355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Robert Szmidt » Ucieczka z Raju » Текст книги (страница 20)
Ucieczka z Raju
  • Текст добавлен: 19 мая 2017, 19:30

Текст книги "Ucieczka z Raju"


Автор книги: Robert Szmidt



сообщить о нарушении

Текущая страница: 20 (всего у книги 20 страниц)

ataku.

Tuziny czekających na moment eksplozji megabuldożerów zasypały dymiące jeszcze kratery

górami pozostawionej rudy, by dosłownie kilka minut później spocząć razem z przewożącymi

je transporterami na cmentarzysku ciężkiego sprzętu, które urządzono w pośpiechu wiele

kilometrów od składów, a za to jak najbliżej lądowiska.

W tym samym czasie zakończono akcję ewakuacyjną. Gigantyczny rdzeniowiec opuścił

orbitę natychmiast po przyjęciu ładunku z ostatniego kontenera. Święcki postanowił

wykorzystać szansę i skierować masowiec do tunelu czasoprzestrzennego, aby ruda dotarła do

Systemów Centralnych w jak najkrótszym terminie. Ta opcja bowiem wydawała mu się coraz

bardziej realna. Jeszcze pół godziny i będzie miał na koncie kolejny sukces, o ile rzecz jasna

przed dotarciem masowca do strefy skoku na Ulietcie nie pojawią się Obcy.

Dyżurni z Cervantesa monitorowali sytuację. Na razie mierniki van Vogta milczały, co

znaczyło, że w ciągu najbliższych kilku minut nic i nikt nie pojawi się w przestrzeni Ulietty. To

cieszyło kapitana. Dwa i pół tysiąca górników, którzy pozostali na księżycu, by zamaskować

składy, miało bowiem dogonić rdzeniowiec po drodze, lecąc na pokładzie ostatniego

przerobionego korporacyjnego transportowca. Gdyby gigant wykonał skok teraz, ludzie,

którym tyle zawdzięczała Federacja, zostaliby skazani na pewną śmierć.

Wahadłowiec Henryana został przejęty przez jeden z niszczycieli eskadry, specjalnie

ściągnięty w tym celu na orbitę Delty. Rutta uparł się, że dowódca krążownika i całej operacji

nie może zniknąć sztabowi z oczu, a już zwłaszcza w czasie ostatniej, decydującej fazy

odwrotu, podczas której tyle jeszcze mogło się wydarzyć.

Mijały minuty i kwadranse, a pilnujące strefy skoku jednostki wciąż nie przekazywały

meldunku o wykryciu drgań. W końcu, sto siedemnaście minut po godzinie zero, Święcki

zobaczył holograficzne zatroskane oblicze Javiernesto.

– Czujniki wykryły zbliżający się transfer – zameldował komandor. – Mamy jeszcze sześć

minut do skoku.

Henryan spojrzał na symulator. Wektor rdzeniowca świecił krwistą czerwienią, ale to go

teraz najmniej interesowało. Odszukał wzrokiem właściwą linię i zaklął.

– Górnicy są dziewięć minut od rdzeniowca – rzucił, wprowadzając do urządzenia nowe

dane.

Chciał sprawdzić, ile czasu uda mu się zyskać, jeśli zmieni kurs i spowolni giganta. Linia

łącząca obie jednostki uległa skróceniu, lecz koloru nie zmieniła. Wprowadził następną

korektę, tym razem maksymalnie opóźniając skok. Wektor zapłonął uspokajającą zielenią.

Święcki sprawdził, jak blisko wroga znajdą się obie jednostki. Transportowiec może

przycumować na dwanaście sekund przed znalezieniem się w polu ostrzału, przy założeniu, że

liniowce nie rozwiną większej prędkości, niż zaobserwowano dotychczas. Nike, niestety, nie

wiedział nic o ich maksymalnych osiągach ani uzbrojeniu, a te dane były teraz najistotniejsze.

Henryan poczuł zimny pot na karku.

– Co robimy? – zapytał równie zdenerwowany Hines.

Święcki się zawahał. Wcześniej zdążył obmyślić przeróżne warianty, ale żaden nie zakładał

tak małego marginesu błędu. Dwanaście sekund to mniej niż nic, mimo że wróg powinien być

wciąż ponad pięć i pół miliona kilometrów od zautomatyzowanego masowca, gdy ten wykona

skok w podprzestrzeń.

– Ja bym zaryzykował – rzucił niezbyt pewnym tonem.

Komandor milczał. Obaj zdawali sobie sprawę z reperkusji ewentualnego niepowodzenia.

