Текст книги "Ucieczka z Raju"
Автор книги: Robert Szmidt
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 5 (всего у книги 20 страниц)
w tym czasie mierzyć się z Obcymi – zastrzegł. – Wtedy, sądząc po symulacjach, które tu
widziałem, będę potrzebował wszystkich ludzi i wszystkie jednostki w stoczniach floty.
– Korporacjom to się nie spodoba – obwieścił kwaśnym tonem Korolenko. – Idę o zakład,
że natychmiast po ogłoszeniu alarmu wysłali frachtowce, żeby przerzucić te drukarki na
przeciwległe Rubieże. Kapitał nie znosi strat.
– Jakieś sugestie? – zapytał Rutta, wiedząc, że wubek ma rację. Wielkie korporacje będą
miały w dupie wysiłek wojenny i ataki Obcych, dopóki ci ostatni nie zagrożą Systemom
Centralnym, ale wtedy będzie już za późno na współpracę.
– Możemy zarekwirować ten sprzęt – zaproponował Wexler. – Na mocy dekretu admiralicji
albo nawet Rady.
– Rada prędzej każe pana rozstrzelać, niż zabierze przywileje ludziom, którzy finansują jej
kampanie wyborcze – rzucił zjadliwym tonem Kaneda. Wiedział, co mówi, gdyż próbował za
młodu wojować z systemem, o czym można było wciąż przeczytać w jego aktach osobowych.
– Może… – zaczął niepewnie Bonaventura, jakby sam bał się tego, co wymyślił. – Może
poinformujemy korporacje o utracie sprzętu. Mogliśmy go przecież przerzucić kilka dni temu
do jednego z zaatakowanych systemów, nie wiedząc o tym, że…
– Dobre – zaśmiał się Duarte. – Ale nie aż tak dobre, żeby wykiwać prawników korporacji.
Jak wytłumaczy im pan fakt, że flota przypadkiem posiada identyczny, choć
nieewidencjonowany sprzęt?
Głos zabrali równocześnie dwaj kolejni oficerowie. Zaczynała się klasyczna przepychanka
na słowa, a do tego Rutta nie zamierzał dopuścić. Wystarczyło jedno spojrzenie w kierunku
podwyższenia.
– Mordy w czarną dziurę! – Farland zareagował natychmiast. – Zaczniemy przerzucać ten
sprzęt do wyznaczonych systemów, jak tylko przygotujemy harmonogramy prac. Kwestię
rozwiązań prawnych zostawcie mnie. Czy to już wszystko? – Spojrzał na Ruttę.
– Jeśli można, chciałbym coś zaproponować – rzucił pośpiesznie Kaneda, widząc, że wielki
admirał szykuje się do zakończenia odprawy. – Może zaminujemy punkty skoku w losowo
wybranych systemach?
Wexler spojrzał na niego bykiem. Nikt we flocie nie lubił min, a już zwłaszcza oficerowie
służący na okrętach wojennych. Ich zdaniem była to jedna z najpodlejszych broni.
Niehonorowa, brudna, ale tu przecież nie chodziło o walkę człowieka z człowiekiem, tylko
o obce istoty, które postawiły sobie za cel zgładzenie rasy ludzkiej.
– Jestem za – palnęła Schwartz, zanim szef pionu operacyjnego otworzył usta.
– Ja też – poparł ją natychmiast Rutta ku zaskoczeniu paru osób. Olśniło go: to było to. Miny
nuklearne, na które Obcy nadzieją się niespodziewanie natychmiast po wyjściu
z nadprzestrzeni. – Ale musimy to zrobić z głową, generale Kaneda.
– Czyli jak?
– Postawimy je, ale dopiero po tym, jak w danym systemie pojawi się sonda Obcych –
wyjaśnił. – Niech mają niespodziankę.
– Rozumiem. – Szef pionu uzbrojenia wyszczerzył zęby. – Oj, zdziwią się skurwyklony.
Nie wiesz nawet, jak bardzo… – pomyślał pułkownik. Nagle jednak zdał sobie sprawę, że
taką pułapkę da się zastawić tylko raz. Postanowił więc szybko, że musi nad nią ostro
popracować.
– I jeszcze ostatnia sprawa – przypomniał Farland. – Ewakuowani nie mogą się dowiedzieć
o prawdziwym powodzie opuszczenia Rubieży.
– Dlaczego? – zdumiała się Schwartz, a kilku innych oficerów poparło ją natychmiast.
– Takie są rozkazy Rady – wyjaśnił ze spokojem wielki admirał. – Panika to ostatnie, czego
nam teraz trzeba.
– Co zatem powiemy ludziom?
Farland spojrzał znacząco na Ruttę.
– Oficjalna wersja jest taka, że jedna z gwiazd w pasie zero zmienia się w supernową.
