrzebowaliśmy, nikogo więc spodnie nie piły w kroku. Nikt też nie wyglądał jak ostatnia
oferma, choć wprawny krawiec – jak na przykład mój stary – od razu zorientowałby się, że nie
nosimy swoich rzeczy. Tyle że na wojnie krawców mało kto pyta o zdanie. A szkoda.
Zapakowaliśmy się na pokład wahadłowca po krótkiej odprawie i ponownym przeliczeniu
stanu osobowego. Tym razem obeszło się bez wyczytywania nazwisk. Lot nie był długi, choć
wielu z nas po raz pierwszy opuszczało atmosferę Nowego Brisbane. Niestety, te wojskowe
graty nie miały ani jednego okienka, przez które moglibyśmy podziwiać piękno naszej małej
planety. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jakie właściwości ma kadłub z plastali…
Kilka godzin później wydostaliśmy się z pachnącej smarem i kwaśnym odorem wymiocin
ładowni do jasnej śluzy wielkiego okrętu, skąd załoganci po krótkiej odprawie przeprowadzili
nas prosto do komór kriogenicznych. Kazali nam się rozebrać do bielizny, co oznaczało, że lot
nie potrwa dłużej niż dwie, trzy doby.
Ułożyłem się wygodnie w miękkiej piance, poczekałem, aż wszystkie elektrody znajdą się
na miejscu, i zamknąłem oczy. Pomyślałem, że gdy je otworzę, będę już żołnierzem.
* * *
Z hibernacji, nawet krótkiej, człowiek wybudza się stopniowo. Nie wierzcie w opowieści,
jak to zaprawieni w skokach nadprzestrzennych wojacy są w stanie ruszać do boju już po
kwadransie od otwarcia komór. Bzdura, czysta bzdura. Wiedziałem o tym jeszcze przed
poborem, dlatego spokojnie poddawałem się procedurom wybudzeniowym, stopniowo
dochodząc do siebie.
Nie pamiętałem momentu, w którym wyprowadzono nas z transportowca. Nie miałem
pojęcia, jak trafiłem na swoje miejsce w sporym czworoboku. Pierwszą w pełni świadomą
myślą było złorzeczenie temu, kto zmusił nas do stania w pełnym umundurowaniu na tak ostrym
słońcu. Poklepałem się po kieszeni, ale ku swojemu zdumieniu nie znalazłem okularów.
Załzawione oczy piekły jak szlag, jednakże niewiele mogłem na to poradzić, dopóki dyżurny
z tutejszej intendentury nie odda mi worka z rzeczami.
– Baaaczność! – ryknął ktoś, sądząc po nosowym głosie raczej nie „nasz” sierżant.
Posłusznie strzeliliśmy obcasami. Z prawej usłyszałem głośny gwizd, moment później do
moich uszu dobiegło skrzypnięcie desek i czyjeś ciężkie kroki. Niedaleko, ale jakby ponad
moją głową. Jak na złość nie mogłem przetrzeć oczu. Wolałem nie podpadać od razu.
Baczność to baczność. Zresztą porażenie zaczynało już mijać. Dostrzegałem zarysy trybuny
stojącej tuż przed pierwszym szeregiem, a na niej kilka jeszcze mało wyraźnych postaci.
– Czołem, żołnierze! – zawołał ktoś nowy głębokim, basowym głosem.
– Czołem! – odwrzasnąłem nieco chrapliwie, razem z, jak na moje ucho, grubo ponad setką
gardeł.
Formacja była o wiele większa od składu, z którym wyruszyliśmy z Nowego Brisbane. Nie
powinno mnie to dziwić. W końcu loty nadprzestrzenne kosztują, a uzupełnienia dla szóstej
PeDe nie mogły pochodzić tylko z naszej zapyziałej planetki.
Pieczenie ustępowało powoli, teraz największym problemem było świecące prosto w oczy
słońce. No i łzy wciąż ściekające po policzkach.
– Nazywam się pułkownik Greenlee – powiedział oficer stojący na zbitej z desek trybunie.