Bez tej rudy Federacja nie zdoła powstrzymać floty Obcych. Razem z ładunkiem życie stracą

dziesiątki tysięcy kolonistów, których ratował przez ostatnie dwie doby z narażeniem własnej

kariery, a kto wie, czy nie wolności. Na drugiej szali spoczywały losy dwóch i pół tysiąca

bohaterów. Inaczej nie mógł myśleć o mężczyznach i kobietach, którzy znając stawkę,

pozostali do samego końca na swoich stanowiskach.

– Zrobimy, co każesz – stwierdził Javiernesto – ale proszę, przemyśl dobrze tę sprawę.

– Nie możemy ich zostawić na pewną śmierć.

– Stawiasz na szali życie milionów, a może i miliardów ludzi – przypomniał mu Hines.

– Wiem.

Święcki poczuł nagle ogromny żal, że uległ Rutcie i w ostatniej chwili zmienił plany. Gdyby

znajdował się teraz na pokładzie transportowca numer czterysta siedem, mógłby z czystym

sumieniem wydać rozkaz wykonania skoku. Zginąłby razem z ludźmi, których zawiódł. Tak

byłoby uczciwiej i sprawiedliwiej dla obu stron.

– Decyduj – ponaglił go komandor.

– Co mówią odczyty?

– Nadlatują co najmniej cztery obiekty.

Cztery liniowce. Eskadra Cervantesa nie dałaby rady nawet jednemu, ale mogłaby go

odciągnąć, gdyby… Nie, nie mogłaby. Żaden trzeźwo myślący człowiek, a tym bardziej

zaawansowany cywilizacyjnie kosmita nie połknąłby haczyka i nie połakomiłby się na

kilkanaście podrzędnych celów, mając na wprost nosa takiego giganta.

– Podejmiemy to ryzyko – obwieścił grobowym tonem, wysyłając zautomatyzowanemu

rdzeniowcowi rozkaz zmiany kursu.

– Jesteś pewien? – Javiernesto wyglądał, jakby kazano mu rozstrzelać własną rodzinę.

– Ja dowodzę pionem operacyjnym – przypomniał mu Henryan. – Na mnie spadnie pełna

odpowiedzialność w razie…

– Obudź się, człowieku! – nie wytrzymał komandor. – Wszyscy trafimy do kolonii karnych,

jeśli ten ładunek nie dotrze do celu.

Miał rację. Rada oszaleje. A zależna od niej admiralicja na pewno nie będzie

powstrzymywała furii pani kanclerz i jej przydupasów. Bardziej prawdopodobne było, że

Xiao doleje oliwy do ognia, jak mawiali starożytni.

– Zaufaj mi – poprosił Święcki.

– Henryan, wiem, że ciężko ci będzie żyć ze świadomością porzucenia tych górników, ale

zadaj sobie proste pytanie: jak poczujesz się, kiedy stracimy nie tylko ich, ale też pozostałe

osiemdziesiąt dziewięć tysięcy ewakuowanych?

– Nie jestem szalony, Javiernesto – odparł ze spokojem kapitan. – Nie mam zamiaru

podejmować niepotrzebnego ryzyka.

– A jak nazwiesz próbę opóźnienia skoku? Jak dla mnie to czyste szaleństwo. I niepotrzebne

ryzyko. Ci ludzie wiedzieli, na co się piszą – przypomniał. – Zrozumieją naszą decyzję.

– Nie. Nie zrozumieją. Przecież oni nie wiedzą nawet, o co tu tak naprawdę chodzi. Nadal

sądzą, że uciekamy przed eksplozją supernowej.

Hines milczał. Jemu też nie spodobała się zagrywka admiralicji, ale z czasem zrozumiał, że

szerzenie paniki w koloniach dalszych pasów przyniosłoby więcej złego niż dobrego. Ci

górnicy przekonają się jednak na własnej skórze, i to już niedługo, jaką dziwką bywa flota.

Umrą, złorzecząc zapewne Święckiemu i wszystkim innym mundurowym.

– Co zamierzasz? – zapytał w nadziei, że uda mu się wyperswadować koledze tę decyzję.

– Spróbujemy ich opóźnić. Podciągnij wszystkie jednostki jak najbliżej strefy skoku, idźcie

pod płaszczyznę ekliptyki, wektor dwieście siedemdziesiąt stopni w stosunku do aktualnej

pozycji rdzeniowca – mówiąc, wpisywał kolejne dane do symulatora.

– Trzymamy się starego planu? – zapytał komandor.

– Tak, ale z dużymi modyfikacjami. Podlecimy bliżej. Będziemy agresywniejsi. Jeśli ich

sprowokujemy…

Hines przyglądał się planowi kapitana, kręcąc głową.

– …stracimy większość okrętów – dokończył za niego.

– Nie – zaprzeczył Henryan. – Zobacz.

Ostatnia modyfikacja została przesłana. Javiernesto uśmiechnął się kpiąco.

– Sprytne – przyznał.