Proces ten jest bardzo niestabilny, ale przebiega zaskakująco szybko. Nauka nie zna na razie
jego wytłumaczenia.
– Kto w to uwierzy? – prychnął Lee.
– Któryś z naszych na pewno się wygada – dodał Wexler.
– Na razie o inwazji wiedzą tylko wasi podwładni – stwierdził Farland. – I niech tak
zostanie. Do akcji skierujemy tych oficerów i marynarzy, którzy stacjonowali do tej pory
w odleglejszych pasach i nie mają o niczym pojęcia. Tylko w wyjątkowych sytuacjach, na
przykład tam, gdzie może dojść do realnego kontaktu z Obcymi, użyjemy ludzi znających całą
prawdę.
– Mamy okłamywać własnych podwładnych?! – uniosła się Schwartz.
– Musimy – zapewnił ją pułkownik. – Wybieramy mniejsze zło. Jeśli wierzyć raportom
pionu naukowego, skutki paniki, jaką wywoła podanie do wiadomości publicznej informacji
o inwazji Obcych, mogą być katastrofalne.
– A jak macie zamiar zapanować nad kolonistami, którym udało się uciec z pierwszych
zaatakowanych systemów? – zainteresował się Lee.
– Na razie wszyscy trafiają do wydzielonych, odizolowanych sektorów i tam pozostaną do
chwili rozwiązania tego problemu – odpowiedział wielki admirał. – Poza tym, jak wiecie, na
rozkaz admiralicji już pierwszego dnia wprowadzono kompletną cenzurę transmisji
kwantowych i wstrzymano ruch komercyjny w przygranicznych pasach. Wszystko wskazuje na
to, że przynajmniej chwilowo udało się zachować te wydarzenia w tajemnicy. I niech tak
zostanie.
.
DZIEŃ PIERWSZY
.
JEDEN
System Ulietta, Sektor Zebra,
23.10.2354
– Wyjście z nadprzestrzeni za trzy, dwie, jedną…
Komputery
ożyły,
panoramiczne
ekrany
sterowni
wypełniły
się
animacjami
przedstawiającymi pobliską gwiazdę i otaczający ją układ planetarny. Załoga Djangonzalo
Cervantesa jeszcze przez sześć minut będzie musiała polegać wyłącznie na odczytach
czujników. Wizja zostanie włączona dopiero po wykonaniu pełnego zwrotu, gdy gwiazda
centralna tego systemu zniknie sprzed dziobu masywnego krążownika.
Na wyświetlaczach stanowiska dowodzenia pojawiły się pierwsze raporty. Przybywało ich
z każdą sekundą. Zdecydowana większość nagłówków uspokajała soczystą zielenią, tylko
kilka było pomarańczowych, ale tego należało się spodziewać. Tarcze okrętu pracowały
z maksymalną wydolnością, nic więc dziwnego, że w niektórych generatorach dochodziło do
lokalnych przeciążeń. Nie było to jednak nic, co mogłoby zagrozić misji.
Henryan przeglądał te alerty, nie koncentrując się jednak zbytnio na ich treści. To było
zadaniem wachtowych. Rutynowa robota, procedury, przez które przechodzili setki razy
w czasie wieloletniej służby. Widział ich wokół siebie w półmroku wielkiego mostka.
Pracowali w niemym skupieniu, jak automaty. Nie zauważał u nich żadnych oznak niepokoju
czy zdenerwowania. Zachowają zimną krew, dopóki na ekranach przed nimi nie pojawi się
kolor czerwony…
Szlag – zaklął pod nosem, widząc w górnym prawym rogu wyświetlacza migoczący
miarowo rubinowy punkt. Czując mrowienie u nasady karku, otworzył zwięzły raport
wachtowego z pionu nawigacyjnego. Problem nie dotyczył jego okrętu, ale prócz krążownika
w konwoju lecącym na Uliettę znajdowało się ponad sześćdziesiąt transportowców i arek
kolonizacyjnych. Awaria bądź utrata którejkolwiek z tych jednostek oznaczałaby
niewyobrażalne problemy… Ta misja, choć nie wiedział jeszcze czemu, otrzymała najwyższy
priorytet.
Henryan nie rozumiał, dlaczego kazano mu scedować dowodzenie prowadzoną właśnie
operacją ewakuacyjną na innego oficera, ale nie dyskutował, gdy nadeszły rozkazy, i mimo
protestów zdesperowanych kolonistów natychmiast wycofał Cervantesa z Ugandy 6. W pasie
minus cztery dołączył do formowanego właśnie konwoju – a raczej przypadkowej zbieraniny
statków kolonizacyjnych, transportowców i okrętów wojennych wycofanych równie
pośpiesznie z innych eskadr w tej części pasa – by po otrzymaniu kolejnych dyrektyw wykonać
skok na Uliettę. Nie miał nawet czasu na zrobienie porządnej odprawy, czuł więc tym większy
niepokój, że któraś z towarzyszących mu cywilnych jednostek zaczęła się rozsypywać,
narażając na szwank całą operację.