Gdy przechylałem się nieco na lewo, tarcza słońca kryła się za jego pokaźną sylwetką, dzięki
czemu mogłem lepiej przyjrzeć się okolicy. – Poprowadzę was w imieniu Federacji do
ostatecznego zwycięstwa!
– Do ostatecznego zwycięstwa! – Ryknęliśmy niemal automatycznie, marząc o jak
najszybszym zejściu z tego skwaru.
– Niech żyje szósta przestrzenno-desantowa! Królowa wszystkich wojsk i pogromczyni
separatystów!
– Niech żyje!
– Śmierć zdrajcom Federacji!
– Śmierć! – Zauważyłem, że przy tym haśle nie było już tak mocnego odzewu. Nic
dziwnego, co najmniej kilkudziesięciu z nas miało Federację w większej pogardzie niż
zbuntowanych kolonistów.
– Oby ślad po nich nie pozostał! – kontynuował pułkownik Greenlee.
Nie wiedziałem, jak odpowiedzieć na ten okrzyk, wielu stojących obok mnie też nie miało
pojęcia, więc wyszło to marnie – sporo ludzi wydarło się w różny sposób.
Najwidoczniej pułkownikowi nie bardzo się to spodobało. Zamilkł i trepim zwyczajem
spoglądał teraz na nas z góry. Zmrużyłem raz jeszcze oczy, wyciskając powiekami łzy,
przechyliłem się, by widzieć lepiej, i…
– Kurwir… – Słowa zamarły mi w gardle.
Dziesięć metrów ode mnie na ażurowym rusztowaniu stał skośnooki mężczyzna
w oliwkowym mundurze, który z pewnością nie należał do sił przestrzenno-desantowych
Federacji. Co więcej, obok niego stał cały szpaler żołnierzy z wycelowaną w nas bronią.
Część z moich towarzyszy także zaczęła się już orientować w sytuacji. Zewsząd dobiegały
cichsze bądź głośniejsze krzyki. Harmider narastał i dopiero salwa z pulsatora zaprowadziła
gruntowny ład i porządek.
– Witajcie w Kuźni, panowie żołnierze! – odezwał się znów pułkownik, tym razem
dobitniej cedząc słowa. – Obawiam się, że wasz udział w tej wojnie dobiegł już końca.
Bohaterskie oddziały Unii Rubieży – to sformułowanie usłyszałem po raz pierwszy, ale nie
dziwiło mnie, że rządowa propaganda przemilcza takie fakty, w końcu słowa „buntownicy”
albo „zdrajcy” brzmią w przekazach o wiele lepiej niż tak poważne określenia – zdołały
wyśledzić i przejąć transportowiec, którym odsyłano was po urlopach do koszar. Stu
sześćdziesięciu pięciu przedstawicieli jednej z najelitarniejszych jednostek Federacji
schwytanych na raz… Nasze dowództwo uznało, że nie możemy zmarnować takiej okazji, żeby
odpłacić Federacji, a zwłaszcza jej sztandarowej dywizji za szereg masakr, których się
dopuściła…
– O czym ten facet gada? – zapytał mnie szeptem Lewaryst; stał tuż za mną, jak na zbiórce
podczas odlotu.
– Pojęcia nie mam – odszepnąłem, starając się jak najmniej poruszać ustami. – Chyba
bierze nas za żołnierzy z Szóstej… – Nagle mnie olśniło. – To przez te pieprzone mundury!
– Gideon Gamma, Tanganika Alfa, Romulus Gamma… – ciągnął tymczasem pułkownik.
Przez tę krótką wymianę zdań straciłem wątek, ale najwyraźniej chodziło mu o miejsca,
w których Szósta dopuściła się zbrodni wojennych.
– To kłamstwo! Nigdy nie byliśmy na Romulusie! – krzyknął któryś z chłopaków stojących
daleko po lewej.
Pułkownik zamilkł. Widziałem, że twarz mu stężała. Odwrócił się powoli w stronę
żołnierza, który przerwał mu tę mozolną wyliczankę.
– Twierdzisz, federacyjny śmieciu, że jestem kłamcą? – zapytał jadowitym tonem.
– Twierdzę, że Szósta nigdy nie operowała na żadnej z planet Romulusa – odparł ten sam
głos. – Wiem, co mówię. Służę w tej jednostce od szesnastego.
Oficer Unii nie odpowiedział, machnął za to prawą ręką. Ciche kaszlnięcie gdzieś w górze
zbiegło się z głuchym łomotem dochodzącym mniej więcej z miejsca, z którego dobiegały
przed chwilą zapalczywe słowa. Sekundę później rozległy się krzyki. Przezwyciężyłem lęk
i spojrzałem w tamtą stronę. Facet padł tam, gdzie stał. Widziałem tylko podeszwy jego butów
i pofałdowaną powierzchnię kombinezonu. No i krew. Była wszędzie. Na twarzach
chłopaków, którzy stali za zastrzelonym, na piasku wokół nich. Musiał dostać skomasowanym
ładunkiem. Na dźwięk kolejnej serii z pulsatora przypadłem do ziemi. Tym razem palba była
dłuższa, głośniejsza. Strzelało kilka osób.
– Kto opuści miejsce w szeregu, zostanie natychmiast zastrzelony! – oznajmił pułkownik
Greenlee. – Kto zarzuci mi kłamstwo, bezzwłocznie pójdzie w ślady tego martwego śmiecia.
Zrozumiano?!
– Tak jest! – odkrzyknąłem razem z pozostałymi, wstając ostrożnie z ziemi.
– Romulus Gamma, osiem dni temu – podjął unionista w miejscu, w którym mu przerwano.
– Dokładnie w południe czasu centralnego nad czterema największymi miastami kolonii
pojawiły się kapsulery z charakterystyczną płonącą szóstką na dziobach. Desant dotarł na
powierzchnię planety trzydzieści sześć sekund po upadku pocisków kinetycznych, które
zamieniły w perzynę wszystkie aglomeracje… Duma Federacji raz jeszcze odniosła
zwycięstwo nad starcami, kobietami i dziećmi. Bilans strat: siedemset trzydzieści siedem
tysięcy zabitych. Niemal sześć razy tyle rannych. Na Gammie nie było celów militarnych. Ani
orbitalnych, ani powierzchniowych. System ten przystąpił do Unii zaledwie tydzień wcześniej
na mocy podpisanego traktatu zjednoczeniowego. Nie zdążył nawet ogłosić mobilizacji.
Mogliście nie wiedzieć o tym sukcesie waszej jednostki, skoro przebywaliście na zasłużonym
urlopie po spacyfikowaniu księżyców Tanganiki. Wasza federacyjna sieć propagandowa
z pewnością nie podaje takich informacji.
W naszych szeregach zapanowało poruszenie, faktycznie obiło mi się o uszy, że odbiliśmy,
tfu, Federacja odbiła ostatnio parę systemów. Greenlee miał rację, takich szczegółów
w wieczornych agitkach nie podawano. Unionista zamilkł, a my zaczęliśmy nerwowo szeptać
między sobą, komentując te fakty.
– Czy ktoś chce coś dodać? – zagrzmiał znów pułkownik ze swojego podwyższenia.
Nikt się nie odezwał. Pomyślałem, że może ja spróbuję wyjaśnić, na czym polega pomyłka,
ale przypomniałem sobie kaszlnięcie sprzed chwili i przed oczyma stanęła mi zapłakana
mama. Malutki trybik, malutki i nieważny trybik, powtórzyłem sobie w myślach. Niech ktoś
inny się narazi…
– Tak! – Kilka sekund później ktoś jednak zdecydował się na reakcję.
Rzuciłem okiem w stronę mówiącego. Na pewno nie był to nikt z naszych.
– Słucham.
– Obawiam się, że zaszło spore nieporozumienie… sir!
– Nieporozumienie, powiadasz? – Zdziwienie unionisty było naprawdę szczere. – Niby
jakie?
– Większość z nas jest poborowymi, którzy jeszcze nigdy nie brali udziału w walce – podjął
chłopak z drugiego rzędu, stał cztery miejsca ode mnie. – Zostaliśmy wcieleni do armii siłą.
Na mocy niedawnego dekretu Wojskowej Rady Ocalenia Federacji. Sprzeciwialiśmy się tej
wojnie od początku…
Pułkownik znów podniósł rękę. Zapadła cisza, kątem oka widziałem, że mówiący zakrywa
twarz ręką, jakby ta wątła przeszkoda mogła zatrzymać ładunek energii zdolny wypalić dziurę
wielkości pięści w pięciocentymetrowej płycie z plastali. Strzał jednak nie padł. Za to do ręki
pułkownika trafiła teczka.
– Sierżant sztabowy Rosso, jeśli dobrze widzę… – Wskazany kręcił nerwowo głową, ale
unionista nie reagował na jego zaprzeczenia, tylko wetknął nos w teczkę i mówił dalej: –
Jamesteban Rosso. Mamy twoje akta, synku. Pomimo niecnych usiłowań kapitana
transportowca, który was przewoził, odzyskaliśmy wiele danych z komputerów. Między
innymi te dotyczące składu osobowego Szóstki. Wprawdzie mocno niekompletne, ale jednak.
Spójrzmy… Rosso. W służbie od szesnastego. Odznaczony za rajd na Karnak… Potem
Gideon, bez specjalnych zasług, i wreszcie Tanganika. Przedstawiony do promocji. Jak
napisano w komentarzu: „Doskonały, zdyscyplinowany żołnierz, podczas pacyfikacji osiedli
górniczych ani razu nie odmówił wykonania rozkazu…”. Tak… Chyba już wiem, dlaczego
wymyśliłeś tę bajeczkę, synku. Pacyfikacja osiedli górniczych na Umbutu. Jedna
z najczarniejszych kart w historii tej wojny.
– Sir, cokolwiek się tam stało, to nie byłem ja. To nie mój mundur! Nazywam się Tristich,
pochodzę z…
– Zamknij się, tchórzliwa gnido! – ryknął pułkownik Greenlee, odkładając dokumenty. –
Naprawdę myślisz, że uwierzę w tak naciąganą bajkę? Zasłużyłeś po stokroć na śmierć za to,
co zrobiliście na księżycach Tanganiki. I po stokroć za to zapłacisz, gwarantuję.
– Ale ja…
– Jeszcze jedno słowo, a sprawię, że natychmiast spłacisz dług wobec Unii!
Zdesperowany Tristich patrzył na nas błagalnym wzrokiem, ale choć wszyscy jechaliśmy na
jednym wózku, nikt nie przyszedł mu w sukurs. Smród śmierci zbyt mocno raził nasze nosy,
żebyśmy mieli ochotę stawać na linii kolejnego strzału. Nie wiem, jak inni sobie to tłumaczyli,
ale ja wierzyłem głęboko, że zdołamy wszystko wyjaśnić, chociaż nie teraz i nie tutaj. Nie
w takich warunkach. Przecież to była pomyłka, żaden z nas…
– Skoro już wyjaśniliśmy sobie tę kwestię – podjął w tym momencie Greenlee – możemy
przejść do kolejnego punktu programu. Jesteście najbardziej znienawidzonymi wrogami Unii,
dlatego trafiliście w moje ręce. Do Kuźni, w której wykuwa się los tej wojny. Rozejrzyjcie się
uważnie… – Przerwał, dając nam rękami zachętę do popatrzenia wokół.
Znajdowaliśmy się na ogromnej równinie, za nami, na płycie lądowiska, w odległości
niespełna stu metrów, stał osmalony transporter planetarny z oznaczeniami separatystów. Na
lewo od niego dostrzegłem kilkanaście prostych, parterowych baraków z plasteku. Za nimi
widać było kopulasty szczyt masywnego bunkra i smukłą wieżę zakończoną czymś w rodzaju
kapelusza, jedną z czterech podobnych, które otaczały cały kompleks. Dwie następne mieliśmy
po bokach, ostatnia stała tuż za trybuną. Nie zauważyłem żadnych ogrodzeń, płotu, zwojów
drutu kolczastego, czegokolwiek, co odgradzałoby teren pomiędzy zabudowaniami od
bezkresnej równiny.
– Zastanawiacie się pewnie, dlaczego wokół obozu, w którym przyjdzie wam dokonać
żywota, nie ma niczego, co uniemożliwiłoby wam ucieczkę – powiedział pułkownik
dosłownie kilka sekund po tym, jak w mojej głowie pojawiło się takie właśnie pytanie.
Sądząc po minach chłopaków stojących obok, wielu rozważało ten sam problem. – Pozwólcie,
że wam to wyjaśnię – podjął unionista. – Zróbmy to w najbardziej czytelny sposób. Panie
Rosso… – Wywołany po nazwisku poborowy nie zareagował, ja sam z trudem przypominałem
sobie, jak nazywał się właściciel munduru, który nosiłem. – Sierżancie Rosso, do was mówię
– powtórzył nieco głośniej pułkownik, wskazując palcem na Tristicha.
– Ale ja nie…
– Milcz, kanalio! Obiecałem ci, że jeśli jeszcze raz usłyszę tę wymówkę, zaczniesz spłacać
dług wobec Unii! Ten sam, który zaciągnąłeś, każąc strzelać swoim ludziom do bezbronnego
tłumu. Do ludzi, którzy chcieli się poddać, wiedząc, że walka bez broni przeciw zakutym
w stal bezwzględnym oprawcom nie ma najmniejszego sensu.
Załamany Tristich rozglądał się wokół, szukając wsparcia. Nie mógł go znaleźć, wszyscy
wbijali wzrok w ziemię, byle nie stać się kolejnym celem sadystycznego pułkownika.
– Ha… – prychnął unionista. – Bohaterowie Federacji. Elita elit. – Ręka pułkownika znów
powędrowała do góry znanym mi ruchem. Ale nie usłyszeliśmy kaszlnięcia. W ciszy, jaka
zapadła nad placem, słyszałem tylko walenie własnego serca. – Sierżancie Rosso, w prawo
zwrot i biegiem marsz!
Tristich obejrzał się lękliwie za siebie, potem rzucił okiem na trybunę. Pułkownik skinął
dłonią i jeden z żołnierzy przyłożył pulsator do ramienia. To wystarczyło, by wystraszony
poborowy ruszył przed siebie, przepychając się pomiędzy szeregami. Gdy wypadł na otwartą
przestrzeń, przyśpieszył kroku, zaczął też kluczyć. Był szczupły i wysportowany. Trafienie go
mogło sprawić spory kłopot nawet doświadczonemu strzelcowi. Zwłaszcza że odległość rosła
z każdym krokiem.
Spoglądałem jeszcze przez chwilę na uciekającego Tristicha, potem przeniosłem wzrok na
trybunę. Otaczający pułkownika żołnierze opuścili broń. Stali spokojnie, na ich twarzach nie
było widać żadnego napięcia. Rzuciłem okiem na otaczające nas wieże. Czyżby mieli na nich
zrobotyzowane stanowiska ogniowe? To mogłoby tłumaczyć ich spokój.
Tymczasem Tristich zdążył już pokonać całkiem sporą odległość. Minął właśnie żółtą
chorągiewkę, jedną z kilku podobnych, które dostrzegłem dopiero w tej chwili. Były zbyt małe
i niskie – gdyby nie fakt, że uciekinier skierował się prosto na jedną z nich, pewno w ogóle nie
zwróciłbym na nie uwagi. Dwa kroki dalej Tristich padł. Myśleliśmy, że się potknął, ale
sekundę później do naszych uszu dobiegł jego skowyt. Wił się na ziemi, próbował wstać,
w końcu usiadł ciężko i tak już został, złożony wpół jak szmaciana lalka.
Pułkownik skinął na dwóch żołnierzy, którzy natychmiast opuścili rusztowanie i wsiedli do
stojącego za nim grawiolotu.
– Zastanawiacie się, co zabiło dzielnego sierżanta Jamestebana Rosso, człowieka, który
nigdy nie zawahał się przed strzeleniem w tył głowy staruszce trzymającej na rękach zwłoki
zabitego syna czy wrzuceniem granatu fosforowego do klasy pełnej dzieci? – odezwał się
stojący nad naszymi głowami Greenlee. – Powiem wam. Powinniście o tym wiedzieć, skoro
każdego z was może czekać ten sam los. Z tego obozu nie ma ucieczki. Nie potrzebujemy