Święcki szedł na całość. Gdy liniowce wyjdą z nadprzestrzeni, ich dowódcy zobaczą

znajdującą się o pół sekundy świetlnej, szarżującą eskadrę. Niszczyciele zaczną odpalać

rdzenie na pięć sekund przed pojawieniem się pierwszego t’iru w systemie, aby

zmaksymalizować chaos. Cervantes także pozbędzie się całego zapasu rakiet, w tym

dziesięciu torped nuklearnych. Co więcej, krążownik i jego eskorta będą leciały tuż za gradem

pocisków, prosto na wychodzących ze studni grawitacyjnej Obcych. Ten manewr powinien być

tak zaskakujący, że zmusi wroga do zmiany kursu, a każda sekunda zaangażowania w to starcie

oznaczać będzie pięciokrotnie więcej czasu kupionego górnikom. Największe zaskoczenie

spotka jednak Obcych, gdy okręty ludzi wejdą w pole rażenia i zamiast wyparować…

wykonają skok w podprzestrzeń.

– Zwracam honor – rzucił komandor po przeprowadzeniu dwukrotnej symulacji. – Miejmy

nadzieję, że to zadziała.

– Ty dałbyś się oszukać – rzucił z uśmiechem na twarzy Święcki. – Ja pewnie też, a to dobry

prognostyk.

– Obyś miał rację.

– Obyś miał szczęście.

Tymi słowami się pożegnali.

.

DWADZIEŚCIA JEDEN

Święcki zasiadł na stanowisku dowodzenia pionu operacyjnego Chrisadora Duncana,

niszczyciela wysłanego po niego na księżyc. Oficer, do którego należał ten fotel, ustąpił mu

miejsca bez słowa. Zdawał sobie sprawę, o jaką stawkę toczy się ta gra i jakie ryzyko

podejmuje cała eskadra. Wszyscy trzymali kciuki za powodzenie planu kapitana. A już tylko

sekundy dzieliły ludzi od rozpoczęcia starcia z niepokonanym dotąd wrogiem.

– Sześć sekund do wyjścia pierwszego obiektu… Otwarto ogień zaporowy – informował

grobowym głosem wachtowy.

Był to naprawdę stary zwyczaj, przeżytek pamiętający czasy okrętów pływających po

morzach i oceanach Ziemi. Komputery szybciej i dokładniej podawały dane, zwłaszcza

łączami kwantowymi, jednakże nikt nie kwapił się do zmian w regulaminie, podobnie jak nie

było chętnych, by przekreślić inne tradycje floty, takie jak choćby wybijanie dzwonem pełnych

godzin.

– Trzy, dwa, jeden… – Święcki słuchał głębokiego basu, nie odrywając wzroku od

wyświetlaczy. – Kontakt.

Tuż przed wirem wektorów rakiet pojawiła się czerwona ikona. Trzy dziesiąte sekundy, tyle

czasu pozostało załodze liniowca na reakcję. Mgnienie oka wystarczyło jednak systemom

obrony Obcych do namierzenia celów i otwarcia ognia. Wyświetlacze zalały szybko

przepływające strumienie danych. T’iru walczył jak szalony, ale nie miał szans z tak wielką

nawałą ognia. Jego ekrany zapłonęły bielą tysiąca eksplozji, które zlały się natychmiast

w jedną oślepiającą łunę.

Święcki nie wiedział, czy o sukcesie przesądził zbyt krótki czas na reakcję, czy też plazma,

w jaką zamieniały się kolejne dziesiątki wyparowujących rdzeni, oślepiła w końcu systemy

obrony t’iru. Liczyło się tylko to, że efekt ludzkich działań był piorunujący. Po raz pierwszy

w historii tego konfliktu pola siłowe chroniące okręt Obcych zostały pokonane, a stało się to

na ułamek sekundy przed nadzianiem się t’iru na drugą falę ognia zaporowego. Czujniki

zwariowały, potem rozległy się wrzaski ludzi. Wszystkie torpedy nuklearne Cervantesa

dotarły do niechronionego tarczami celu. Liniowiec przeleciał z impetem przez szybko

rozpraszające się kule atomowego ognia i… zaczął wyraźnie zwalniać.

Święcki nie miał czasu na wyrażanie radości. Drugi t’iru pojawił się właśnie w normalnej

przestrzeni. Jego także zasypał grad pocisków, ale nie mający porównania z nawałą ognia, na

jaką trafiła czołowa jednostka. Trzeci liniowiec załapał się na resztki ostatniej salwy. Czwarty

nie musiał nawet aktywować systemów obrony.

