355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Robert Szmidt » Ucieczka z Raju » Текст книги (страница 18)
Ucieczka z Raju
  • Текст добавлен: 19 мая 2017, 19:30

Текст книги "Ucieczka z Raju"


Автор книги: Robert Szmidt



сообщить о нарушении

Текущая страница: 18 (всего у книги 20 страниц)

dobrowolnie wszystkich zaszczytów i tytułów otrzymanych po wybudzeniu z hibernacji.

Uzyskaliśmy też solenne zapewnienie, że jego osobista wendeta dobiegła końca. Rada

Federacji jest gwarantem, że nigdy więcej o nim nie usłyszysz, jeśli sam tego nie zechcesz. Do

sztabu trzeciego metasektora trafiły już dokumenty unieważniające wystawiony na twoje

nazwisko akt zgonu. Oficjalna wersja będzie głosić, że uszkodzona kapsuła przedostała się

jakimś cudem przez skupisko wraków i wylądowała na Delcie, skąd zabrała cię po kilku

miesiącach przymusowej hibernacji załoga innego naszego okrętu, który pojawił się

w systemie New Rouen i przechwycił przypadkiem sygnał alarmowy. W ramach rekompensaty

otrzymasz stosowną kwotę i zostaniesz przedstawiony do odznaczenia. Admiralicja awansuje

cię także do stopnia podporucznika.

– Dziękuję… – wychrypiał Nike przez ściśnięte gardło.

– W zamian oczekujemy – nie dała sobie przerwać – że przekażesz nam wszystkie

dokumenty i dane na temat Obcych oraz że zaprzestaniesz dalszego rozpowszechniania

dziennika szkalującego dobre imię Federacji. – Zamilkła, mierząc go groźnym spojrzeniem. –

Jeśli ktoś kiedyś dotrze do prawdy o Kuźni, nasza umowa zostanie anulowana ze skutkiem

natychmiastowym, a ty odpowiesz za to własną głową. Rozumiemy się?

– Tak – mruknął.

– Słucham?

– Tak jest – powtórzył bardziej zdecydowanie.

– No! – Prychnęła i zniknęła na sekundę przed tym, zanim automat dezaktywował pole

izolacyjne.

Oszołomiony Nike pozostał w fotelu, dopóki Hondo nie potrząsnął nim mocno.

– Ruszaj się, bracie. Wahadłowiec już czeka.

– Dokąd lecimy? – Stachursky rozejrzał się po centrum łączności, jakby dopiero teraz się

obudził.

– Na Cervantesa.

– A co z kapitanem Święckim?

– Dołączy do nas później, jak tylko załatwi wszystkie sprawy na księżycu.

.

TRZYNAŚCIE

Przedział osobowy niewielkiej maszyny mógł pomieścić trzydzieści dwie osoby, ale tym

kursem zabrano ich dwa razy tyle. Nike przycupnął w kącie za ostatnimi siedziskami,

trzymając się jak najdalej od grupki przerażonych kobiet i dzieci. Od porucznika się

dowiedział, że Święcki postanowił zapakować do krążownika tylu ludzi, ilu tylko zdoła, tak

więc wahadłowce Cervantesa krążyły nieustannie pomiędzy planetą a orbitującym wokół niej

okrętem wojennym. To był jeden z ostatnich kursów. Nawet tak wielki krążownik nie mógł

pomieścić więcej niż tysiąc pięciuset dodatkowych pasażerów.

Przez pierwsze kilka minut po starcie prom leciał równo jak po sznurku, potem jednak

zaczął lekko drżeć i w końcu wierzgnął kilka razy mocniej, jakby zderzał się z materialnymi

obiektami. Ludzie trzymający się lin rozpiętych pomiędzy rzędami foteli krzyczeli za każdym

razem, gdy pokład uciekał im spod tyłków. Stachursky wiedział, że to nie są oznaki zbliżającej

się katastrofy. W czasie nielicznych lotów z akademii na Ziemię przeżył o wiele gorsze

turbulencje. Liczył więc upływające sekundy, świadom, że gdy tylko maszyna opuści

atmosferę, wszystko wróci do normy.

Tak też się stało; silniki manewrowe umilkły, ciążenie zaczęło maleć, zrobiło się też

zauważalnie chłodniej. Nike przymknął oczy. Nareszcie mógł spokojnie pomyśleć. Od

pewnego czasu zastanawiał się, ile jeszcze może powiedzieć przedstawicielom floty. Na

pewno nie powinien wyjawiać wszystkiego. Nerwowość kapitana podczas pierwszej

rozmowy i jego późniejsze sugestie były bardzo czytelne. Nikt w sztabie metasektora nie

uwierzy w całą prawdę. On sam miał z tym problemy, a przecież był naocznym świadkiem

spotkania z ma’lahnem.

Przymknął powieki, wracając myślami do tamtych chwil…

.

CZTERNAŚCIE

System New Rouen, Sektor Victor,

27.06.2354

– Skoro temat mamy już zamknięty i skoro mam dzisiaj umrzeć, a piekła nie ma, pora

dotrzymać słowa danego Damiandreasowi, panie córeczkojebco…

Zanim dymiąca wciąż lufa fazera uniosła się wystarczająco wysoko, Annataly stanęła

pomiędzy Morriseyem a człowiekiem, do którego ten mierzył.

– Opuść broń, durniu – wycedziła przez zaciśnięte zęby.

– Bo co? – warknął butnie.

– Bo to! – Przytknęła mu pistolet do policzka, rozbijając do reszty pokruszony wizjer.

– Uważaj, suko! – syknął rozjuszony jej atakiem, ale nie ustąpiła.

– Liczę do trzech – poinformowała go lodowatym tonem. – Raz…

– Słuchajcie! – zawołał Iarrey, ale oboje go zignorowali.

– Zabieraj mi tę klamkę sprzed oczu, suko.

– Dwa…

– Zamknij się chociaż ty, Annataly, i posłuchaj! – wydarł się znowu pierwszy oficer. Nie

opuścili broni, jednakże zaskoczeni jego reakcją odwrócili głowy i oboje zamilkli. Iarrey,

który pozbył się już hełmu, wskazał ręką w głąb korytarza. – Słuchajcie – powtórzył.

Stali w półmroku rozjaśnianym punktowo przez fosforyzujące narośle i wytężali słuch.

Z początku słyszeli tylko ciszę, ale po chwili Annataly drgnęła. Z oddali niósł się ledwie

uchwytny pomruk. Nike sięgnął po holopad, wprowadził szybko kilka komend, aktywując

sensory foniczne najbliższych sond.

– Uzzieee… – Aparatura wychwyciła, oczyściła i odtworzyła wzmocniony elektronicznie

dźwięk.

– Uzie? – mruknął Morrisey, odsuwając się wolno od nie patrzącej w jego kierunku

Annataly.

– Luuzzzieee – usłyszeli kolejny szept.

– Ludzie – domyślił się Nike.

– Luudzieee – za trzecim razem słowo było niemal czytelne.

Jak na komendę wszyscy prócz Stachursky’ego wymierzyli broń w mrok.

– Mówiłaś, że znaleźliście ładownię pełną humanoidów – zagadnął Morrisey, próbując

przebić wzrokiem ciemności. – To może być któryś z nich?

Zerknęła w jego kierunku, krzywiąc się z pogardą.

– To byłby pierwszy przypadek, że ktoś zabity i wypatroszony przed czterdziestoma

tysiącami lat używa współmowy – rzuciła na tyle głośno, by wszyscy ją usłyszeli.

– Zamknijcie się! – ofuknął ich Iarrey, zerkając przez ramię na holopad Stachursky’ego.

– Ozmaawiaaś… luudziee…

– Ktoś chce z nami rozmawiać? – Morrisey minął Annataly i też spojrzał na wyświetlacz.

Sondy nie umiały zlokalizować źródła tych dźwięków. Wydawać się mogło, że dochodziły

one zewsząd, jakby w obłej ścianie korytarza roiło się od głośników.

– Na to wygląda – odparł Iarrey, po czym przyłożywszy dłonie do ust, zawołał: – Podejdź

bliżej, to porozmawiamy!

– To ten skrzydlaty skurwyklon? – Kapitan odbezpieczył fazer.

– A któż by inny. – Pierwszy oficer nie stracił opanowania.

Przez moment panowała idealna cisza, a potem znów usłyszeli cichy świst.

– Ez rooni…

– A to co znowu ma znaczyć? – Morrisey popchnął Nike’a. – Nie możesz skalibrować tego

gówna dokładniej?

Zanim zaatakowany kadet odpowiedział, urządzenie znowu się odezwało.

– Bez brooni.

– Ja mu dam, bez broni. – Kapitan odsunął się o krok od zbitych w grupkę załogantów,

omiatając lufą gęstniejącą w oddali ciemność.

– Ja… poomoc… – Każde kolejne słowo było wypowiadane wyraźniej, jakby anioł

błyskawicznie uczył się języka albo… przypominał go sobie.

Annataly odwróciła się gwałtownie i jednym płynnym ruchem chwyciła za ramę fazera,

ciągnąc go równocześnie do dołu i przekręcając wokół osi. Morrisey zasyczał z bólu. Musiał

poluźnić chwyt, żeby nie połamała mu palców zdrowej ręki.

– Co robisz? – warknął.

– Ratuję ci życie, impotencie – odpowiedziała równie gniewnie.

– Akurat.

– Ta istota nie zabije cię bardziej niż nasz kolapsar – przypomniał mu Iarrey.

– Powiedz to Bourne’owi – zrewanżował się kapitan, masując obolałą dłoń.

– Nie omieszkam, jak już się obudzi. – Pierwszy zakończył tę wymianę zdań, skupiając się

ponownie na holopadzie.

Jego fazer zawisł na ramieniu, zabezpieczony jak trzeba. Pistolet Davidoff-Rozerer także

wrócił do kabury.

– Odłożyliśmy broń, możesz już przyjść! – zawołał Iarrey.

Tym razem cisza panowała nieco dłużej, głośnik holopada milczał jak zaklęty, za to na

wyświetlaczu w obrębie zmapowanego korytarza pojawił się migoczący czerwony punkt. Coś

się zbliżało, powoli, ostrożnie…

– Niee… strzelaj… cieee – usłyszeli. – Chce poomoc.

– Nie będziemy strzelać, masz moje słowo! – odkrzyknął Iarrey.

Morrisey zaklął pod nosem, ale teraz, rozbrojony, mógł sobie tylko pomarudzić.

W odległości kilkudziesięciu metrów zobaczyli rozjarzające się powoli narośle. W ich

blasku ciemność zrzedła do tego stopnia, że mogli wyłowić znajomy kształt. Obcy zatrzymał

się po chwili. Stał kilkanaście kroków od nich, w tej samej luźnej szacie, z szeroko

rozłożonymi rękami i wystającymi zza ramion skrzydłami.

– Poomogę waam – powiedział na tyle wyraźnie, że nie musieli już korzystać z holopada.

– W czym? – warknął Morrisey.

– Zamknij się, Henrichard, dobrze ci radzę – opieprzyła go Annataly.

– Poomogę waam wróciić. – Obcy przeciągał samogłoski, ale oprócz tego wysławiał się

całkiem zrozumiale.

– Skąd znasz nasz język? – zapytał Nike, zanim Iarrey zdążył otworzyć usta.

– Wchłonąłeem – odparł anioł, wskazując kościstym palcem leżącego pod ścianą Bourne’a.

A więc do tego służy mu ten dziwaczny narząd na czole – pomyślał Nike.

– Co mu zrobiłeś? – Iarrey zerknął na nieprzytomnego porucznika.

– Wchłonąłem – powtórzył Obcy już poprawnie.

– Wyjdzie z tego? – nie odpuszczał pierwszy.

– Wyjaaśnij.

– Czy odzyska przytomność? Czy będzie znowu taki… jak my?

– Nie wiem – odparł anioł takim samym mechanicznym głosem, z którego nie sposób było

wyczytać żadnych uczuć.

– Jak to: nie wiesz? – Tym razem Morrisey nie dał się uciszyć.

– Pierwszy raz wchłonąłem człowieka – wyjaśnił anioł, podchodząc kolejne kilka kroków.

Zatrzymał się pod łącznikiem dwu gładkich sekcji korytarza, nie dalej niż dziesięć metrów

od stojącego na przedzie Stachursky’ego. Teraz lepiej go widzieli. Górował nad nimi, był

prawie dwukrotnie wyższy od filigranowej Annataly.

– Co znaczy: wchłonąłem? – zapytał Nike.

Gdy anioł milczał nieco dłużej, założyli, że szuka słów pozwalających opisać naturalny dla

niego proces.

– Wysondowałeem umysł – usłyszeli w końcu. – Żeby się naauczyć o was.

– Dobra, dość tego próżnego gadania. – Henrichard przepchnął się pomiędzy Iarreyem

a nawigatorką. – Kolapsar już nabiera mocy. Jak chcesz nam pomóc? Gadaj!

Nikt go nie uciszył. Fascynacja tą niesamowitą istotą musiała ustąpić prozie życia. Nie

zostało im wiele czasu, a pytań mieli wciąż miliony.

– Dam wam dhri’ll – odparł anioł.

– Co takiego?

Obcy dotknął ręką ściany korytarza, a ta wybrzuszyła się lekko na sporej powierzchni,

tworząc owalną płaszczyznę. Zrozumieli, czemu to miało służyć, gdy moment później

zobaczyli obraz… Nie holo, ale trójwymiarowy wizerunek jednego ze stateczków

przycumowanych do rewolwerowej wieży w hangarze.

– Dhri’ll. Dwaj ludzie mogą polecieć.

Zobaczyli na animacji – bo tym był ten przekaz – jak dziwaczny pojazd startuje i mknie

przez pustkę w kierunku maleńkiej kropki, która rosła z każdą sekundą, przybierając pękate

kształty Nomady.

– I jak to niby ma nam pomóc? – zainteresował się Iarrey.

Obcy nie odpowiedział. Dziwaczny wyświetlacz pokazał im, na czym polega jego plan.

Stateczek zbliżył się do jednej ze śluz awaryjnych Nomady, przycumował do włazu,

wysuwając dziwny kołnierz, a potem kamera przeniknęła płynnie do wnętrza kabiny, gdzie

wyglądający jak żywi ludzie wycięli w grubej na metr plastali okrągły otwór. Proste

i skuteczne – uznał Stachursky – choć niezbyt praktyczne rozwiązanie.

– Mała korekta – rzucił, kierując te słowa do majaczącego w półmroku anioła. – Nie

musimy niczego przecinać. Wystarczy nam dostęp do zamka.

– Wyjaśnij.

– Obok śluzy awaryjnej jest niewielki panel z mechanizmem pozwalającym na otwarcie

włazu od zewnątrz. Jeśli przycumujemy tak, by mieć dostęp także do niego, wejdziemy na

pokład Nomady bez cięcia.

– Lećmy, nie traćmy czasu – wtrącił zniecierpliwiony Morrisey.

– Henrichard dobrze gada – poparł go Iarrey. – Im dłużej tu sterczymy, tym mniej czasu

będziemy mieli na przeprowadzenie akcji.

– Zgoda – mruknęła Annataly.

– Jestem za. – Nike wolał się nie wyłamywać.

– Dobra, ustalone. Lecimy. – Morrisey przeniósł wzrok na anioła. – Nie stój tak, prowadź

nas do tej krypy.

– Najpierw umowa – odparł Obcy, wyłączając urządzenie. Ściana znów zrobiła się gładka.

– Jaka znowu umowa?

– Ja pomagam wam, wy pomagacie mnie.

– Czego chcesz w zamian za ten stateczek? – Poirytowany Henrichard podszedł jeszcze

bliżej anioła.

– Energii – odpowiedź była krótka, ale precyzyjna.

– Chcesz się podłączyć do naszego reaktora?

– Nie promieniowania, przywrócenia energii.

– Czyli?

– Gwiazda. Zabierz mojego t’iru bliżej gwiazdy.

– Co to jest t’iru? – gorączkował się Morrisey.

Obcy zatoczył rękami szeroki łuk.

– On chce, żebyśmy podciągnęli ten wrak bliżej gwiazdy, żeby mógł naładować akumulatory

czy czego oni tam używają – domyślił się Iarrey.

– Tak – potwierdził anioł.

– Jak mamy to zrobić? – Kapitan spojrzał na pierwszego, ale ten pokręcił tylko głową. –

Masz tutaj tysiąc kilometrów liny, żebyśmy mogli cię holować? – zwrócił się kpiącym tonem

do Obcego. – I to takiej, której ciąg silników jonowych nie przepali w ułamku sekundy?

– Albo umowa, albo nie lecicie – upierał się anioł.

– Annataly, przekonaj pana, czy też panią, ze skrzydełkami, że mamy jeszcze kilka asów

w rękawie i nikt nam nie będzie dyktował warunków. – Henrichard uśmiechnął się krzywo,

wskazując odebrany mu przed chwilą fazer.

Nawigatorka pokręciła głową.

– Bądź choć raz poważny, stary capie. On wie, że zginie, jeśli mu nie pomożemy, a my

wiemy, że umrzemy bez jego pomocy. To się nazywa pat, a ty grozisz mu śmiercią w sytuacji,

gdy za pół godziny ma zostać zmiażdżony razem z tym statkiem? Nie bądź śmieszny. Lepiej

pomyśl, jak moglibyśmy spełnić jego żądanie.

– Ja chyba wiem, co moglibyśmy zrobić – wyrwał się Nike.

.

PIĘTNAŚCIE

Po niezbyt długiej, ale zażartej dyskusji podzielili się na dwa zespoły. Morrisey, Stachursky

i nieprzytomny wciąż Bourne zostali w wieży dokującej jako zabezpieczenie, a Annataly

i Iarrey wyruszyli w pościg za Nomadą, zabierając całą broń. Nie musieli się przejmować

opanowywaniem nieznanej im maszyny. Obcy wyjaśnił, że przekierował do st’uru tej jednostki

– czymkolwiek było to st’uru – odpowiednią ilość energii t’iru, więc zadanie zostanie

wykonane automatycznie, łącznie z precyzyjnym cumowaniem, a ludzie mają jedynie dostać się

na pokład okrętu, dezaktywować kolapsar i zawrócić okręt do skupiska przy Thecie.

Gdy tylko dhri’ll wystartował, Obcy zaprowadził pozostałych ludzi na najniższy poziom

wieży i tam otworzył śluzę dużej, dziwacznie wyglądającej jednostki, której przeznaczenia nie

zdołali się domyślić ani wcześniej, ani tym bardziej teraz. W jej górnej, kopułowatej części

mieściło się koliste pomieszczenie, najprawdopodobniej sterownia. Skrzydlata istota usiadła

na jednym z sześciu niekształtnych foteli ustawionych koncentrycznie wokół pofałdowanego,

dość grubego filara zajmującego sam środek sali. Kapitan i Nike wspięli się na miejsca,

z których mogli mieć oko na anioła, jak zaczęli go, ze zrozumiałych względów, nazywać.

Nieprzytomnego Bourne’a złożyli obok, także w polu widzenia.

Obcy dotknął filaru, który podobnie jak wcześniej ściana korytarza, wybrzuszył się

błyskawicznie, formując coś na kształt opływowej konsoli i wiszącego nad nią ekranu. Przed

fotelami zajmowanymi przez ludzi fałdy również zostały zastąpione płaskimi, nieco tylko

zaoblonymi powierzchniami, na których moment później zmaterializowały się trójwymiarowe

przekazy. Zobaczyli wnętrze dhri’llu i siedzących w nim ludzi. Tym razem nie była to jednak

animacja.

– Możecie mówić – odezwał się Obcy, gdy wszystko było gotowe.

– O czym? – zdziwił się Morrisey.

– Do nich – odpowiedział anioł.

– Annataly, słyszycie nas? – Nike pochylił się do wiszącego przed nim ekranu.

– Głośno i wyraźnie – potwierdziła.

On także ją usłyszał, jakby siedziała na fotelu obok.

– Jakieś problemy? – zainteresował się kapitan, gdy tylko odzyskał rezon.

– Owszem – odpowiedział mu pierwszy. – Nudno tu, a ten lot potrwa chwilę.

– Możecie mówić – powtórzył Obcy.

Nike i Henrichard spojrzeli na niego spode łba.

– Zaciąłeś się, przyjacielu, przez to przekierowanie energii? – warknął Morrisey.

Teraz, gdy był niemal pewien ocalenia, animusz wracał mu z każdą sekundą. Między innymi

dlatego wszyscy nalegali, by to on został na wraku. Tylko tam nie miał dostępu do broni.

– Nie.

– To dlaczego się powtarzasz?

– Ze mną możecie mówić – dodał anioł jak zwykle beznamiętnym tonem.

Nike uśmiechnął się w duchu. Mieli przed sobą dziesięć, może nawet piętnaście minut,

w czasie których ta istota odpowie im na wiele bardzo ważnych pytań. Postanowił nie czekać

i uprzedzić kolejne grubiańskie uwagi kapitana.

– Czy Bóg istnieje?

– Nie umiem odpowiedzieć na tak postawione pytanie – odparł niemal natychmiast Obcy,

studząc zapędy Stachursky’ego. – Znam co najmniej czterdzieści cywilizacji spełniających

ludzkie kryteria bosko…

– Zaraz – wpadł mu w słowo Morrisey. – Zacznijmy może od czegoś prostszego

i przydatniejszego. Powiedz, jak się nazywasz, o ile używacie tam u siebie w chórkach i na

grzędach jakichś imion albo przydomków.

– Mordarmat – odpowiedział zwięźle anioł.

– W skrócie Morda… Ślicznie – zadrwił kapitan.

Roznosiła go wściekłość. W tym momencie pragnął tylko jednego: rozerwać gołymi rękami

ojca Pedroberto, a potem udusić siedzącego dwa miejsca na prawo od niego Stachursky’ego,

aby móc się zająć powolnym wykańczaniem tego trzymetrowego anioła. Ponieważ jednak

o tym wszystkim mógł tylko pomarzyć, wyżywał się werbalnie.

– Ma’lahn nie używają takich skrótów, człowieku – zapewnił go niewzruszony Obcy.

– Tak nazywa się twoja rasa? – Nike z kolei łaknął wiedzy, jaką musiał posiadać przybysz

z odległych gwiazd.

– Rasa w rozumieniu: wy, ludzie?

Wysławiał się bardzo poprawnie, ale z formułowaniem niektórych myśli wciąż miał

problemy.

– Owszem.

– Tak, jestem ma’lahn.

– Też pięknie. – Morrisey przejął pałeczkę. – Z daleka przyleciałeś?

– Z daleka.

– A coś konkretniej nie łaska powiedzieć?

– Nie macie jeszcze nazwy na miejsce, z którego pochodzę – wyjaśnił ze stoickim spokojem

anioł.

To wydawało się logicznie. Jeśli przybył z centrum Galaktyki albo z innego jej ramienia, nie

mógłby podać konkretnej nazwy, ponieważ ludzie nie nazwali jeszcze żadnej z tamtejszych

gwiazd. Co najwyżej pooznaczano je numerami katalogowymi, a tych Bourne z pewnością nie

mógł znać.

– Twój… t’iru – Annataly musiała odszukać w pamięci słowo, którego Obcy użył

w odniesieniu do wraku – to chyba nie do końca maszyna.

– T’iru to symbiont. Żywa maszyna.

– Cyborg? – podpowiedział Nike. – Cybernetyczny organizm – rozwinął, gdy Mordarmat

nie odpowiedział od razu.

– Nie. To bardziej skomplikowane. Życie w maszynie.

Musieli się zadowolić takim, dość ogólnikowym wyjaśnieniem. W tym przypadku barierą

były różnice w poziomie rozwoju cywilizacji.

– Tam, w ładowni – zaczęła znowu Davidoff-Rozerer – znaleźliśmy tysiące martwych,

wypatroszonych humanoidalnych istot.

– Tym się zajmujemy – przyznał Obcy.

Jego słowa zabrzmiały nagle mniej… wyważenie. Jakby dotknęli czułej struny.

– My? – Nike nie odpuścił okazji, by pociągnąć tematu.

– My, ma’lahn.

– Latacie sobie po Galaktyce z patroszonymi jaskiniowcami? – Morrisey, jak to on,

przywalił z grubej rury.

Mordarmat znowu nie odpowiedział tak szybko jak na inne pytania.

– Używając znanych wam poojęć – znów się zająknął, choć od dłuższej chwili nie miał

problemu z wymową najtrudniejszych słów – hodujemy, dokonujemy uboju i sprzedajemy na

mięso.

Teraz to ludzie zamilkli. Ta istota, mimo iż pochodziła z daleko bardziej zaawansowanej

cywilizacji, była kimś w rodzaju antycznego rzeźnika. Który dodatku hodował na ubój

prymitywnych, ale jednak przodków człowieka.

– Te zwłoki… To byli praludzie – wymamrotała w końcu Annataly.

– Wiem.

Tą odpowiedzią skonfundował ich jeszcze bardziej.

– Możesz nam to wyjaśnić nieco dokładniej? – poprosił Morrisey, rezygnując ku

zaskoczeniu załogantów z uszczypliwości.

– Wyszukujemy odpowiednie, unasienione planety tlenowe, umieszczamy na nich kolonie

gl’wero… tak nazywamy istoty, które znaleźliście w moim t’iru… i hodujemy je, jak wy

w niedalekiej przeszłości krowy.

– Chcesz powiedzieć, że jesteśmy dalekimi potomkami galaktycznego bydła rzeźnego? –

zdumiał się Iarrey.

On pierwszy zdołał się otrząsnąć ze stuporu, w jaki wszyscy wpadli.

– Tak. Z analiz przeprowadzonych przez t’iru wiem, że w waszym DNA znajdują się między

innymi zakodowane przez nas sygnatury.

– Zaraz! – Kapitan zeskoczył z wielkiego siedziska. – Co dokładnie chcesz przez to

powiedzieć?

– Stworzyliśmy gl’wero, od których wy zdajecie się pochodzić.

– Moment… – Nike pozostał na miejscu, choć wyglądał na nie mniej wzburzonego. – Na ilu

planetach hodowaliście tych gl… coś tam?

Chciał rozwiać wątpliwości co do pochodzenia zamrożonych zwłok, a w zasadzie tusz, bo

tak należałoby je nazwać.

– Na sześciu, ale w tym ramieniu tylko na jednej.

Kolejna wiadomość, która spadła na nich jak grom z jasnego nieba. To zdanie zrodziło

w ludziach setki kolejnych pytań, zaczęli je więc zadawać równocześnie, przekrzykując się

wzajemnie.

– Mordy w czarną dziurę! – wydarł się w końcu Morrisey, unosząc rękę, jakby zamierzał

nią walnąć dla podkreślenia wagi swoich słów. Niestety nie znalazł niczego, co mogłoby

posłużyć do tego celu. – Mów, ale konkretnie, o co w tym wszystkim chodzi – wymierzył

w końcu metalowym palcem protezy w oblicze Obcego – albo nici z naszej umowy!

Ku zaskoczeniu Stachursky’ego, nawigatorka i pierwszy oficer tym razem stanęli murem za

kapitanem. Widząc to, Nike postanowił nie odstawać.

– Powiem. – Mordarmat odezwał się po jeszcze dłuższej chwili milczenia, niemniej jego

mechaniczny głos nadal nie zdradzał żadnych emocji, zupełnie jakby rozmawiali z robotem. –

Stworzyliśmy pierwszych gl’wero, łącząc DNA trzech najpopularniejszych ras znanego nam

bydła… – Widząc ich reakcję, natychmiast dodał: – Używam uproszczonej terminologii, aby

moje słowa były dla was bardziej zrozumiałe.

– Niech ci będzie – wycedził Morrisey. – Mów dalej.

– Efekty przeszły wszelkie wyobrażenie. W ciągu stu osiemdziesięciu tysięcy lat, licząc

ludzką miarą czasu, sprzedawaliśmy gl’wero kilku setkom ras. Potem wielokrotnie

udoskonalaliśmy kombinację genów, dążąc do jeszcze wyższej jakości mięsa. Niestety to

doprowadziło do konfliktu o podłożu etni… etycznym. To chyba najbardziej zbliżony termin,

jakiego wy używacie. Zostaliśmy oskarżeni o to, że trzysta jedenasta generacja naszego

produktu przekroczyła nieuchwytną granicę pomiędzy zwierzęciem a istotą rozumną.

– Jak widać słusznie – mruknął Iarrey.

– Niekoniecznie. W każdym razie wtedy była to tylko niepotwierdzona faktami teoria. Mimo

to… – Zamilkł na chwilę, próbując znaleźć najbardziej pasujące określenie. – Rój Ssessmo

skłonił nas do zaprzestania prac nad dalszym udoskonalaniem DNA naszego produktu. My

jednak wierzyliśmy w słuszność naszych poczynań i nie rezygnowaliśmy. Zapotrzebowanie na

trzysta dwunastą generację było tak wielkie, że mój sencz’ten zaczął się specjalizować

w zakładaniu nielegalnych hodowli, tak to się chyba po waszemu mówi, w najbardziej

odległych częściach Galaktyki. Ja zostałem przydzielony do obsługi stada z tego ramienia. Do

momentu zaatakowania mojego t’iru zajmowałem się nadzorem hodowli i cyklicznym

transferem pozyskanego mięsa. Co działo się przez ostatnie czterdzieści siedem tysięcy lat, nie

jestem w stanie powiedzieć, choć mam pewne podejrzenia.

Mordarmat zamilkł.

– Dużo się działo, jak widać, słychać i czuć. – Morrisey odzyskał humor i wrócił na fotel. –

Ten wasz cały Rój miał rację.

– Nie podzielam twojej opinii, człowieku. Zauważyłem w waszym kodzie genetycznym

nadpisane przez kogoś innego zmiany, które mogły doprowadzić do przyśpieszenia mutacji

i w efekcie do rozwoju inteligencji.

– Kiedy zdążyłeś zrobić te badania? – zainteresowała się Annataly.

– T’charo t’iru, to znaczy nanoskanery mojego statku pobrały próbki waszych tkanek po tym,

jak zostałem wybudzony.

Iarrey i Morrisey spojrzeli na siebie znacząco. Obaj też wstrzymali na moment oddech,

zdając sobie sprawę z tego, że wokół mogą się znajdować miliardy niewidocznych gołym

okiem obcych urządzeń albo istot.

– Jak to: nadpisane? – Nike wrócił do wcześniejszej wypowiedzi Mordarmata.

– Ktoś zmienił stworzone przez nas wzorce kodu DNA. Podejrzewam, że maczali w tym

palce seirafu. To istoty, które zaatakowały mnie w tym systemie. Usuwając mnie, przejęli

kontrolę nad stadem i przeprowadzili na nim kolejne eksperymenty, żeby dowieść, iż stawiane

nam zarzuty są prawdziwe.

– Nasi naukowcy mają na ten temat nieco inne zdanie – zakpił Morrisey.

– Tak na marginesie – wtrąciła Annataly tonem sugerującym, że chce przyłapać anioła na

kłamstwie. – Kiedy założyliście tę hodowlę?

– Cztery i pół miliona ziemskich lat temu.

Za każdym razem, kiedy wydawało im się, że usłyszeli najbardziej nieprawdopodobną

rzecz, ta niesamowita istota udowadniała im kolejną swoją wypowiedzią, iż prawdziwe

zdziwienie dopiero ich czeka.

– Skoro tak, musieliście w ciągu tych milionów lat zauważyć, że hominidy z waszego stada

zaczynają używać narzędzi. Czy to nie jest cecha, która odróżnia istoty inteligentne od

zwierząt?

– Wiele zwierząt, nawet u was na Ziemi, korzysta z prymitywnych narzędzi – wyjaśnił

Mordarmat. – A czy wy nie jadaliście gatunków, których inteligencja przewyższała

wielokrotnie zdolności gl’wero?

– Na pewno nie – zapewniła go nawigatorka.

– A ośmiornice, delfiny, małpy? – wyliczył Obcy.

Nike musiał przyznać, że zdolność tej istoty do sondowania umysłów jest zadziwiająca.

Chwila kontaktu z Bourne’em wystarczyła, by anioł przejął całą wiedzę, jaką ten człowiek

posiadał. Mordarmat rozmawiał z nimi teraz, jakby spędził całe życie pomiędzy ludźmi.

– Skoro wasza hodowla znajdowała się na Ziemi, dlaczego zaatakowano cię właśnie tutaj,

kilkaset lat świetlnych od niej? – zapytał Stachursky, korzystając z chwili ciszy.

– W tym systemie mięso przejmowali ode mnie… pośrednicy. Oni przekazywali je

kolejnym sencz’tenom, od których zabierały je jeszcze inne t’iru. Robiliśmy to, by zatrzeć

ślady i nie doprowadzić naszych wrogów do stad. Lokalizacja hodowli w tym ramieniu

została utajniona przed paroma milionami waszych lat, znał ją tylko ten ma’lahn, któremu

kazano ją nadzorować. Sto siedemdziesiąt dwa tysiące lat temu zadanie to powierzono mnie.

Kiedy zostałem wyeliminowany, seirafu musieli przejąć kontrolę nad stadem. Nie mając nad

sobą żadnego nadzoru, mogli robić z waszymi przodkami, co chcieli.

– Sto siedemdziesiąt dwa tysiące lat temu? – nie wytrzymał Morrisey. – Jak długo wy

żyjecie?

– Dopóki nie stracimy życia.

Kolejna odpowiedź, niby prosta, a niczego nie wyjaśniająca.

– Chcesz powiedzieć, że jesteś nieśmiertelny?

– Jestem śmiertelny, można mnie zabić.

– Gdyby jednak nie przydarzył ci się żaden wypadek, mógłbyś żyć wiecznie? – dopytywał

Morrisey.

– Nasza historia nie zanotowała podobnych przypadków.

– Ale teoretycznie jest to możliwe?

– Brak danych nie pozwala mi na udzielenie odpowiedzi.

– Powiedz mi w takim razie, jak długo żył najstarszy spośród was.

– Dyahewe, patriarcha naszego sencz’tenu, ma… to znaczy miał… milion dwieście

szesnaście tysięcy trzysta pięćdziesiąt siedem waszych lat, kiedy mój t’iru został uszkodzony

przez seirafu, a mnie zmuszono do przejścia w z’en. Czy wciąż żyje, tego nie wiem.

– Kim są ci seirafu? – zapytał Nike.

– To ma’lahn, jak ja, tylko inni.

Ta zwięzła odpowiedź znowu nie rozjaśniła niczego, zatem Nike postanowił drążyć temat.

– Możesz to nam wyjaśnić przystępniej? – poprosił.

– Rywale… – zaczął Mordarmat, ale tym razem nie dokończył. – Już pora – dodał,

wskazując na ekran.

.

SZESNAŚCIE

Dhri’ll wyhamowywał ostro, zbliżając się do burty kolapsarowca. Annataly i Iarrey

wyprostowali się w fotelach. Czekali na sygnał. Ten nadszedł, gdy ściana kapsuły pękła nagle,

jak wcześniej membranowe wrota na wraku t’iru.

To była robota dla Annataly, ponieważ tylko ona z całej piątki nosiła nieuszkodzony hełm.

Iarrey podał jej jeden z prawie wyczerpanych fazerów, a ona przełączyła pistolet na pełną

moc. Ojciec Pedroberto z pewnością został powiadomiony o ścigającej kolapsar jednostce

i choć okręt nie miał na wyposażeniu uzbrojenia zewnętrznego, klecha mógł przygotować

nieprzyjemną niespodziankę zaraz za śluzą albo w którymś z korytarzy. Morrisey i jego ludzie

liczyli tylko na to, że pozostali kadeci będą zbyt wystraszeni, by wspomóc zbuntowanego

multikapłana. Nadzieja jednak, jak mówi mądre przysłowie, jest matką głupich. Dlatego

nawigatorka, która uważała się za osobę bardzo inteligentną, opracowała trzy alternatywne

plany dotarcia do sterowni.

Dhri’ll leciał teraz z tą samą prędkością co Nomada, więc gdy Annataly doczekała

w ciasnej śluzie chwili, gdy zewnętrzna gródź rozstąpiła się w kompletnej ciszy, jej oczom

ukazał się fragment szarego kadłuba kolapsarowca. Dokładnie dwadzieścia metrów od niej

znajdował się prostokątny właz rozjaśniony kręgiem światła emitowanego gdzieś znad jej

głowy.

Wyjście w bezdenną pustkę nie jest takie łatwe, jak może się wydawać. Zwłaszcza gdy

człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że cel jego krótkiej podróży porusza się z dwudziestą

częścią prędkości światła. Jeden błąd, za duża siła odbicia, źle obliczony chwyt i… znika się

w nieskończonej czerni kosmosu, stając się jedną z wielu zamarzniętych brył, które mkną

przed siebie czasami przez miliardy lat, by spłonąć potem w atmosferze napotkanej

przypadkiem planety, albo rozpryskują się na miriady odłamków po zderzeniu z innym równie

martwym obiektem.

Obie te wizje mroziły krew w żyłach nawigatorki, która nigdy wcześniej nie musiała

wykonywać podobnych skoków.

– Nie możecie podprowadzić mnie bliżej? – wymamrotała błagalnym tonem.

– To optymalna odległość do wykonania skoku, Smiley – zapewnił ją Morrisey. –

Najkrótszy impuls repulsora doniesie cię do włazu, ale nie wyrżniesz w niego i nie odbijesz

się jak kamień, ponieważ będziesz miała wystarczająco dużo czasu na reakcję.

– Oddałabym wszystko, żeby się z tobą zamienić – marudziła, nadal nieprzekonana.

– Przecież chciałem tam lecieć za ciebie – przypomniał – ale protestowałaś, jakby cię

obdzierali ze skóry, więc zamknij ryj, proszę, i skacz. Na trzy.

Zaczął odliczać, ale gdy doszedł do słowa start, ona nadal stała w śluzie.

– Nie chcę cię dodatkowo irytować, Annataly – wtrącił Iarrey, który nie mógł jej niestety

zastąpić, ponieważ hełm, który nosiła, nie pasował rozmiarem do jego skafandra – ale muszę

ci przypomnieć, że z każdą sekundą wahania maleją szanse na ocalenie naszych. Kolapsar

ściąga już większe śmiecie z dołka.

Milczała przed kolejne kilka sekund, a potem…


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю