Текст книги "Ucieczka z Raju"
Автор книги: Robert Szmidt
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 16 (всего у книги 20 страниц)
– Gdzie jest jego prycza? – zapytał Lisky.
Ktoś wskazał miejsce na najwyższym poziomie. Obaj porucznicy skrzywili się jak na
komendę.
– Dajcie go tutaj – zasugerowałem, zrywając się i rozściełając koc.
Zanim ułożyli go wygodnie, ktoś przyniósł apteczkę. Navin wyjął ją z drżących rąk rudego
chłopaka i odsunął go w tłum, jakby miał do czynienia z manekinem. Wszyscy zgromadzili się
wokół mojej pryczy, nieruchomi, milczący, z szeroko otwartymi oczami.
Nie wiem, jak wyglądało całe ciało Thomashleya, ale widok dłoni i twarzy wystarczył, bym
poczuł mdłości. Dranie powyrywali mu wszystkie paznokcie, dwa palce były na pewno
złamane. Dało się to zauważyć gołym okiem.
Twarz wyglądała jeszcze gorzej. Opuchnięta szczęka, popękane, umazane krwią wargi, zza
których widać było bezzębne dziąsła, oczy niewidoczne w fioletowosinych obrzękach, które
rozlewały się na policzki i szyję. Jedno ucho zwisało pod nienaturalnym kątem. Perkaty nos
zniknął zupełnie w opuchliźnie, tylko z jego dziurek sączyła się wciąż ciemna krew.
– Wody! Dajcie wody! – poprosił Lisky.
– Skąd? – zapytałem, otrząsając się z transu. – Jest już po kolacji, a prysznice…
– Z kibla, człowieku! – Porucznik wcisnął mi do ręki otwartą manierkę.
Przekazałem ją Mariantonowi i dołożyłem swój ręcznik.
– Rusz się! – Popchnąłem go w stronę łaźni. – Tylko wypucuj go najpierw dokładnie!
Skinął głową i zniknął za przepierzeniem. Porucznik tymczasem fachowo przyglądał się
obrażeniom Doherty’ego. Sądząc z wyrazu jego twarzy, nie dawał naszemu koledze większych
szans. Gdy ucisnął lekko klatkę piersiową, Thomashley zwinął się z bólu i zaczął kaszleć
spazmatycznie. Na jego ustach pojawiły się krwawe bąbelki.
– Kurwirtual… – mruknął porucznik, cofając raptownie ręce.
Doherty zaczął się dławić. Spazmatycznie ruszał ustami, usiłował się podnieść, ale każdy
ruch musiał potęgować ból. Przy gwałtowniejszym spazmie z ust popłynęła mu strużka krwi.
Ciemnej, niemal czarnej. Sekundę później opadł ciężko na poduszkę. Nie oddychał.
– Jest woda! – wrzasnął mi do ucha rozpromieniony Marianton.
Manierka zawisła w próżni. Nikt po nią nie sięgnął.
* * *
Do następnego apelu stanęliśmy w kompletnej ciszy. Ciało Doherty’ego spoczęło obok
formacji, szczelnie zawinięte w koc. Porucznik Lisky jeszcze tamtego wieczora poradził nam,
żebyśmy zaraz po apelu zostawili je na którymś z przejść. Spacer do granic obozu w nocy
mógłby zostać niewłaściwie odczytany przez strażników.
Znów przeszliśmy rutynowe odliczanie, raporty i odczytanie rozkazów dziennych przez
Bidleya. Zimny pot lał mi się strumieniami po plecach, gdy kapitan kończył litanię, wskazując
kolejne przydziały i ćwiczenia.
Przeczucie mnie nie myliło.
– Sierżant Troy, kapral Sauncey i szeregowy Honzo zgłoszą się na przejściu zachodnim
o godzinie siódmej zero zero. – Bidley pośpiesznie wyczytał trzy nazwiska.
Jeden stary i dwóch naszych. Saunceya znałem z widzenia, mieszkał w sąsiednim
blokowisku. Nieźle grał w piłkę. Chyba był nawet obrotowym naszej akademickiej drużyny.
Twarzy szeregowego Honzo nie rozpoznawałem.
Kapitan nie odłożył kartki, przełknął nerwowo ślinę. Zły znak, pomyślałem.
– Starszy sierżant MacMarsky zgłosi się na przejście wschodnie o godzinie siódmej zero
zero. – Dopiero teraz dokument powędrował do kieszeni dowódcy.
Chłopak stojący obok Lewarysta rozejrzał się lekko nieprzytomnym wzrokiem. Przekazałem
dyżurnym z innych bloków, żeby dopilnowali przy śniadaniu, by każdy zjadł przydziałową
porcję. Nie wnikałem w szczegóły, nie musiałem. Wszyscy wciąż byli w szoku po tym, co
unioniści zrobili z Dohertym.
Reszta jeńców rozeszła się do zajęć, na placu została tylko wywołana czwórka, Skalski, ja
i Bidley.