Wszystko to jednak miało niewielkie znaczenie. Pierwszy okręt wroga wypadł z szyku. Nie

został zniszczony, choć wstępne analizy wskazywały, że w kilkunastu miejscach doszło do

rozszczelnienia zewnętrznego pancerza, co w połączeniu ze skażeniem promieniotwórczym

wystarczyło do wyłączenia tej jednostki z akcji. Przynajmniej chwilowo, ponieważ

dowodzący nią ma’lahn nadal w pełni panował nad swoim okrętem.

Święcki powiększył wybrany fragment pola walki. Wpatrywał się intensywnie w wektory

nadlatujących t’iru. Drugi liniowiec właśnie zaczął zmieniać kurs, szykując się do starcia

z okrętami ludzi. Trzeci poszedł jego śladem. Czwarty…

– Skurwykloni pomiot bioprotezy – zaklął pod nosem Henryan.

Ostatni liniowiec, podobnie jak uszkodzona jednostka, oderwał się od formacji wchodzącej

na kurs przejęcia eskadry Cervantesa. Podstęp nie zadziałał. To, że trzy t’iru zostały

odciągnięte od rdzeniowca, nie miało znaczenia. Samotny Obcy nie będzie miał żadnego

problemu ze zniszczeniem pozbawionego broni i tarcz frachtowca. Ludzie zarobili dzięki tej

akcji trzy sekundy, czyli tyle co nic. Świadomość porażki stłumiła rodzącą się gdzieś w głębi

serca radość.

– Eskadra wykonała skok – zameldował moment później wachtowy, próbując przekrzyczeć

wiwatujących wciąż kolegów.

– Łączcie mnie z czterystasiódemką – rozkazał Święcki, otaczając stanowisko dowodzenia

ekranami izolacyjnymi.

Na panelu przed nim pojawiła się twarz dyrektora kopalni. Henryan rozmawiał z nim przed

chwilą, zaraz po zakończeniu połączenia z Cervantesem. Nakreślił mu szczerze aktualną

sytuację. Tylko tyle mógł zrobić.

Dupree był blady jak kreda, gdy słuchał kolejnej krótkiej przemowy kapitana.

– Margines bezpieczeństwa zwiększył się do piętnastu sekund – zakończył ponurym tonem

Henryan. – Liniowiec, który leci w waszym kierunku, na razie nie przekroczył zakładanej

prędkości, więc mamy jeszcze szanse.

Xavieric oblizał spierzchnięte wargi.

– Na razie o problemie wiem tylko ja i piloci – powiedział zduszonym głosem. – Uznałem,

że tak będzie lepiej.

– Rozumiem. – Święcki z każdą chwilą coraz bardziej szanował tego człowieka.

Jeśli coś pójdzie nie tak, dwa i pół tysiąca górników, z których wielu dyrektor kopalni znał

osobiście, ostatnie chwile życia spędzi w spokoju, ciesząc się do ostatka z wykonania

niemożliwej misji. Tak, Dupree miał rację, nie powinno im się tego odbierać nawet w imię

ujawnienia gorzkiej prawdy.

– Zrobiliście, co w waszej mocy – dodał Xavieric. – Teraz wszystko jest w rękach Boga.

Problem w tym, że to właśnie Stwórca zamierza pozbawić nas życia – pomyślał Henryan,

ale nie odważył się powiedzieć tych słów na głos.

– Spróbuję kupić wam jeszcze moment – rzucił butnie, biorąc się w garść.

– Jak?

– Zaatakujemy ten liniowiec.

Duncan znajdował się mniej więcej w tej samej odległości od punktu skoku co

rdzeniowiec, przy czym od rdzeniowca dzieliło go tylko kilkanaście stopni kątowych. Może

Obcy zechcą zejść nieco z kursu, żeby najpierw pomścić swojego towarzysza.

Na wspomnienie uszkodzonego t’iru Święcki wrócił na moment do odczytów z pola bitwy.

Sonda przekazująca transmisję kwantową wciąż działała. Obcy zignorowali ją, prąc

w pierwszej kolejności na atakujące ich okręty. Po ich niespodziewanym zniknięciu zmienili

ponownie kurs, ruszając prosto na rdzeniowiec. Stracili jednak ponad osiem sekund i na

pewno nie zdążą. Uszkodzony t’iru leciał ostatni, zostawał też coraz bardziej w tyle. To jednak

nie cieszyło kapitana, choć powinno.

Sprawdził, jak wygląda sytuacja na drugim polu walki. Rdzeniowiec znajdzie się w zasięgu

skutecznego ognia Obcych za trzydzieści siedem sekund. Transportowiec hamował już od

dłuższej chwili, wchodząc na kurs zbliżeniowy z wybraną ładownią.

Henryan zacisnął kciuki.

– Dacie radę – wycharczał, nie zdając sobie sprawy z tego, jak mocno zaciska szczęki.

Trzydzieści jeden sekund… Zamarł, podobnie jak Dupree.