Odetchnął z ulgą dopiero wtedy, gdy przeczytał pierwsze zdania wiadomości. Raport nie
dotyczył konwoju, tylko jednej z planet systemu gwiezdnego, do którego właśnie skoczyli.
– Co pan o tym sądzi, komandorze Hines? – zapytał, odwracając się do współdowódcy
krążownika, młodego Latynosa o wyjątkowo głęboko osadzonych, czarnych oczach i orlim
nosie. Na mostku, przy podwładnych, zawsze zwracali się do siebie zgodnie z regulaminem.
Javiernesto przerzucał już kolejne pliki astroatlasu floty, sprawdzając wcześniejsze wpisy
i coraz mocniej kręcąc głową.
– W życiu nie słyszałem o podobnym błędzie w klasyfikacji – przyznał po chwili. – To
niemo…
– Weszliśmy na kurs zbliżeniowy, komandorze. – Dalsze słowa Święckiego zagłuszył
komunikat ze stanowiska nawigacyjnego.
Ekrany boczne wypełniła upstrzona gwiazdami czerń przestrzeni, na czołowym mieli
ponadto widmowy pas jądra galaktyki, na którego tle jaśniało osiemnaście planet krążących
wokół słońca Ulietty. Z tej odległości nie różniły się one wcale od pobliskich gwiazd, mogli
je więc rozpoznać wyłącznie dzięki naniesionym przez komputery znacznikom.
– Skan Delty – rozkazał natychmiast Hines.
– Jest skan Delty.
Szli w kierunku płaszczyzny ekliptyki systemu, zatem planeta, ku której zmierzali,
znajdowała się w tej chwili w górnej części kopułowatego ekranu. Musieli zadrzeć głowy, by
ją zobaczyć. Po chwili jednak maleńka biała plamka zaczęła rosnąć, by po kilku sekundach
znaleźć się w samym centrum gigantycznego holowyświetlacza.
Majestatyczna błękitno-biała kula wyglądała jak najprawdziwsza planeta tlenowa. Na
pierwszy rzut oka niewiele się różniła od Ziemi, schowana pod gęstym welonem chmur,
pokryta konturami rdzawych lądów i szafirowymi wodami oceanów, z nieodłącznymi
lodowymi czapami na biegunach.
– To niemożliwe – powtórzył Hines, przenosząc wzrok na Święckiego.
Według astroatlasu powinni spoglądać na wypalony promieniowaniem, pozbawiony
atmosfery kawał skały, na którym nie miało prawa być nawet jednego kryształka lodu, nie
mówiąc już o żywej bakterii. Tak przynajmniej wynikało z klasyfikacji najpierw przyznanej
Delcie przez analityków dalekiego zwiadu, a potem zatwierdzonej przez komisję
astronawigacyjną Federacji. Takie samo zaszeregowanie widniało we wszystkich
dokumentach korporacji Etoile Blanc, która miała wyłączną licencję na eksploatację złóż
Ulietty.
– Terraformowali ją? – zapytał z niedowierzaniem Henryan, gdy tylko zdołał się otrząsnąć
z pierwszego szoku.
To była pierwsza planeta tlenowa, jaką widział na własne oczy. Jeśli wierzyć
astroatlasowi, w poznanej i zdobytej przestrzeni wszystkich pięciu metasektorów Federacji
istniało tylko trzydzieści siedem globów mających własną atmosferę, ale tylko dwadzieścia
dziewięć spośród nich było tlenowych, czyli takich, na których człowiek mógłby żyć prawie
jak na Ziemi, choć w większości przypadków dopiero po doprowadzeniu do odpowiednich
zmian ekosfery, zwanych powszechnie terraformowaniem.
– Nie – zaprzeczył zdecydowanie Hines. – Wykluczone. W cztery lata można doprowadzić
do znaczących zmian składu atmosfery i zacząć ujarzmiać biosferę, ale na pewno nie da się
zmienić kawałka martwej skały w tętniącą życiem kopię Ziemi. Spójrz tylko na odczyty…
Henryan zerknął na podesłany mu dokument. Dziewięćdziesiąt dwa procent ciążenia
standardowego, temperatury w zakresie od minus osiemdziesięciu trzech stopni na biegunach
do plus czterdziestu czterech w pasie równikowym, kąt nachylenia osi wynoszący tylko dwa
stopnie, skład atmosfery różniący się nieznacznie od ziemskiej, choć analiza widmowa
pokazywała też, że w troposferze znajdują się wciąż gazy stanowiące potencjalne zagrożenie
dla człowieka. Było ich jednak na tyle mało, że ludzie mogliby spędzić na powierzchni całą
dobę standardową, nie korzystając w tym czasie z masek czy respiratorów. Przy używaniu
wspomnianego sprzętu życie tutaj zakrawałoby na bajkę.