– Miał pan rację, kapitanie – powiedział Jandrzej, gdy podeszliśmy do dowódcy. – Nie dali
nam żadnego luzu.
Porucznik Lisky zebrał trójkę więźniów, którzy mieli się udać na przejście zachodnie. Szli
za nim potulni jak baranki, niosąc na ramionach sztywne ciało Thomashleya. Navin otoczył
ramieniem MacMarsky’ego i poprowadził go w drugą stronę. Bidley spoglądał za nimi przez
chwilę, a potem odwrócił się do nas.
– Widziałem, co zrobili z Dohertym – powiedział wolno. – Greenlee poszedł na całość. To
pierwszy przypadek śmierci więźnia po przesłuchaniu od kilku miesięcy. Kilku żołnierzy
zostało kalekami po wizycie w bunkrze, ale coś takiego… – Pokręcił głową
z niedowierzaniem.
– Może pan kapitan wstawi się teraz za kotami – zaproponował Skalski.
– Jak mam się za nimi wstawić? – zdziwił się Bidley.
– Dzisiaj wzięli już drugiego – ciągnął sierżant. – On też nic im nie powie, choćby nie
wiem, co z nim robili…
– Człowiek z bólu przyzna się do wszystkiego – wtrąciłem.
Skalski spojrzał na mnie z obrzydzeniem. W jego bohaterskim umyśle pewnie nie było
miejsca na strach i zdradę. Ciekawe, czy zmieniłby zdanie, gdyby wyrwać mu na żywca
wszystkie zęby i paznokcie.
– Doni ma rację. – Kapitan wziął moją stronę. – Przecież to cywile. Nie umieją nawet
odpowiedzieć prawidłowo na pytanie o numer służbowy.
Miał rację. Za cholerę nie pamiętałem swojego numeru. Po wybudzeniu nie oddano nam
nieśmiertelników…
– Fakt. – Sierżant natychmiast zgodził się z przełożonym. – Może by pan jednak
spróbował… To dobry moment na uświadomienie temu żółtkowi, że torturami niczego z nich
nie wyciągnie.
Zdziwił mnie. Nigdy bym nie przypuszczał, że będzie się nami tak przejmował. Już samo
nazywanie nas kotami wskazywało, że pogardza poborowymi.
– Zobaczę, co się da zrobić – obiecał kapitan, zasalutował i odszedł.
– Dzięki – powiedziałem, gdy zostaliśmy sami.
– Za co? – zdziwił się Skalski.
– Za to, że poprosiłeś kapitana o wstawiennictwo za nami.
Sierżant podszedł do mnie, choć nie tak blisko, jak przedwczoraj do Thomashleya,
i spojrzał mi w oczy.
– Szeregowy Doni, może jeszcze nie zauważyliście, ale te unijne skurwyklony jadą od góry,
po szarżach. Jeśli mają dokładne dane, trzeci będzie sierżant Tyrrus, wybaczcie, ale nie znam
nazwiska kota, który nosi dzisiaj jego mundur, a zaraz po nim jestem ja.
No tak, mogłem się domyśleć, że chroni swoje dupsko.
– Ja też jestem pewnie w pierwszej dziesiątce – mruknąłem.
– Ty nic nie jarzysz, kocie. – Skalski przysunął się jeszcze bliżej. – Dopóki biorą was,
sytuacja jest do opanowania. Możecie się im przyznawać już w progu do rżnięcia rodzonych
matek, ale każdy dobry śledczy, a takich na pewno tu mają, od razu się zorientuje, co jest
prawdą, a co kłamstwem. Jeśli ja trafię na przesłuchanie, zacznie się ostra jazda. Widziałem,
co zrobili z Dohertym, więc wiem, że wyciągną ze mnie, co zechcą. A jeżeli do tego dojdzie,
zorientują się, że nie wszyscy tutaj są kotami, i wtedy nie przestaną nas torturować, dopóki nie
wycisną wszystkiego. Musimy ich przekonać do pojutrza, że trafili na cywilbandę, inaczej
wielu z twoich i moich ludzi zostanie żywcem obdartych ze skóry. Dlatego naciskam na
kapitana. Jeśli dzisiaj pogada z nimi na ten temat, po jutrzejszym braniu mogą nam dać spokój.
* * *
Wyszło inaczej. Zawsze wychodzi inaczej. Zwłaszcza jeśli ci bardzo zależy. Około
osiemnastej, gdy kończyliśmy kolejne zajęcia, alarm wezwał nas do baraków. Komunikat był
krótki: kto pozostanie na otwartym terenie po ucichnięciu syren, ten zginie.
Zagoniłem chłopaków do baraku i zamknąłem drzwi na długo przed nastaniem ciszy.
Siedzieliśmy na pryczach, wpatrując się w siebie z przerażeniem. Działo się coś, czego nie
rozumieliśmy. Podświadomie czuliśmy, że nie może to być nic dobrego.
Po pięciu minutach Marianton podniósł rękę do góry.
– Słyszycie? – zapytał.
Ja niczego nie słyszałem, podobnie większość chłopaków, ale Kozak przewracał oczami
i machał palcem, jakby wychwytywał odległe dźwięki.
– O czym ty… – zacząłem, ale uciszył mnie, przykładając palec do ust.
I wtedy usłyszałem. A raczej poczułem. Leciutką, znajomą mi wibrację. Zaraz po niej
przyszedł dudniący odgłos. Tym razem słyszalny dla wszystkich.
– Transporter! – zawołał Lewaryst.
Marianton kiwał głową, uśmiechnięty od ucha do ucha. Miał niezły słuch, skubany.
– Nasi? – zapytał ktoś z nadzieją w głosie.
– Nasi – potwierdził Lewaryst, a gdy umilkły radosne wrzaski dodał: – Spotkacie się z nimi
na wieczornym apelu.
Miał rację. Kwadrans później głośny szczęk oznajmił nam, że alarm się skończył i baraki na
powrót są otwarte. Chłopaki nie ruszali się jednak z miejsc. Ktoś musiał dać im przykład.
Wiedziałem kto.
Otworzyłem drzwi i wyjrzałem ostrożnie na zewnątrz. W okolicach bunkra zauważyłem
rozwiewającą się wolno chmurę kurzu. Żeby dojrzeć lądowisko, musiałem przejść za blok
numer siedem. Jego drzwi właśnie się otwierały. Kilku starych żołnierzy obserwowało mnie,
nie wychodząc za próg. Skinąłem im głową na znak, że jest już bezpiecznie, i minąłem
narożnik baraku.
Transportowiec stał na płycie lądowiska. Jego luk był otwarty, szeroki trap spoczywał na
ziemi. Przy trybunie, na której znów stał Greenlee, dostrzegłem grupkę mikroskopijnych
sylwetek.
– Nowy transport. – Drgnąłem, słysząc tuż przy uchu czyjeś słowa.
Nie zauważyłem, kiedy Skalski stanął za mną. Skupiony na horyzoncie przegapiłem moment,
w którym otoczyła mnie spora grupka żołnierzy z trzeciego i siódmego bloku.
– Niezbyt wielki – ocenił ktoś inny.
Było ich o wiele mniej niż nas. Razem ze starymi więźniami nie zajmowaliśmy nawet
połowy miejsc w barakach. Gdyby przywieziono i dwustu nowych – ha! byłem tutaj dopiero
trzy dni, a już myślałem takimi kategoriami – nadal nie byłoby ścisku.
– Idą! – zawołał ktoś z drugiej strony baraku.
Faktycznie, tuman kurzu za grawiolotami i znacznie mniejsza chmura pyłu wznosząca się po
drugiej stronie transportowca wskazywały na koniec obozowego powitania.
– Coś krótko ich załatwiał – zauważył Skalski.
– Nas też nie trzymał długo – odparłem, ruszając na otwartą przestrzeń przed baraki.
Przysiadłem tam w cieniu, czekając na nowych.
– Nikt do nich nie strzelał – dodał sierżant.
– Pewnie byli grzeczniejsi – mruknąłem.
Szli szybciej od nas. I inaczej. Zorganizowaną kolumną w dwóch szeregach. Gdy pokonali
dwie trzecie drogi, mogłem dokładniej ocenić ich liczebność. Trzydziestu chłopa. Nie więcej.
Na mur-beton stare wojo.
Bidley wyszedł ze swojej nory, gdy czoło skromnej kolumny znalazło się przed jego
barakiem.
* * *
Spotkaliśmy się godzinę później, starym zwyczajem u Bidleya. Ja, Deymoon – mój
niedawny „promotor”, którego wybrałem na miejsce Doherty’ego – Skalski, Barron i jeden
nowy. Młody chłopak w stopniu podporucznika. Nazywał się Estebandreas DeVerro.
Kapitan przedstawił nas sobie, potem pozwolił mówić nowemu.
– To była nasza pierwsza misja po akademii – zaczął niepewnym głosem DeVerro. – Nasz
pluton wchodził w skład trzeciej brygady inżynieryjnej. Mieliśmy trafić do Kovo, drugiego co
do wielkości miasta na Delcie Trytona. Według danych wywiadu, siedemnasta przestrzenno-
desantowa zdobyła je dzień wcześniej i wyparła unionistów do pobliskich kopalń. My
mieliśmy zabezpieczyć teren i zorganizować bazę transportową dla cięższego sprzętu.
Ruszyliśmy z orbity. W sumie sześć hektorów. Moi chłopcy lecieli pierwszym. Ledwie nasza
maszyna dotknęła ziemi, rozpętało się piekło. W trzy sekundy poszły tarcze i unioniści
rozpieprzyli nam główne wirniki. Dwójka i trójka też nieźle oberwały, ale były jeszcze
w powietrzu. Zdołały się wycofać dzięki osłonie ogniowej pozostałych maszyn. – Skalski
i Barron pokręcili głowami, słysząc te słowa. – Próbowaliśmy się bronić we wraku, ale
z amunicją igłową przeciw aktywnym pancerzom Gwardii Rubieży niewiele mogliśmy
wskórać. Wyłuskali nas z ładowni jak ziarna z kłosa. – To sformułowanie sugerowało, że
pochodził z rolniczej planety.
– Toście się nawojowali – powiedział kapitan. – A co z pilotami?
– Byli ranni. Unioniści dobili ich na miejscu. Podobnie jak sześciu moich chłopaków.
– Szczęściarze – mruknął Skalski.
– Słucham?
– Nie, nic. – Sierżant wzruszył ramionami. – Witamy w Kuźni.
* * *
Wieczorem w baraku, kiedy szykowałem się już do snu, poczułem, że ktoś klepie mnie
w ramię.
– To tylko my – wyszeptał Lewaryst, przysiadając w nogach pryczy. W mdłej poświacie
rzucanej przez świetlniki ledwie widziałem zarys jego sylwetki. Parę sekund później dołączył
do niego Marianton.
– Czego chcecie? – burknąłem zły, że nie pozwalają mi spać.
– Musimy pogadać.
– O czym? – Podniosłem głowę i oparłem się na łokciach.
– O tym wszystkim… – Cień Lewarysta się poruszył.
– Rozmawialiśmy z chłopakami – dodał szybko Marianton. – Jeśli czegoś nie wymyślimy,
lada dzień może dojść do tragedii.
– Jakby już jej nie było – mruknąłem.
– Mówię o czymś znacznie poważniejszym. – Shorza jeszcze bardziej ściszył głos i pochylił
się w moją stronę. – Sporo z naszych jest na krawędzi wytrzymałości. Musimy coś zrobić, bo
lada dzień chłopcy się rozsypią. Wiem co najmniej o trzech, którzy całkiem poważnie myślą,
żeby przejść przez żółtą linię.
Samobójstwo? Początkowe zaskoczenie szybko minęło. Doherty miał rację. Lepiej
pomęczyć się kilkanaście sekund, niż cierpieć godzinami. Sam, stojąc przed takim wyborem,
pewnie wybrałbym lżejszą śmierć.
– Ale to jeszcze nic – dodał Marianton. – Kamal i czterej inni z naszego bloku wpadli na
coś innego. Nie jedzą śniadań przed apelem. Chcą być w pełni sprawni, jeśli zostaną
wywołani. Mają zamiar przejąć kontrolę nad grawiolotem i rozpieprzyć go razem z sobą
i unionistami.
– Idioci! – syknąłem. – Bidley wyraźnie powiedział: jeśli któremuś ze strażników spadnie
włos z głowy, pułkownik każe aktywować mikroładunki chłopaków z bloku, w którym
mieszkał zamachowiec.
– Próbowałem im przemówić do rozumu, ale patrzyli tylko na mnie dziwnie i…
– I co? – zapytałem.
– Powiedzieli, że ty i my jesteśmy sługusami unionistów.
Zamurowało mnie. Kamal był jednym z inicjatorów akcji petycyjnej. To głównie dzięki
niemu udało nam się zorganizować i doprowadzić do stworzenia pisma. Z drugiej strony facet
był zawsze porywczy. Nigdy nie płynął z prądem. Musiało go zdrowo zaboleć, kiedy
przekonał się, jak naprawdę wygląda ta wojna.
– Kładźcie się spać, panowie – poprosiłem. – Jutro spróbuję to załatwić… Tak czy inaczej.
* * *
Przybycie nowych ocaliło nam tyłki. Przynajmniej na jakiś czas. Greenlee wziął wprawdzie
nazajutrz biedaka, który nosił mundur sierżanta Tyrrusa, ale tym razem skończyło się tylko na
kilku godzinach przesłuchania i o wiele mniej groźnym pobiciu. Trzy paznokcie, pięć zębów
i trochę siniaków. Pestka w porównaniu z obrażeniami Doherty’ego i MacMarsky’ego, który
od momentu powrotu nie odzyskał przytomności.
Czwartego dnia nikogo nie zabrano na przesłuchanie. Nikt też nie został wybrany na
polowanie. Widocznie nasi koledzy z dwu pierwszych grup nie sprawdzili się w polu. Nic
dziwnego, niejeden z nas nigdy nie opuścił terenu kolonii. Nowe Brisbane nie należało do
przyjaznych miejsc. Atmosfera poza kopułą była zbyt rzadka, temperatura za niska. Całe nasze
życie koncentrowało się na kopalniach.
Gdy kapitan zakończył apel, zasalutował i ruszył w stronę swojego bloku, Skalski spojrzał
w moją stronę tryumfująco. Szczęściarz. W ostatniej chwili udało mu się wywinąć spod noża.
Ruszyłem na plac ćwiczeń za drużyną, do której mnie przydzielono. Porucznik Navin czekał
na nas przy stanowisku dowodzenia, tam, gdzie zaczynał się tor przeszkód. Ustawiłem
chłopaków w dwuszeregu, przeliczyłem i podszedłem, aby złożyć raport. Po raz pierwszy od
przybycia tutaj czułem się lepiej. Zniknęło napięcie w okolicach karku, poprawił mi się
humor. Pozwoliłem sobie nawet na cień uśmiechu i pewną nonszalancję, gdy salutowałem.
– Szeregowy Doni melduje drużynę drugą gotową do ćwiczeń! Wszyscy obecni! –
wyrecytowałem wyuczoną formułkę i stanąłem obok Navina.
– Spocznij. – Porucznik przysiadł na niskim stoliku, na którym leżało sześć hełmów, kilka
kompletów uprzęży obciążeniowej i atrapy broni. – Szeregowi Deymoon, Payt i Kosma. Zaraz
po rozgrzewce zaczynacie bieg na czas do bunkra i z powrotem. – Wskazał ręką największy
stos worków, ustawiony na końcu placu. Dzieliło go od nas ponad trzysta metrów otwartej
przestrzeni upstrzonej kilkunastoma przeszkodami różnej wielkości. – Druga trójka: Kamal,
Shorza, Doni.
Lewaryst skrzywił się, nigdy nie lubił biegać, choć miał predyspozycje do tego sportu.
Szczupły, barczysty, długonogi. Urodzony długodystansowiec albo sprinter. Ale od realnego
ruchu wolał gry holo. Nie było lepszego od niego we fragowaniu, przynajmniej pod naszą
kopułą.
Kamal był jego przeciwieństwem. Niższy o dwie głowy, z wyraźnie zaokrąglonym
brzuszkiem, lekko przygarbiony. Tylko szaleniec mógłby zobaczyć w nim sportowca. A jednak
nie znałem lepszego zapaśnika. Uparty jak muł, spocony jak mysz, wił się jak wąż i zawsze
znajdował sposób na pokonanie przeciwnika. Chyba dlatego sądził, że uda mu się
obezwładnić uzbrojonych strażników i opanować grawiolot.
Spojrzałem na niego. Kończył właśnie przeżuwać placek ze śniadania. Lewaryst miał rację,
facet ostro przygotowywał się do tej akcji. Z pogiętej folii zrobił sobie coś na kształt etui,
w którym mógł schować żarcie na czas apelu. Jadł ukradkiem w drodze na plac ćwiczeń.
Wiedziałem, że wyperswadowanie mu ataku na strażników będzie bardzo trudne, może
nawet niewykonalne, ale musiałem się tego podjąć. Bidley nie kłamał, jakakolwiek agresja
wobec unionistów zakończy się masakrą.
– Czas start! – Porucznik machnął dłonią ze stoperem i pierwsza trójka ruszyła do biegu. Po
trzydziestu metrach równego terenu dotrą do niskiej ścianki, potem będzie lina, równoważnia
i jedenaście innych, tak samo idiotycznych przeszkód małpiego gaju.
– Cześć, Miken. – Podszedłem do Kamala, który obserwował biegnących, czyszcząc
językiem zęby.
– Się masz – odparł krótko i agresywnie.
– Wiesz, że… – zacząłem.
– Wiem! – przerwał mi, nie odrywając wzroku od toru.
– Nie pozwoliłeś mi nawet dokończyć zdania, więc…
– Wiem, o co chcesz prosić, Doni – znów mi przerwał. – Odpowiedź brzmi: nie!
– Będziesz miał ich na sumieniu.
– Nie – odparł. – Nie będę miał nikogo na sumieniu. Oszczędzę im co najwyżej cierpień
w bunkrze albo upokorzeń na polowaniu.
– To trzydziestu chłopaków. Naszych kumpli.
W końcu spojrzał na mnie.
– Ty naprawdę wierzysz, że my stąd wyjdziemy?
Skinąłem głową, lekko i bez przekonania. Uśmiechnął się lekceważąco w odpowiedzi. Nie
musiał nic dodawać. Spojrzałem na tor przeszkód, Deymoon już biegł z powrotem, Payt
i Kosma przepychali się koło bunkra. Za dwie, trzy minuty nasza kolej.
Stanęliśmy na linii startu, dopasowując uprząż, ustawiając paski hełmu. Nie było miejsca na
luzy. Wszystko musiało być dopięte, leżeć idealnie. Zdyszany Deymoon przebiegł obok nas,
wyrzucając w górę rękę. Dwaj pozostali mieli jeszcze cztery przeszkody przed sobą. Pół
minuty do startu. Zrobiłem kilka głębszych wdechów, rozluźniłem kark i ramiona. Dziesięć
sekund. Obejrzałem się w lewo, na Kamala.
– Przemyśl to raz jeszcze – rzuciłem.
– Pierdol się – odparł, splunął i ruszył przed siebie, gdy Kosma osunął się ciężko na ziemię
krok za linią mety.
Biegł pochylony, z atrapą pulsatora w obu rękach, sadząc spore susy. Odstawił mnie o dwa,
potem trzy kroki. Lewaryst od razu został z tyłu. Z czterdziestoma kilogramami na sobie
wymiękał, tu nie pracowało się palcami, ale całym ciałem.
Pierwsza przeszkoda. Ścianka. Kamalowi za pierwszym razem ześlizgnęła się noga. Nie
sięgnął stopą szczytu. Był za niski. Tu go minąłem. Idealny przerzut i już jestem po drugiej
stronie. Choć straciłem równowagę, lądując na nierównym gruncie, nie straciłem zdobytej
przewagi. Kamal musiał się cofnąć, żeby pokonać tę przeszkodę. Teraz lina. Sześć metrów
wspinaczki. Tutaj mnie dopadnie. Żylasty drań był silny jak robot. Wybiłem się, chwyciłem
linę nad węzłem i zawisłem na niej z jękiem. Uprząż zdawała się ważyć tonę. Nogi,
przypomniałem sobie, trzeba oprzeć się na nogach. Poszukałem stopami węzła, teraz poszło
lepiej. Byłem już w połowie, kiedy przemknął obok mnie. Nie kłopotał się tym, gdzie
postawić stopę. Pruł w górę jak pływak. Wymach, podciągnięcie o kilkadziesiąt centymetrów,
kolejny wymach i już zaliczał następne pół metra. Zakląłem pod nosem. Tym razem odstawi
mnie na niezły dystans.
Zanim wbiegłem na równoważnię, on już zaczynał się wspinać na siatkę, o dwie przeszkody
przede mną. Obejrzałem się, Lewaryst właśnie zaliczał szczyt liny. Trzeba się śpieszyć.
Dotarłem do ściany bunkra kilkanaście kroków za Mikenem. Wydatny brzuch sprawił mu
trochę problemów podczas czołgania się pod drutami, tam go prawie dogoniłem. W drodze
powrotnej był już tylko czysty bieg. Trzysta metrów prostej i żadnych przeszkód. Istniały spore
szanse na to, że dopadnę drania.
Spiąłem się, choć serce waliło mi jak młot, a oddech z każdą sekundą stawał się krótszy.
W połowie dystansu nadrobiłem pięć, może nawet sześć kroków, ale Kamal nadal utrzymywał
dobre tempo.
Załatwili go, gdy mijał linę. Biegł cały czas jak automat, pochylony, z bronią w obu rękach.
Miałem go tuż przed sobą. O trzy, może cztery kroki. I nagle zniknął mi z oczu.
W pierwszej chwili pomyślałem, że potknął się i upadł, ale moment później przez walenie
w uszach dotarł do mnie znacznie głośniejszy huk wystrzału. Zdołałem wyhamować dwa kroki
za nim. Zatrzymałem się, odwróciłem i spojrzałem na leżące w bezruchu, poskręcane ciało.
Spod hełmu ciekła krew. Przeschnięta ziemia nie chciała jej pić, więc bordowa kałuża rosła
w zastraszającym tempie.
Zanim zdążyłem zebrać myśli, zobaczyłem przerażoną twarz Lewarysta. Rzucił broń i pędził
prosto na mnie, krzycząc coś, czego nie słyszałem. Stałem jak zbaraniały, z trudem łapiąc
oddech i myśląc tylko o tym, że jeśli się nie ruszę, strużki krwi Kamala za chwilę dotkną
moich butów.
Silne szarpnięcie przywróciło mnie do rzeczywistości. Shorza wykazał się niezłym
refleksem. Biegł z tyłu, więc lepiej ode mnie widział, co się stało. O wiele wcześniej
zrozumiał też, że strzelano do nas z bunkra. Dlatego rzucił się na mnie, złapał za ramię
i ściągnął za drewnianą ścianę. Marna ochrona, ale lepsza niż żadna. Leżeliśmy tam obaj,
dysząc i jęcząc, o trzy kroki od wykrwawiającego się kolegi.
* * *
Nie mieliśmy wyboru. Musieliśmy kontynuować szkolenie. Porucznik dostał wiadomość, że
unioniści zlikwidują całą grupę, jeśli ktoś odmówi udziału w kolejnym biegu. Tego dnia
w małpim gaju zginęło jeszcze trzech naszych. Bez sensu, bez klucza. Jakby ktoś chciał
zabawić się w Boga. Snajper z bunkra milczał przez cztery godziny, żeby potem zastrzelić
dwóch chłopaków w jednym biegu i kolejnego na zbiórce, tuż przed powrotem do baraku.
Biegaliśmy przerażeni jak szlag, co chwilę oglądając się przez ramię w stronę ledwie
widocznej kopuły. Temperatura wzrosła w południe tak bardzo, że rozedrgane powietrze
uniemożliwiało dostrzeżenie jakichkolwiek szczegółów tej budowli. Może dlatego strzelec
odpuścił sobie ten czas. Może dlatego nadrobił zaległości, gdy pogoda zrobiła się znośniejsza.
Nie mogłem i nie chciałem tego wiedzieć. Zrozumienie motywów kierujących takim
potworem wykraczało poza granice mojej wyobraźni. Czym innym były krwawe przesłuchania
– choć też należały do kategorii zachowań nieludzkich – a czym innym bezcelowe zabijanie
bezbronnych ludzi.
Ale czego innego mogliśmy się spodziewać po organizatorach polowań na jeńców?
W obozie zawrzało. Kiedy wróciliśmy pomiędzy baraki, niosąc cztery zakrwawione ciała,
wszyscy zebrali się na placu apelowym. Nawet starzy więźniowie złamali zwyczaj i dołączyli
do tłumu. Dla nich ta sytuacja także musiała być nowa.
Skalski przepchnął się pomiędzy żołnierzami Szóstki i podszedł do mnie.
– Czy to prawda, że strzelano do was podczas ćwiczeń? – zapytał, jakby nie widział
czterech ofiar tej zabawy.
Skinąłem głową, mijając go obojętnie. Miałem dość tego wszystkiego, gdyby ktoś dał mi
szansę zabicia choć jednego unionisty, zrobiłbym to gołymi rękami, natychmiast, nie oglądając
się na skutki.
Miken miał rację. Nikt z nas stąd nie wyjdzie. Jeśli nie zginiemy na polowaniach, wykończy
nas strach. Jeszcze jedna podobna akcja, a połowa chłopaków przekroczy żółtą linię. To
lepsze niż godziny spędzone na otwartej przestrzeni ze świadomością, że w każdej chwili ktoś
dla czystego kaprysu może pociągnąć za spust, obierając za cel twoją głowę.
Szedłem w stronę naszego bloku, słysząc za plecami coraz głośniejsze wzburzone głosy.
Skalski darł się najgłośniej. Klął, złorzeczył, zarażał przykładem innych jeńców. Sięgając do
klamki pomyślałem, że to niezbyt rozsądne zachowanie. Zanim zamknąłem za sobą drzwi,
usłyszałem czyjś skowyt, potem drugi. Zatrzymałem się, lecz nie zawróciłem. Kilka sekund
później wrzaski konających utonęły w wyciu syren alarmowych. Drzwi otworzyły się
z trzaskiem i do bloku wpadł tłum przerażonych chłopaków. Potrącali mnie, pędząc w głąb
baraku, tak że w końcu musiałem ustąpić. Przysiadłem na pierwszej pryczy z brzegu. Obok
Mariantona. Dyszał ciężko, oczy miał jak dwa spodki.
– Aktywowali mikroładunki – wysapał, gdy zdołał złapać oddech. – Na ślepo. To była
rzeźnia!
* * *
Wychodząc rano na apel, zauważyłem na piasku kilka brunatnych plam. Ta ziemia nie piła
tak łatwo ludzkiej krwi. Ślady czyjejś śmierci trzymały się na niej długo. Wystarczająco
długo…
Spojrzałem w stronę baraku Bidleya. Kapitan już szedł do nas. W prawej dłoni trzymał
zmiętą kartkę. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby wyżywał się na rozkazach. Chyba czeka nas
dzisiaj mała rewolucja, uznałem. Plac powoli się zaludniał. Obok formacji leżały ciała ofiar
minionego dnia. Naliczyłem ich dziewięć. Pięć w naszym sektorze. Dwa w inżynieryjnym
i tyle samo w Szóstce. Skalski przeżył. Stał obok równego dwuszeregu ze wzrokiem wbitym
w ziemię i miarowo poruszał szczęką. Albo przeżuwał resztki ze śniadania, albo mówił coś
pod nosem do swojego zastępcy. Z tej odległości nie mogłem się zorientować.
– Koledzy żołnierze, baczność! – Porucznik Lisky rozpoczął apel.
Nie pamiętam zbyt dobrze, co działo się dalej. Odpłynąłem myślami, kiedy kapitan zaczynał
wyczytywać dzisiejsze przydziały. Dopiero gdy poczułem na ramieniu rękę Lewarysta,
zrozumiałem, że coś jest nie tak.
– Stary… Naprawdę… – dukał stojąc przede mną, oczy nabiegły mu łzami.
– Co jest? – Powrót do rzeczywistości sprawił, że zobaczyłem wokół siebie i inne, nie
mniej wylęknione twarze.
– Idziesz do bunkra – powiedział Marianton.
Idę do bunkra. Oczywiście. Przejście wschodnie. Zaczekałem, aż podejdzie do mnie
porucznik Lisky, i dałem mu się poprowadzić za baraki, w kierunku żółtej linii. Flagi tak
ślicznie dzisiaj łopotały na wietrze. Miały tak żywą barwę.
Porucznik poklepał mnie po ramieniu, dobry człowiek z niego. Taki opiekuńczy. Na pewno
zaczeka ze mną do przylotu unionistów. Dzień zapowiadał się piękny. Wystawiłem twarz do
błękitnawego słońca.
– Sierżant Lamonte? – zapytał ktoś szczekliwie.
– Nie, szeregowy Doni – odparłem zgodnie z prawdą i odwróciłem się do dwóch
gwardzistów, którzy spoglądali dziwnie to na mnie, to na porucznika.
– Pułkownik wie – powiedział Lisky i to załatwiło sprawę.
Poczułem lekkie pchnięcie w plecy i po chwili siedziałem już w ciepłym, pachnącym
olejem wnętrzu grawiolotu. Kierowca zwiększył moc magnesów i maszyna oderwała się od
ziemi. Jak ja uwielbiam te loty… Rzadko miałem okazję polatać na Nowym Brisbane, ale za
każdym razem było to nieziemskie przeżycie.
Pojazd zakołysał się mocno raz i drugi. Pilnujący mnie gwardziści zaczęli wrzeszczeć
w stronę kabiny. Jeden z nich opuścił nawet broń i kilkakrotnie uderzył otwartą dłonią
w przezroczystą plastal. Kierowca wzruszył tylko ramionami i zaraz wylądował. Dość
twardo, trzeba to przyznać. Ja lądowałem lepiej.
– Kuźnia, tu Spodek Cztery, mam awarię zasilania, chyba uzwojenie poszło – usłyszałem,
jak melduje przez radio.
Jaka szkoda, pomyślałem, tak się fajnie leciało. Do bunkra… Spojrzałem w stronę
majestatycznej kopuły. Dzielił nas od niej ponad kilometr. Kwadrans spacerkiem, nie więcej.
Chciałem wstać, ale jeden z gwardzistów przytrzymał mnie za ramię.
– A ty gdzie, robaczku? – zapytał.
– Do bunkra – odparłem i raz jeszcze spróbowałem wstać.
– Siedź na dupie – poradził mi uczynnie, więc go posłuchałem.
Trochę to trwało. Nie wiem ile, ale wystarczająco długo, bym leżąc na rozpalonym słońcem
pokładzie, zaczął tracić pogodę ducha. Dzień nie wydawał mi się już tak piękny, kolory także
zaczęły blednąć. Coś uwierało mnie w plecy, a kajdanki piły w skórę. Pot robił swoje, każde
otarcie piekło żywym ogniem.
I jeszcze ten świst. A potem huk, Zupełnie jakby coś wybuchło. Gwardziści zaczęli
wrzeszczeć. Kierowca wyczołgał się spod grawiolotu i natychmiast sięgnął po radio.
– Kuźnia, Kuźnia, tu Spodek Cztery, dlaczego nie czekacie na nas, odbiór?
– Znasz Ravenore’a – padła enigmatyczna odpowiedź.
– Żeby go… – Kierowca zmełł przekleństwo w ustach. – Wieża numer trzy leży, przy
następnym nalocie padnie system blokad. Zabierzcie nas stąd!
– Wysyłam Spodek Trzy. Będzie u was za dwie minuty.
– Pośpieszcie się, Kuźnia, widzę, że myśliwce już nawracają!
Kierowca machnął ręką na gwardzistów.
– Ruchy na sprzęcie – powiedział, zerkając lękliwie w stronę baraków. Wokół nich
panował spory ruch. – Zwijajmy się stąd, póki możemy.
– A co z nim? – zapytał ten, który mnie przed chwilą powstrzymywał.
– To wasz problem, nie mój! – Facet odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę kopuły, spod
której wynurzył się właśnie kolejny grawiolot.
Starszy gwardzista przeładował broń.
– Zostaw szczyla – powiedział drugi, zeskakując na ziemię. – Niech poprawi komandorowi
statystykę.
Lufa nie zniknęła sprzed mojego czoła. Zamknąłem oczy i usłyszałem ciche „paf”. Nie
mechaniczne, ale wypowiedziane ludzkimi ustami. Gdy podniosłem powieki, miałem przed
sobą tylko błękit nieba. Żartowniś poszedł w ślady kolegi. Nadal nie rozumiałem, co się
wokół mnie dzieje, choć powoli zaczynało do mnie docierać, gdzie jestem. I co ze mną
zrobiono.
Tego ranka nie czułem się za dobrze. Zjadłem mniej niż połowę cuchnącej brei, dlatego
działanie środka uspokajającego nie było tak mocne. Gdyby nie awaria grawiolotu, zdążyliby
mnie dostarczyć do bunkra na pełnym haju, ale złom im się spieprzył i… No właśnie, i co?
Podniosłem się w chwili, gdy dwa rozmazane kształty przemknęły z wielką prędkością nad
moją głową. Moment później wieża po drugiej stronie obozu zniknęła w kuli oślepiającego
ognia.
Pieprzone narkotyki. Co oni dodają to tego mielonego gówna? Przetarłem nerwowo twarz,
ale wizja ani myślała zniknąć. Dwie wieże leżały w gruzach, wewnątrz obozu zaczynał się