W miejscu, gdzie znajdował się do tej pory rdzeniowiec, obaj widzieli tylko pustkę.

– Co jest, kurwirtual? – Kapitan rzucił się do klawiszy. – Kto śmiał zmienić moje rozkazy!?

– wrzasnął, przechodząc na kanał ogólny. – Kto?! Każę rozstrzelać skurwyklona, a potem

rozerwę jego zwłoki własnymi rękami!

– Henryan…

– Łączcie z admiralicją! – gorączkował się Święcki. – Natychmiast!

– Henryan!

Podniósł wzrok na wyświetlacz.

– Nie rozumiem, jak do tego mogło dojść. Moje rozkazy…

– To jednostka należąca do korporacji – zaczął wyjaśniać Xavieric. – Twoje rozkazy nie

mogły anulować nadrzędnych protokołów bezpieczeństwa.

– Jakich znowu protokołów? – pieklił się Święcki.

– Firma zabezpieczyła się na każdą okazję. To zautomatyzowany masowiec.

Zaprogramowano go w taki sposób, by odleciał z Ulietty, kiedy stopień zagrożenia wzrośnie

ponad dopuszczalny poziom. Widocznie ostateczną granicą było te trzydzieści sekund. Nasi

przełożeni nigdy nie dbali o ludzi, tylko o zysk.

– Każę postawić ich pod sąd! – nie odpuszczał Henryan. – Zapłacą za tę zbrodnię głowami!

– Przyjacielu, daj spokój – poprosił Dupree. – Zostało nam tylko kilka sekund. Chcę ci coś

powiedzieć, zanim odejdę.

Święcki usiadł prosto z otwartymi ustami. W oczach miał łzy.

– Zawiodłem was – wyszeptał. – To moja wina. Gdybym nie wymyślił tej demolki…

– Mylisz się. Służenie pod twoimi rozkazami było dla nas wszystkich zaszczytem. Pamiętaj

o tym, czego razem dokonaliśmy. – Cywil zasalutował niezdarnie, jak ktoś, kto nigdy

wcześniej tego nie robił. – Żeg…

Transmisja została przerwana, ale Henryan nie opuścił ekranów izolacyjnych.

– Wykonać skok – rozkazał przez zaciśnięte zęby.

.

EPILOG

.

JEDEN

Trinity 44, Sektor Zebra,

27.10.2354

Ninadine podeszła do oficera stojącego przy luku. Przyłożyła dłoń do rozgrzanego panelu

skanera. Na wyświetlaczach stanowiska kontrolnego pojawiły się jej dane.

– Dziękuję, panno Truffaut. – Mundurowy podał jej kartę kodową z dokumentami transferu.

– Proszę przejść na terminal numer siedemset dwadzieścia sześć.

Stacja tranzytowa w systemie Trinity 44 przyjęła wszystkich nadprogramowych uchodźców

z Ulietty, choć nawet w jej gargantuicznym korpusie trudno było znaleźć miejsce dla tak

ogromnej rzeszy pasażerów. Wojskowy zarząd dwoił się więc i troił, by jak najszybciej

rozwiązać ten problem. Transportowce floty i przejęte jednostki pasażerskie odlatywały co

chwilę, zabierając po kilkudziesięciu, czasem nawet kilkuset pasażerów, by przewieźć ich do

nowych tymczasowych ojczyzn.

W nadawanych bez przerwy komunikatach dowództwo informowało, jak wyglądają

procedury, gdzie znajdują się punkty rejestracyjne, jakie dokumenty trzeba okazać. Ninadine

była pod wrażeniem sprawnej organizacji. Wojsko działało jak najlepsza korporacja, było

niezawodną maszyną o milionie idealnie pasujących do siebie trybów. Zlecone flocie zadanie

rozśrodkowania ewakuowanych zostanie wykonane w najkrótszym możliwym czasie,

ponieważ w kolejce do ramion cumujących stały już kolejne jednostki z mieszkańcami innych

zaatakowanych kolonii. Na ich pokładach nie było jednak aż tylu pasażerów jak

w przepastnych kontenerowych pseudohabitatach.

Żołnierze, których przydzielono do nadzorowania wyładunku, oglądali z niekłamanym

podziwem pustoszejące kontenery. Nie nawykli do luksusów, ale pokonanie kilku lat

świetlnych w takich warunkach nawet im nie mieściło się w głowie.

To cud – uświadomiła sobie Ninadine, jadąc długim ruchomym chodnikiem na koniec

wielokilometrowego ramienia, przy którym znajdował się wskazany jej terminal – że tak

niewiele osób postradało życie podczas tej podróży. W jej habitacie zmarły tylko trzy osoby.

Dwie w wyniku nieszczęśliwego wypadku z kompresorem, trzecia doznała rozległego

wylewu. Bez lekarzy na pokładzie pozostali górnicy mogli jedynie przyglądać się ich agonii.