– Nie chciałbym snuć zbyt daleko idących przypuszczeń, ale zaczynam rozumieć, skąd ten
pośpiech i odwołanie nas z Ugandy 6 – rzucił Święcki, zamykając raport. – Chyba trafiliśmy
właśnie do czyjegoś prywatnego raju.
Nie mieściło mu się w głowie, że jakąkolwiek korporację może być stać na zorganizowanie
tak gigantycznego przekrętu, a jednak miał przed oczami widomy dowód, że nie jest to
niemożliwe. Gdyby nie inwazja Obcych, o istnieniu tej planety wiedziałby tylko krąg
wtajemniczonych, zapewne dość wąski…
Z zamyślenia wyrwało go miganie żółtej kontrolki. Zaraz po wyjściu z nadprzestrzeni
Henryan zameldował o dotarciu konwoju do celu i właśnie otrzymał odpowiedź. Tyle że
przekaz kwantowy nie został nadany z dowództwa metasektora, jak się tego spodziewał,
a z samej admiralicji. Przesłano go bezpośrednio z Systemów Centralnych z pominięciem
drogi służbowej.
Nie odebrał wiadomości od razu. Przez krótką chwilę trzymał palec nad wirtualnym,
migoczącym soczystą żółcią klawiszem, jakby się bał, że muśnięcie wirtualnej powierzchni
sprowadzi na jego głowę kolejne problemy. Dopiero co wywinął się z kolonii karnej i jeszcze
gorszego gówna na Xanie 4. Pełna rehabilitacja to jedno – pomyślał, zerkając na wiszący
przed jego oczami błękitno-biały glob – ale czy nie jestem przypadkiem idealnym kandydatem
na kozła ofiarnego dla tych skurwyklonów w fikuśnych czapeczkach?
Zacytowanie rubasznej doktor Godbless nie poprawiło mu humoru. Ktoś w admiralicji
doskonale wiedział, co robi, posyłając go tutaj.
Opuścił palec. Na miejscu ikonki pojawiło się okienko z wiadomością, której treść
przewróciła do góry nogami jego dotychczasowe wyobrażenia o tym systemie.
.
DWA
Wahadłowiec zadrżał po raz kolejny. Ciężka wielozadaniowa maszyna przeznaczona do
lotów na krótkim dystansie sprawdzała się idealnie w próżni, natomiast po wejściu w gęstą
atmosferę Delty zaczęła mieć problemy. Henryan nie był pewien, czy wynikają one raczej
z braku doświadczenia obu pilotów czy ze spieprzonej aerodynamiki pękatej jednostki.
Jakkolwiek było naprawdę, kolejny wstrząs wcisnął go głębiej w kokon fotela.
– Co wy tam wyprawiacie? – warknął do interkomu.
– To nie nasza wina, kapitanie – usłyszał brzmiący nieco mechanicznie głos pilota. –
Podczas lotu w tak gęstej atmosferze należy się liczyć z turbulencjami.
Turbulencje srajbulencje – pomyślał rozeźlony Święcki, któremu od tej huśtawki zaczynało
się zbierać na mdłości. Przełknął mocno ślinę, zanim przeniósł wzrok na porucznika Hondo,
który od przydzielenia na Cervantesa i rozpoczęcia ewakuacji zagrożonych systemów pełnił
rolę jego adiutanta.
– Lecimy od nowa, Toranosukenjiro! – rzucił przez zaciśnięte zęby.
– Trzeci raz? – jęknął niespełna trzydziestoletni, bardzo szczupły piegowaty rudzielec. –
Zna pan już te liczby na pamięć, kapitanie.
– Muszę się czymś zająć, zanim te łotry wytrząsną ze mnie śniadanie. – Wskazał znacząco
głową na przepierzenie dzielące przedział osobowy od kokpitu.
Hondo przytaknął. W odróżnieniu od większości pasażerów nie włożył jeszcze hełmu. Jego
krótko ścięte, połyskujące w blasku paneli świetlnych włosy miały barwę świeżo
odizolowanej miedzi. Dzięki nim i piegom wyglądał jak jeden z dalekich przodków matki
Henryana. Nawet twarz miał podobną do postaci ze starych rodzinnych hologramów: owalną,
ze spiczastą brodą i łagodnymi, choć wysoko umieszczonymi kośćmi policzkowymi.
– Sonda Obcych pojawiła się w strefie skoku Ulietty przed siedmioma godzinami
i dwunastoma minutami – zaczął porucznik znudzonym głosem. – To znaczy, że mamy około
czterdziestu jeden godzin na zakończenie operacji.
– Dalej! – warknął Henryan, czując, że kadłub i przymocowane do niego siedziska znów
zaczynają drżeć.
– W tym czasie nasze transportowce i zarekwirowane arki mogą obrócić dwukrotnie do
stref przerzutowych w pasie szóstym, co znaczy, że jesteśmy w stanie podjąć maksymalnie…
sto osiemdziesiąt dwa tysiące ludzi.
– Z trzystu dwudziestu pięciu tysięcy kolonistów zamieszkujących ten system – wtrącił
Święcki.
– Tak. Z trzystu dwudziestu pięciu tysięcy sześciuset siedemnastu – uściślił Hondo.
– Zatem ewakuujemy tylko pięćdziesiąt sześć procent tutejszej populacji…
– Aż pięćdziesiąt sześć, kapitanie – poprawił go porucznik. – Zresztą to przecież nie jest
priorytet naszej misji.
– Synu – Henryan spojrzał mu prosto w oczy – ocalenie tych ludzi zawsze będzie moim
priorytetem.
– Ale admiralicja wyraźnie… – Porucznik zamilkł, widząc miażdżące spojrzenie
przełożonego.
– Wiem, jak brzmią rozkazy admiralicji, Toranosukenjiro, i wierz mi, nie mam zamiaru ich
łamać. Ale musisz zrozumieć jedno: ewakuacja połowy kolonistów z tego systemu będzie dla
mnie osobistą porażką, co ja mówię, tragedią. Chodzi o sto kilkadziesiąt tysięcy potencjalnych
ofiar, pojmujesz? – Nie spuszczał wzroku ze spoconego porucznika, dopóki ten nie przytaknął.
– I właśnie dlatego mam zamiar skupić się na tym aspekcie naszej misji.
– A co z rdzeniowcem? – zapytał lekko drżącym głosem porucznik.
– Nic. Załadunek trwa, cokolwiek tam na niego pakują, i będzie trwał do ostatniej chwili.
Górnicy i nadzór kopalni wiedzą najlepiej, co mają robić. Wpieprzając im się w tę robotę,
możemy tylko pogorszyć sytuację.
– Racja.
– Naprawdę? – Henryan uśmiechnął się krzywo.
– Tak. U nas jest przecież podobnie. Weźmy pierwsze lepsze manewry. Wszystko idzie jak
z płatka, dopóki wygwieżdżeni nie zaczną się wtrącać.
Wygwieżdżeni. Całkiem ładne słowo, na pewno nie przypomina inwektywy, a jak
pejoratywnie zabrzmiało w ustach tego młodego oficera.
– Otóż to. – Uśmiech Święckiego poszerzył się i wyprostował. – Dlatego skupmy się na
tym, co naprawdę jest najważniejsze. Na ratowaniu tych ludzi.
– Ale jak mamy to zrobić, skoro liczby nie kłamią. – Hondo wskazał na trzymany w dłoni
czytnik. – Zgodnie z pańskimi rozkazami brałem pod uwagę maksymalne wartości każdego
czynnika. Plan admiralicji zakładał ewakuację z Delty i jej księżyców czterdziestu procent
zamieszkującej je populacji. Dzięki pańskim wskazówkom udało mi się podnieść tę liczbę
o dalszych szesnaście procent. To naprawdę dużo…
– Być może – przyznał Henryan – ale dla mnie wciąż za mało.
– Więcej nie uda się wycisnąć. – Sądząc po tonie, porucznik był święcie przekonany, że tak
właśnie wygląda prawda.
Henryan pochylił się o tyle, o ile pozwalała mu uprzęż kokonu.
– W ciągu najbliższych dwóch dni zrozumiesz, chłopcze, że determinacją można zmieniać
nawet statystyki.
Hondo nie zdążył odpowiedzieć. Po kolejnym wstrząsie, któremu towarzyszyły głośne
zgrzyty, pasażerowie przedziału osobowego usłyszeli głos drugiego pilota:
– Uwaga, rozpoczynamy procedurę podchodzenia do lądowania.
.
TRZY
Wahadłowiec zawisł tuż obok lądowiska. Pilot ustawił go tak, by tylny pomost znalazł się
nad szeroką na pięćdziesiąt metrów okrągłą kratownicą z plastali. Wielka wojskowa maszyna
była zbyt ciężka, by zdołała ją utrzymać konstrukcja wieńcząca szczyt ponad
siedemsetmetrowej wieży zarządu kolonii.
Henryan zszedł z pokładu pierwszy, za nim ruszyli pozostali członkowie zespołu. Wszyscy,
łącznie z Hondo, mieli na sobie pełne kombinezony i uszczelnione hełmy, mimo że czekający
na nich po przeciwnej stronie lądowiska ludzie nie wspomagali układów oddechowych
żadnymi widocznymi urządzeniami. Podobnie było z pracownikami obsługi. Ci także krzątali
się po płycie bez masek i respiratorów. Henryan zerknął przez ramię, czując mocniejszy
podmuch zza pleców. Wahadłowiec zniknął za krawędzią lądowiska, gdy tylko ostatni żołnierz
znalazł się na kratownicy, by dołączyć do reszty eskadry w pobliskim kosmoporcie.
Święcki ruszył pewnym krokiem w kierunku rękawa prowadzącego do przeszklonej śluzy,
z której przed momentem wyłonił się skromny komitet powitalny, czyli całkiem atrakcyjnie
wyglądająca brunetka i trzej towarzyszący jej mężczyźni.
Ubrana w prostą, ale bardzo obcisłą sukienkę koloru burgunda kobieta stanęła na czele
delegacji kolonistów. Niesyntetyczny, matowy materiał opinał jej krągłości w stopniu, jakiego
Henryan nie widywał zazwyczaj na stacjach i okrętach. Opalone ramiona miała całkowicie
odsłonięte, podobnie jak równie brązowe nogi, które widział od stóp aż do kolan. Co do
twarzy zaś… Dopiero w połowie drogi Święcki skupił wzrok na niej. Brunetka była bardzo
młoda, z pewnością nie skończyła jeszcze czterdziestu lat, a jej uroda… Musiała uchodzić za
piękność, takie przynajmniej wrażenie sprawiała dzięki grubo nałożonemu makijażowi
z obowiązkowymi cieniami na policzkach i pasmem obowiązkowej czerni biegnącym od
skroni do skroni na wysokości oczu. Łysinę na szczycie głowy zgodnie z najnowszymi
trendami mody maskowała pasmem grubego włochatego materiału przypominającego z daleka
futro.
Towarzyszący jej mężczyźni nie sprawiali tak imponującego wrażenia. Jeden był rumiany
i gruby, dwaj pozostali mogliby uchodzić za braci, gdyby nie…
Henryan zamarł w pół kroku. Coś ściekało po wizjerze jego hełmu. Gdy spojrzał na
kombinezon, zauważył na nim wiele błyszczących, parujących szybko kropelek. Podniósł
szybko głowę, sięgając do komputera przy nadgarstku, ale zatrzymał palec tuż nad klawiszem
aktywującym pole osobiste. Po błękitnym niebie sunęło coś wielkiego, szarego, kapiącego…
Rozmazał palcem kolejną kropelkę na wizjerze i przytknął opuszkę do ekranu skanera.
– To tylko deszcz – usłyszał na sekundę przed tym, zanim komputer zakończył analizę cieczy.
H2O z niewielkimi domieszkami innych, na szczęście niegroźnych pierwiastków.
Zażenowany Henryan spojrzał bykiem na szczerzących się gospodarzy. Jeszcze nie zdążył
podać im swojego nazwiska, a już wyszedł na przestrzennego głupka, który nie wie, że na
planetach tlenowych dochodzi do procesu kondensacji wilgoci obecnej w atmosferze.
Wyprostował się pośpiesznie, zerknął na stojących za nim żołnierzy – większość z nich
także gapiła się w niebo albo próbowała łapać lecące z chmur krople. Tyle dobrego, że nie
ośmieszył się także w ich oczach.
– Witamy na Delcie – odezwała się rozbawiona szczerze brunetka. – Nazywam się Ninadine
Truffaut. Jestem menadżerem trzeciego szczebla korporacji Etoile Blanc. Panowie, którzy mi
towarzyszą, to Jeantoine Lescaud, szef naszej policji. – Wskazała jednego z barczystych,
łysych jak kolano drągali, którzy z większej odległości wydali się Święckiemu bliźniakami. –
Obok niego stoi Xavieric Dupree, tymczasowy dyrektor kopalni. – Henryan pochylił głowę,
odpowiadając na podobny gest przedstawianego. – A to nasz nieoceniony doktor Jerryan
Pallance…
– Muszę się natychmiast widzieć z zarządcą kolonii – przerwał jej bezceremonialnie
Święcki, gdy zrozumiał, że w komitecie powitalnym nie ma żadnego przedstawiciela
faktycznego zarządu kolonii. Poirytowany tym, że wyszli mu naprzeciw podrzędni urzędnicy,
nie krył oburzenia. Każda minuta zwłoki mogła oznaczać konieczność pozostawienia na Delcie
kolejnych setek kolonistów.
– Pan prezes Mountavon jest niestety nieobecny. – Uśmiech nadal nie znikał z ust brunetki,
choć musiała poczuć się dotknięta obcesowością jego reakcji.
– W takim razie proszę mnie natychmiast zaprowadzić do osoby, która go zastępuje –
naciskał.
– Próbuję właśnie panu wytłumaczyć, że…
– Proszę nie próbować, tylko prowadzić mnie do biur zarządu. Nie mam czasu na czcze
gadanie.
Hondo, stojący tuż za Święckim, odchrząknął znacząco.
– Co jest? – Henryan spojrzał na niego przez ramię.
– Wygląda na to, że stoi pan przed obecnym zarządem tutejszej kolonii. – Porucznik
uśmiechnął się przepraszająco, stukając palcem w holopad.
Święcki przygryzł wargę. Druga wpadka wizerunkowa w ciągu minuty. Ta misja była zbyt
ważna, by spieprzyć ją na samym początku. Koloniści muszą mu się w pełni podporządkować,
jeśli ma zrealizować swój plan. A najgorsze przecież dopiero go czekało.
.
CZTERY
Centrum łączności mieściło się kilka pięter niżej, pod apartamentami zarządu, na sto
dziewięćdziesiątej siódmej kondygnacji wieży. Incydent na lądowisku wbrew pozorom
pozwolił Święckiemu na zaoszczędzenie czasu. Skoro w kolonii zostały tylko płotki, nie
musiał się płaszczyć przed rekinami biznesu i mógł przejść od razu do rzeczy. Kazał się więc
zawieźć prosto tam, gdzie miał trafić po wizycie w biurach zarządu.
Barki desantowe, którymi miano ewakuować ludność Delty na pokłady transportowców
i arek, powinny wejść w atmosferę już za niespełna pół godziny. Do tego czasu przez punkty
kontrolne w kosmoporcie – w tym momencie przejmowane i obsadzane przez ludzi Henryana –
musi przejść co najmniej pięć tysięcy kolonistów. A przekonanie tych twardych ludzi, by w tak
krótkim czasie porzucili cały swój dobytek i uciekali, na pewno nie będzie łatwe. Zwłaszcza
że mieli opuścić jedno z nielicznych miejsc w kosmosie, które naprawdę zasługiwało na
miano raju. Nawet jeśli spędzali w nim tylko trzecią część życia, poświęcając całą resztę na
harówkę w kopalniach ulokowanych na księżycach Delty.
Co oferował im w zamian? Z jednej strony ocalenie, a z drugiej… Miesiące albo i całe lata
poniewierki po odległych stacjach orbitalnych bądź planetach najniższej kategorii,
znajdujących się gdzieś na drugim krańcu znanej przestrzeni. Najbystrzejsi domyślą się tego
bardzo szybko, pytanie tylko, ile innych osób zdołają za sobą pociągnąć. Gdyby Święcki
podchodził do sprawy cynicznie, mógłby sobie życzyć, aby niezadowolonych było jak
najwięcej – dzięki temu pozostawienie ich na Delcie nie obciążałoby jego sumienia. Sami
przecież odmówiliby ewakuacji i zgotowaliby sobie ten los.
Problem polegał jednak na tym, że Henryan nie umiał i nie chciał skazać nikogo na pewną
śmierć. Nie po tym, co obejrzał na przekazach z kilkunastu już zniszczonych kolonii. Nie po
tym, co sam przeżył w kolonii karnej Draccosa.
Jako że korporacja prowadziła rozległe interesy we wszystkich metasektorach, wielu
kolonistów z pewnością znajdzie nowy dom na dopiero odkrywanych światach przeciwległych
Rubieży. Inni natomiast wrócą do egzystencji w warunkach, jakie znali, zanim trafili kilka lat
temu na Deltę. Jedni i drudzy zrozumieją, że to była konieczność, z czasem może nawet
zapomną o utraconym raju. Wmawiał to sobie nieustannie, choć sam do końca nie wierzył
w prawdziwość tych zapewnień. Zbyt dobrze znał ludzi… Nie mógł jednak okazywać
słabości. Nie teraz.
Wkroczył do centrum łączności i natychmiast zaczął wydawać rozkazy.
– Kapralu White, proszę zabezpieczyć stanowiska.
Żołnierze specgrupy ściągnęli obu techników z obrotowych foteli, by zająć ich miejsca.
Uzbrojeni po zęby żandarmi ustawili wyrywających się mężczyzn pod jedną ze ścian. Nikt nie
zwracał uwagi na protesty czwórki oficjeli. Henryan wybrał ten sposób przejęcia centrum
w czasie lotu. Wiedział, że mógłby to załatwić w bardziej cywilizowany sposób, ale przecież
najbardziej liczył się czas.
– Poruczniku, nagrania!
Hondo podał White’owi kryształ, drugi identyczny nośnik trafił w ręce siedzącego obok
plutonowego.
– Kamery!
– Są kamery, kapitanie! – zameldował kapral, gdy kilka kulistych obiektów zawisło przed
twarzą Henryana.
Święcki uniósł znacząco dłoń, by uciszyć utyskującego wciąż szefa policji i sekundującą mu
dzielnie Ninadine. Na wszystkich ekranach centrum pojawiło się logo trzeciej floty. Moment
później obraz ściemniał, a gdy ponownie pojaśniał, ukazała się na nim twarz Święckiego oraz
znajdujący się w tle rozwścieczeni oficjele. To także była część planu.
– Trzy, dwa, jeden! – odliczał White, zginając palce.
– Obywatele kolonii Ulietty, mówi kapitan Henryan Święcki, współdowódca krążownika
Djangonzalo Cervantes. Z rozkazu admiralicji połączonych flot przejmujemy kontrolę nad
waszym systemem. Za niespełna czterdzieści godzin jedna z pobliskich gwiazd zamieni się
w supernową. Niewyobrażalna siła tej eksplozji wyjałowi wszystkie okoliczne systemy,
w tym także Uliettę. – W tym momencie w prawym górnym rogu ekranów pojawił się zegar
odliczający czas do przewidywanego przylotu liniowców. – W związku z nieuchronną zagładą
tej części sektora admiralicja nakazała wprowadzenie na Ulietcie stanu wyjątkowego
i natychmiastową ewakuację całej kolonii. Za moment otrzymacie na swoje prywatne
komunikatory specjalny komunikat zawierający opis procedur obowiązujących podczas
ewakuacji. Razem z nimi każdy kolonista otrzyma także numer porządkowy uprawniający do
zajęcia miejsca na jednostkach przewożących uchodźców na transportowce i arki. Postępujcie
zgodnie z przekazanymi instrukcjami, a nikomu nie stanie się krzywda. – Henryan skinął głową
w kierunku żołnierza czekającego przy drugiej konsoli. Kryształ trafił do czytnika wcześniej,
wystarczyło tylko aktywować nadajnik. – Trzecia flota dołoży wszelkich starań, by zapewnić
bezpieczny transport każdemu z was. Uprzedzam jednak, wszelkie próby dostania się na nasze
wahadłowce i barki poza kolejnością, podobnie jak odmowa zajęcia na nich miejsca, będą
karane odebraniem numeru porządkowego i przesunięciem na koniec kolejki. Informuję też, że
żaden z podległych mi żołnierzy i oficerów nie ma możliwości zmiany nadanego wam przez
admiralicję statusu, tak więc próby ich przekupienia spełzną na niczym. Jeśli ktoś zaoferuje
wam przyśpieszenie ewakuacji bądź awans na liście oczekujących, zgłoście to natychmiast
lokalnej policji lub naszym oficerom, ponieważ z pewnością padliście ofiarą oszusta.
Hondo, znajdujący się poza polem widzenia kamer, machnął ręką, dając White’owi znać,
żeby wyłączył rejestrator.
Święcki nie umilkł jednak. Wyprostował się tylko bardziej, jakby przechodził do
ważniejszych spraw.
– Aby przyśpieszyć ewakuację, rekwirujemy czasowo wszystkie prywatne i korporacyjne
jednostki o napędzie międzysystemowym. Właściciele tych statków mają się natychmiast
zgłosić na lądowisku dziewiątym kosmodromu, gdzie otrzymają dalsze instrukcje. Dotyczy to
także jednostek znajdujących się aktualnie w przestrzeni wewnętrznej i na punktach zbornych
w pobliżu strefy skoku. Wszelkie próby uniknięcia konfiskaty bądź ucieczki z systemu będą
traktowane jako akt zdrady i karane z całą surowością.
– Kapitanie… – przerwał mu White.
– Nie widzicie, że wygłaszam orędzie? – warknął rozeźlony Święcki.
– Widzę, ale kazał pan meldować, jeśli ktoś będzie próbował uciekać na własną rękę.
– Wizja! – rzucił Święcki.
Na części ekranów pojawiła się krawędź fotosfery lokalnej gwiazdy i wiszące opodal
strefy skoku okręty eskorty, pozostawione tam przez konwój, by odwracały uwagę wroga od
jednostek ewakuujących cywilów. Obcy, widząc krążownik i dwanaście niszczycieli, powinni
ruszyć najpierw w pościg i zawrócić w kierunku Delty dopiero po próbie zniszczenia
uzbrojonego wroga – nieudanej tym razem, ponieważ dowódcy wszystkich okrętów otrzymali
rozkaz wykonania skoków podprzestrzennych, gdy tylko sytuacja zacznie się wymykać spod
ich kontroli. Dzięki podobnemu manewrowi Khumalo kupił swoim ludziom kilka dodatkowych