W sumie słyszała o dwudziestu sześciu ofiarach tej szaleńczej ucieczki, choć to na pewno nie

były jeszcze pełne szacunki. Te pozna dopiero wtedy, gdy zakończy się jej tułaczka.

Na razie miała się udać do nowo wybudowanej kolonii gdzieś na drugim krańcu Rubieży,

przy granicy z Terytoriami Wewnętrznymi. Tam przyjdzie jej czekać na drugi etap transferu,

tym razem już docelowego. Zaraz po otrzymaniu przydziału wysłała ze stacji wiadomość

swoim przełożonym, informując ich, gdzie dokładnie zostanie wysłana. Liczyła, że szefowie

nie zostawią jej na lodzie jak tam, na Delcie. Pewności jednak nie mogła mieć, podświadomie

więc szykowała się na najdłuższe w życiu wakacje.

Zasłużyłam na odpoczynek – uznała, schodząc z poruszającego się wolnym tempem

chodnika. W pomieszczeniu terminalu za przezroczystą ścianą z plastali stało już ponad sto

osób. Mijając bramkę kontrolną, Ninadine przyglądała się odwróconym w jej stronę obcym twarzom. Nie znała nikogo z tych umęczonych, brudnych ludzi.

DWA

Ziemia, Sektor Alfa, 27.10.2354

Kanclerz Modo wysłuchała raportu wielkiego admirała. Powieka jej nawet nie drgnęła, gdy Farland podawał kolejne liczby i fakty. Rdzeniowiec wykonał skok w przestrzeń

międzysystemową, skąd natychmiast nadał komunikat. Dwie doby później pojawił się na

Trinity 44, skąd po odłączeniu habitatów z niemal dziewięćdziesięcioma tysiącami uratowanych kolonistów wyruszył w rejs do Systemów Centralnych.

– Proszę się nie obawiać. Zorganizowaliśmy sprzęt potrzebny do przejęcia tych ludzi –

poinformowała dowódcę trzeciej floty, mierząc chłodnym spojrzeniem towarzyszących mu

wyprężonych oficerów. Rutta wyglądał na potwornie zmęczonego, a stojący obok niego

Święcki miał spuszczoną głowę. – Polecimy także admiralicji pilne kontrasygnowanie

wniosków o awanse dla kapitana i pułkownika. Rada w uznaniu zasług zdecydowała także

o odznaczeniu wszystkich panów Złotym Krzyżem Federacji. Wasz wkład jest nieoceniony.

Dziękuję w imieniu nas wszystkich.

Farland, Rutta i Święcki zasalutowali i na tym zakończono połączenie ze sztabem trzeciej

floty.

Modo usiadła wygodniej, utrzymanie postawy wyprostowanej wciąż sprawiało jej ból,

a przy tak szczególnych okazjach ograniczała dozowanie środków uśmierzających, by poddani

– jak lubiła nazywać ludzi – którym udzielała audiencji, nie zauważyli jej rozkojarzenia.

– Pomysł ze zmyleniem Obcych transmisjami z niezamieszkanych systemów wydaje się

genialny w swojej prostocie – stwierdziła, czując błogie odrętwienie w miejscach, gdzie

dozowniki wstrzyknęły jej podwójną dawkę tronixu.

– Nie do końca rozumiem, jak miałoby to zadziałać – rzucił nieprzekonany Kaup.

– To proste jak budowa lasera, przyjacielu – odezwał się natychmiast Benadetto. – Jeśli

sondy Obcych działają na podobnej zasadzie jak nasze… a raporty Farlanda i Rutty wskazują

wyraźnie, że w dotychczasowych podbojach ma’lahn wykorzystywali natężenie emisji fal

radiowych… możemy ich łatwo zmylić i skierować w przyszłości tam, gdzie będziemy

chcieli, czyli prosto na kolonie-przykrywki. Nagramy emisje z najbardziej rozwiniętych

systemów w innych metasektorach i zaczniemy je nadawać ze stacji umieszczonych kilka dni

świetlnych za systemami minus drugiego i minus trzeciego pasa. Dzięki temu Obcy, analizując

zarejestrowany szum tła, polecą tam, gdzie będzie największy ruch w eterze.

– To się dopiero okaże. – Kaup nadal nie był przekonany.

Benadetto roześmiał się chrapliwie.

– Nie mam wątpliwości, że nasi wojskowi trafili na właściwe rozwiązanie. Niepokoi mnie

tylko jedno: czy nasz skromny wkład w uprawdopodobnienie tej zmyłki nie zostanie zbyt

wcześnie odkryty i mylnie zinterpretowany.

Modo spojrzała na niego uważniej.

– Do czego pijesz, Giancarlouis? – zapytała.

– Do naszego upadłego bohatera – rzucił kąśliwie.

– Ta menda za dużo wie – poparł go Kaup.

– Damiandreas nie puści pary z ust. – Machnęła lekceważąco ręką. – Ma zbyt wiele do

stracenia…

– I tu się mylisz – wpadł jej w słowo Benadetto. – Został przez nas upokorzony, a ludzie

jego pokroju nie poddają się tak łatwo. Nie martwiłbym się o Stachursky’ego. On z pewnością

jest dzisiaj bezpieczny, ale my… Rzucenie mediom kilku łakomych kąsków, z anonimowych

źródeł rzecz jasna, to coś, czego powinniśmy się spodziewać. Nie teraz, ale za jakiś czas, żebyśmy mieli innych, bardziej aktualnych wrogów na celowniku, gdy przyjdzie do

planowania zemsty. Tego się obawiam, moja droga, jeśli chcesz znać moje zdanie.

– Przecież relokacja to był jego pomysł – żachnęła się Modo.

– Tego nie będziemy mogli mu udowodnić bez publikacji nagrań, które obciążają nas

wszystkich – skontrował celnie Benadetto.

– Myślę, że to najodpowiedniejszy moment, by nasz nieodżałowany przyjaciel raczył

popełnić spektakularne samobójstwo – zaproponował Kaup. – Stary weteran nie wytrzyma

presji oskarżeń i strzeli sobie w łeb. Im szybciej to zrobi, tym mniej czasu będzie miał na

knucie – dodał.

Kanclerz przeniosła wzrok na skarbnika Federacji.

– Jestem za. Numer z przesiedlaniem ewakuowanych kolonistów bije na głowę nawet tę

jego Kuźnię. Jeśli ta sprawa wyjdzie na jaw, nasze głowy potoczą się pod stopy wiwatującego

tłumnie plebsu.

– Dobrze – podsumowała Modo. – Zatem mamy jednogłośną decyzję. Niech Rubio zajmie się wszystkim.

Kaup sięgnął po prywatny komunikator i wpisał krótką wiadomość.

– Załatwione.

– A skoro o ewakuowanych mowa, co zrobimy z tymi stoma tysiącami dodatkowych

manekinów?

– Jak to: co? – Modo wzruszyła ramionami. – Pomysł Rutty z transmisjami rozwiąże ten

kryzys szybciej, niż myślicie. Flota zdążyła wybudować setki kolonii tam, gdzie chcemy teraz

skierować Obcych. Trzeba je gęsto zasiedlić, żeby podstęp nie wydał się za szybko.

– Nie boisz się, że coś pójdzie nie tak? – zapytał Benadetto. – To przecież ogromna masa

ludzi.

– Wolałbyś puścić ich wolno? – zakpiła Modo. – Chcesz, żeby na Terytoriach

Wewnętrznych wybuchła panika? Kto uwierzy w synchroniczne eksplozje wielu supernowych?

A wyjawienie prawdy o inwazji Obcych, których na razie nie jesteśmy w stanie powstrzymać, doprowadzi do nieobliczalnych skutków. Przegramy tę wojnę, zanim do niej naprawdę staniemy. Ludzie to faktycznie bydło, ale teraz to my jesteśmy jego pasterzami i to na naszych barkach spoczywa brzemię odpowiedzialności za uratowanie cywilizacji.

Nadprogramowi ewakuowani muszą zniknąć z radaru, a skoro tak, niech się przynajmniej do czegoś przydadzą.

Poświęcając tę garstkę, uratujemy dziesiątki, jeśli nie setki zamieszkanych systemów. Jedno życie za tysiąc, za milion nawet. To bardziej niż akceptowalne straty. Przyszłe pokolenia

docenią naszą ofiarność, jestem tego pewna.

– Dajcie spokój, pora na obiad, a wy gadacie bez sensu o ludziach, którzy jeśli wierzyć

raportom, zginęli kilka dni temu w pasie minus dwa. – Kaup wzruszył ramionami. – Święcki

odwalił za nas kawał dobrej roboty, działając od początku do końca w ścisłej tajemnicy. Teraz

wystarczy, że nie wycofamy w porę stacji tranzytowych… – Uśmiechnął się. – Obcy usuną

wszystkie dowody skuteczniej, niż my byśmy to zrobili, a po zasiedlonych fałszywych koloniach nie zostanie nawet ślad.

O tomie pierwszym napisano:

„Fantastyka naukowa to ten rodzaj literatury, który albo się uwielbia, albo którego się

nienawidzi. Albo coś czytelnika pociąga w powieści, albo doprowadza do takiego stanu, że

nigdy więcej nie sięgnie on po tego typu lekturę. W tym drugim przypadku pozostaje mu tylko

żałować, że nie przeczyta Łatwo być Bogiem. (…) To bardzo ciekawa książka, która wbrew

pozorom niesie przesłanie dotyczące spraw bardzo przyziemnych, traktująca o nas – ludziach”.

Recenzje Subiektywne – Marek Bachorski-Rudnicki

„W Łatwo być Bogiem autor kreuje łatwo przyswajalną wizję przyszłości, zbudowaną

z klasycznych i dobrze znanych elementów, doprawioną odrobiną humoru, wartką akcją

i zakamuflowanym, nieco głębszym przesłaniem. (…) Szmidt serwuje bardzo popową, lekką

lekturę z atrakcyjnym zakończeniem będącą jednocześnie obietnicą znacznie większego

rozmachu i rozwinięcia zaprezentowanego świata w dalszych częściach. Warto czekać”.

www.dzikabanda.pl

„Zimny i brutalny jest wszechświat kosmicznych żołnierzy przyszłości z prozy Roberta J.

Szmidta. Nie ma w nim miejsca na czułości, przyjaźnie, związki rodzinne. Jest misja, przymus,

odpowiedzialność i smutek. I jeszcze wola przetrwania”.

Republika Kobiet – Sylwia Skorstad

„Łatwo być Bogiem to godny uwagi kawałek literatury. Niezły sam w sobie, ale przede

wszystkim wiele obiecujący w kolejnych częściach. Jeśli Szmidt okaże się konsekwentny, to

czeka nas naprawdę świetna seria science fiction. Tego właśnie możemy i powinniśmy oczekiwać”.

Gildia

„Dobrze, że w Polsce wydaje się takie książki. One – przynajmniej w moich oczach – ratują obraz klasycznej SF jako tworu rozrywkowego. Poza tym Szmidt udowadnia, że nie tylko

Zachód potrafi napisać dobrą fantastykę, ale i nasi autorzy to dobry »towar«. Może nawet

eksportowy?”

Co przeczytać? – Mariusz Wojteczek

„Łatwo być Bogiem to jedna z tych książek, które oferują czytelnikowi dokładnie to, co

zapowiada okładkowy blurb. Najnowsza powieść Roberta J. Szmidta rzeczywiście jest

przedstawicielem twardej fantastyki naukowej i z pewnością przypadnie do gustu wszystkim

jej miłośnikom”.

Poltergeist – Bartosz Szczyżański

„Robert J. Szmidt – człowiek, od którego zaczęło się odrodzenie polskiej fantastyki w XXI wieku, który wymyślił i prowadził magazyn »Science Fiction«, kiedy wszyscy pukali się

w głowę, że to totalny bezsens – wydał właśnie nową książkę. (…) To bardzo dobra,

rozrywkowa space opera z ciekawymi bohaterami, wartką akcją i niepokojącymi pytaniami”.

Aleksander Kusz, szortal.com

„Sama koncepcja powieści to coś więcej niż wymiana ognia z działka laserowego w próżni kosmicznej i spotkania pierwszego stopnia z kosmitami – Robert J. Szmidt bardzo trafnie

steruje sugestiami, które mają stworzyć swoistą piramidę zależności ludzkiej cywilizacji wobec całego wszechświata. Autor wciąż przypomina także o samej idei boskości i tego, jak człowiek może postrzegać siły nadprzyrodzone”.

wMeritum.pl – Patryk Wolski

„Czytam W przededniu Orsona Scotta Carda i Aarona Johnstona. Tak strasznie podobała mi się Gra Endera, której prequelem jest ta książka. Niestety, po przeczytaniu Łatwo być Bogiem

sci-fi nie jest już takie samo… W przededniu wydaje się blade i naiwne”.

Bartek Rae Rutkowski

Opinie z portalu Lubimy Czytać (98 opinii, średnia ocena: 7,48/10)

„Z taką książką nawet najbardziej ponury dzień człowiekowi nie przeszkadza. Żeby nie

rozwlekać: Łatwo być Bogiem to stara dobra fantastyka, ale napisana po filmowemu.

Chwilami miałem wrażenie, że oglądam rasowe SF w kinie”.

Wojtek Grabowski

„Ta powieść zupełnie mnie nie zaskoczyła. Czemu? Gdyż po tym autorze spodziewałem się dokładnie takiej prozy: ciekawej, dynamicznej fantastyki ze znakiem wysokiej jakości, która

pod wierzchnią, rozrywkową warstwą stara się pytać o rzeczy ważne i znaczące. I to właśnie w najnowszej książce Szmidta dostałem”.

Konrad

„A już myślałem, że polskie, klasyczne sci-fi się kończy. Otóż nie! Fabuła trzyma

w napięciu i ciekawi, opisywane rasy są fascynujące, a koniec sprawia, że chcę więcej.

Zdecydowanie na tak, godne polecenia”.

Arkadiusz



    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю