Текст книги "Ucieczka z Raju"
Автор книги: Robert Szmidt
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 19 (всего у книги 20 страниц)
– Walcie się na ryj! – wrzasnęła, odpalając naramienne dysze.
Dokładnie wyliczona ilość gazów wypchnęła ją ze śluzy. Lot był koszmarnie długi,
zwłaszcza że adrenalina także zrobiła swoje i czas naprawdę spowolnił bieg. Sunąca
w kierunku kolapsarowca Annataly miała wrażenie, że pustka jest gęsta jak smoła. Unosiła
rękę tak wolno, że w pewnym momencie zaczęła się nawet obawiać, czy zdąży ją wysunąć
w kierunku klamry uchwytu, zanim uderzy w poznaczoną setkami blizn burtę.
Zdążyła, miała też sporo czasu, by zacisnąć palce na zmrożonym kawałku plastali. Impet
zderzenia nie był mocny, zatem utrzymała się bez trudu, co oznajmiła całemu światu radosnym
wyciem.
Użyła aż dwu elektromagnetycznych kotew, by zabezpieczyć się przed odpadnięciem, lecz
nikt jej za to nie zganił, choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że ta zapobiegliwość będzie
kosztowała ją kolejne trzydzieści sekund opóźnienia. A czas naglił coraz bardziej. Jeden
z ekranów vimany pokazywał sytuację w skupisku. Kolapsar nabierał mocy. Do punktu
krytycznego brakowało mu już tylko kilku minut.
Annataly wisiała tymczasem przed panelem, czekając, aż aktywowany system rozgrzeje
elementy mechaniczne dźwigni. Gdy zapaliła się zielona dioda, a klapka odsłoniła w końcu
niewielkie wgłębienie, wszyscy ludzie wstrzymali oddech. Po pierwszym pociągnięciu rączka
nie drgnęła nawet na milimetr. Do drugiego nawigatorka przyłożyła się więc lepiej, opierając
nogi na płycie poszycia. Tym razem udało jej się poruszyć dźwignię i opuścić ją aż do końca.
Kilkanaście długich jak wieczność sekund później czteropłatowy właz rozsunął się
bezgłośnie. Wewnątrz ciasnej śluzy zapłonęły światła. Annataly musiała jednak poczekać na
wyłączenie obu kotew, a gdy magnetyczne zakończenia linek oddzieliły się w końcu od
plastali, kilkoma zwinnymi ruchami wleciała do wnętrza kolapsarowca. Tam wystarczyło
uderzyć dłonią w przycisk awaryjnego zamykania śluzy, by właz znów został hermetycznie
zamknięty.
W tym momencie stracili wizję. Została im tylko fonia.
– Mów do mnie, Smiley – poprosił Morrisey.
Nike zauważył, że kapitan dziwnie zmiękł, obserwując wyczyny nawigatorki. On chyba
naprawdę coś do niej czuł, tylko nie umiał tego okazać, kryjąc się za maską prymitywa i gbura.
– Jestem w przebieralni – zameldowała. – Na razie ani śladu komitetu powitalnego. Biorę
zapasowy hełm dla Iarreya i wracam do śluzy.
– Nie rób tego – rozkazał jej Morrisey. – Nie mamy na to czasu.
– We dwoje będziemy mieli większe szanse na obejście gnoja – próbowała go przekonać.
– Nie, Annataly. – Pierwszy poparł kapitana. – Henrichard ma rację. Nie zdążymy wyłączyć
kolapsara, jeśli po mnie wrócisz.
– Mogę rzucić hełm do śluzy dhri’lla – zaproponowała. – A ty do mnie dołączysz.
– A jeśli nie trafisz? Stracisz czas i nic na tym nie zyskamy.
– Ruchy, Smiley! – pogonił ją Morrisey. – Ciąg jest już taki, że mi zaraz jajca pourywa.
– O, to może odsapnę jeszcze chwilę – rzuciła kąśliwie, licząc na reakcję, i nie pomyliła się
wiele. – Jestem w bocznym korytarzu – dodała, gdy skończył kląć. – Czysto.
– Co też ten współwyznaniowy skurwyklon kombinuje? – zastanawiał się na głos Iarrey.
– Nie wiem, ale tu go nie ma – odpowiedziała. – Przechodzę przez łącznik –
poinformowała. Na moment zapadła cisza. – Tutaj także czysto. Ruszam głównym korytarzem
do sterowni. – Przez kilkanaście następnych sekund słyszeli tylko jej przyśpieszony oddech.
Potem rozległ się jakiś syk i znowu się odezwała. – Jestem na mostku. Czysto.
– Niemożliwe – mamrotał Morrisey. – On musi gdzieś tam być.
– Zablokowałam gródź – zameldowała, nie komentując jego ostatniej uwagi. – Przeczesuję
teren. – Znów kilka sekund dyszenia. – Boczne przejścia zamknięte. Tutaj naprawdę nikogo nie
ma.
– Później będziemy go szukać – zawyrokował kapitan. – Zaloguj się i wyłącz kolapsar.
– Już się robi. Weszłam do systemu. Mam sterowanie… – Zamilkła, a oni wstrzymali
oddech. – Jak tam twoje jajca? – zapytała nagle.
– Nie pogrywaj ze mną, ty… – Ugryzł się w język.
– Nie czekaj, kobieto, pewnie ściska je tą mechaniczną ręką – zaśmiał się Iarrey – więc tak
szybko mu ich nie urwie.
– Szkoda – mruknęła, udając zawód. – Dezaktywuję ciąg.
Nike odetchnął z ulgą. Dopiero teraz poczuł, że od kilku chwil zaciskał kciuki.
– Dobra robota, Smiley – pochwalił nawigatorkę, ściągając na siebie gniewny wzrok
kapitana.
– Chyba wiem, gdzie jest nasz ojczulek – rzuciła Annataly, mocno rozbawiona.
– Mów! – Morrisey przestał łypać na Stachursky’ego.
– Skurwyklon położył się spać, gdy tylko kadeci ustawili mu kurs na strefę skoku.
– Cudownie… – Henrichard zatarł ręce. – Skoro ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, że
bogów nie było i nie ma, nasz szanowny kapłan darmozjad będzie pierwszym człowiekiem,
który uzyska życie wieczne.
– Nie chcesz chyba… – zaczął Iarrey.
– Owszem, chcę. Wyrzucimy gnoja zaraz po wykonaniu skoku w nadprzestrzeń.
.
SIEDEMNAŚCIE
System Ulietta, Sektor Zebra,
24.10.2354
Nike otrząsnął się z zamyślenia, gdy kadłub wahadłowca zadrżał po raz kolejny. To mogło,
a raczej musiało znaczyć, że lot na orbitę dobiegł końca. Maszyna właśnie wylądowała
w hangarze gigantycznego krążownika.
Nie mylił się. Kilka sekund po zapaleniu pełnego oświetlenia tylna rampa promu zaczęła
opadać, odsłaniając przed stłoczonymi w przedziale ludźmi tonącą w półmroku wielką halę,
w której stało kilka podobnych maszyn. Z każdej wysypywali się ewakuowani koloniści.
Otaczający lądowiska żołnierze w szarych mundurach zaganiali ich sprawnie do licznych
wyjść.
Przy wahadłowcu, którym przyleciał Nike, pojawili się także przedstawiciele floty.
Postawny mężczyzna z bosmańskimi insygniami na rękawach stanął na końcu rampy i zerkając
na holopad, odczytał krótki komunikat.
– Obywatele Delty Ulietty. Trafiliście na pokład okrętu wojennego Federacji, od tej chwili
podlegacie więc regulaminowi floty. Za chwilę zostaniecie odprowadzeni do wydzielonej
sekcji śródokręcia, w której będziecie musieli pozostać aż do zakończenia lotu. Nie jesteśmy
w stanie zapewnić wam żadnych wygód. Jeśli nie przywieźliście ze sobą żywności i wody,
będziecie musieli zadowolić się tym, co ofiarują wam współtowarzysze podróży. To wszystko.
– Opuścił urządzenie. – Pójdziecie za tymi ludźmi. – Wskazał towarzyszących mu marynarzy. –
Jakieś pytania?
– Tylko jedno – odezwał się Nike. – Jak długo potrwa lot?
– Za cztery godziny znajdziemy się w strefie skoku tego systemu, potem czeka nas półtorej
godziny w nadprzestrzeni i dalsze pięć godzin potrzebne na dotarcie do najbliższej stacji
tranzytowej, na którą zostaniecie odstawieni naszymi wahadłowcami. Sumując, ostatni z was
opuszczą pokład Djangonzalo Cervantesa za mniej niż dwanaście godzin. Coś jeszcze?
Koloniści nie mieli żadnych pytań. Wdzięczni byli losowi i dowódcom tego okrętu za
ofiarowaną im szansę na przeżycie.
– Podporucznik Staczursky!
Podporucznik. Gdyby nie przekręcone nazwisko, Nike nie zareagowałby na wezwanie.
– To ja.
– Pójdziecie ze mną.
Bosman oddzielił go od reszty uchodźców. Ruszyli tylko we dwójkę, szybkim krokiem
przemierzając kolejne tonące w półmroku lądowiska. Stachursky przyglądał się
z zaciekawieniem hangarowi i stojącym w jego wnętrzu maszynom. Gdyby nie romans
z najmłodszą córką Dredda, od kilku miesięcy służyłbym na podobnej jednostce – pomyślał,
obserwując krzątających się wokół ludzi w mundurach. Większość z nich nie była wiele
starsza od niego.
Może nawet dochrapałbym się pełnego porucznika – dumał.
Dotarcie do krańca hali zajęło im prawie dwie minuty, ale tylko dlatego, że musieli kilka
razy zmieniać kierunek, aby ominąć przygotowywane do startu wahadłowce i patrolowce.
W końcu jednak stanęli przy szybach wind. Tutaj bosman pożegnał się regulaminową formułką,
powiadamiając eskortowanego, że ma wjechać na szósty pokład i przejść do sekcji D. Tam
odbierze go ktoś z dowództwa.
Tylko dureń mógłby się zgubić na tym okręcie. Na ścianach rzęsiście oświetlonych korytarzy
umieszczono dziesiątki tablic informacyjnych i kierunkowskazów. Mijani po drodze ludzie,
a było ich tu zadziwiająco niewielu, także służyli pomocą, gdy Stachursky musiał sprawdzić,
w którą stronę powinien skręcić na jednym z ostatnich skrzyżowań. Litera D znajdowała się
bowiem przy obu strzałkach.
Kazano mu iść w lewo. Tak zrobił i kilkadziesiąt metrów dalej, przy wielkiej grodzi,
zobaczył stojącego na szeroko rozstawionych nogach krępego czarnoskórego porucznika.
– Nazywam się Stachursky… – zaczął, ale zamilkł, widząc grymas odrazy na twarzy
niższego o dwie głowy oficera.
– Chcieliście powiedzieć: podporucznik Stachursky – usłyszał ociekającą jadem uwagę.
– Tak jest – odparł, prostując plecy.
Czas wrócić do dawnych przyzwyczajeń – pomyślał, oddając przepisowy salut.
– Porucznik Miszkin – przedstawił się jego nowy przewodnik. – Chodźcie za mną.
Nike nie pytał, dokąd idą. Domyślał się, że zaraz stanie przed jakąś komisją, która wypyta
go dokładnie o t’iru i spotkanie z ma’lahnem. W czasie lotu, przypominając sobie wydarzenia
sprzed czterech miesięcy, zdecydował, jak będzie wyglądała jego wersja zdarzeń. Teraz, gdy
reszta załogi już nie żyła, nikt nie sprawdzi, czy mówi prawdę. To, co usłyszą od niego nowi
przełożeni, będzie dla nich tak fantastyczne i niewiarygodne, iż z pewnością nie przyjdzie im
nawet do głowy, że usłyszeli tylko o części faktów.
Powie im o wszystkim, co wydawało się ważne z punktu widzenia toczonej wojny. Pominie
zaś te wydarzenia, które dotyczyły wykorzystania kolapsara do „wystrzelenia” t’iru
Mordarmata w kierunku gwiazdy centralnej New Rouen, a co za tym idzie uratowania go i…
doprowadzenia do wybuchu wojny. Gdybym wtedy wiedział, czym zakończy się tamta akcja –
pomyślał ze smutkiem. Jednakże nikt z nich nie mógł tego przewidzieć, zatem obwinianie się
nie miało teraz większego sensu.
Szczerze powiedziawszy, zamierzał zrzucić wszystko na Morriseya, bo to on przecież parł
jak taran do penetracji wraku obcej jednostki. I to on dowodził tamtą misją. Należało się
skurwyklonowi takie zniesławienie, choćby za raport, w którym uznał uwięzionego kilka
godzin wcześniej członka załogi za poległego w czasie akcji.
Stachursky zastanawiał się tylko, na ile może i powinien zagłębiać się w wyjaśnianie, że
flotylla Obcych należy do czegoś w rodzaju rodzinnego syndykatu zbrodni, a agresywność
ma’lahnów wynika wyłącznie z faktu, iż próbują wymazać z Drogi Mlecznej rasę
inteligentnego „bydła”, za której stworzenie mogliby zapłacić galaktyczną anatemą.
To było tak niedorzeczne, że sam uśmiechał się pod nosem, gdy o tym myślał. Wątpił, by
oficerowie przy zdrowych zmysłach uwierzyli w tę część opowieści. Z drugiej strony zdawał
sobie sprawę, że ludzie muszą poznać całą prawdę, ponieważ gdy Rada odkryje próbę
zatajenia części faktów, może zrobić się niewesoło.
Maszerując w kierunku grodzi, przed którą stali na straży żandarmi, zdecydował ostatecznie,
że pominie tylko to, co postawiłoby go w złym świetle. Resztę wyzna jak na spowiedzi. Tak,
to najlepsze rozwiązanie, niech oni się martwią o resztę – uznał, gdy przepuszczano go do sali,
w której czekała komisja.
.
OSIEMNAŚCIE
Święcki podjechał łazikiem na koniec toru numer trzy. Tego, który zdaniem głównego
inżyniera kopalni był najbardziej zagrożony. Prace przy umacnianiu filarów trwały. Nie
przerwano ich nawet wtedy, gdy kilkanaście metrów nad robotnikami przeleciał kolejny
kontener z rudą.
Zanim Henryan zdążył podejść do najbliższego pylonu, nad jego głową przemknął
w całkowitej ciszy ogromny cień.
– Jak wygląda sytuacja? – zapytał, przechodząc z kanału ogólnego na częstotliwość
nadzorcy odpowiedzialnego za ten odcinek prac. Drań siedział w sterowni. Tacy jak on nie
ryzykowali niepotrzebnie, ale spijali całą śmietankę, gdy przyszło co do czego.
– Konstrukcja pozostaje stabilna, ale nawet pański pomysł zastosowania klamer tylko
odwleka nieuniknione.
Po konsultacjach z dowódcą pionu inżynieryjnego Henryan zaproponował, by górnicy prócz
podpierania toru rozporami owijali najbardziej uszkodzone fragmenty filarów szerokimi,
termoformowalnymi obręczami z plastali, jak robiono to czasem na wrakach, by utrzymać
pękające elementy konstrukcji w całości.
– Ile czasu nam zostało? – zapytał.
– Pół godziny, nie więcej – odpowiedział nieznany Święckiemu z nazwiska i twarzy
pracownik nadzoru kopalni.
– Nawet jeśli pańscy ludzie założą więcej klamer?
– Człowieku, klamry muszą coś spinać, a plastobeton, z którego zbudowano te filary, kruszy
się teraz jak kreda. Każdy start tworzy setki nowych mikropęknięć. To cud, że ten ejektor
jeszcze funkcjonuje.
– Rozumiem, ale nie odpuszczajcie. Ratujcie ten tor do samego końca. Liczy się każdy
ładunek – przypomniał nadzorcy, zapewne niepotrzebnie.
Wszyscy, zarówno ludzie z zarządu, jak i zwykli górnicy, wiedzieli doskonale, o jak wysoką
stawkę grają. Święcki wyjaśnił im to dokładnie w długim, osobistym przemówieniu
wygłoszonym przed kilkoma godzinami. W tym momencie na księżycu Delty nie było nikogo,
kto by wcześniej nie wyraził zgody na morderczą pracę. Nawet ten asekurant ze sterowni
zaaprobował warunki postawione przez dowódcę operacji ewakuacyjnej, choć jak widać, nie
zamierzał ryzykować bardziej, niż musiał.
Święcki spojrzał na znikające w mroku klify, za którymi w wybitym miliardy lat temu
kraterze znajdowały się hałdy wydobytej w tym systemie rudy. Na szczycie skalnej ściany
widział plastalowe konstrukcje emiterów pola siłowego, którym chroniono składowiska przed
kosmicznym śmieciem.
– Xavieric! – Henryan znów zmienił kanał, by wywołać dyrektora kopalni.
Kilka godzin temu przeszli na ty. Ciężka praca łączy ludzi nawet tak się różniących jak oni.
– Jestem! – Dupree odezwał się niemal natychmiast, choć pewnie też miał pełne ręce
roboty.
– Możesz mi podesłać pod trójkę jakiś grawiolot? – poprosił go kapitan.
– To chwilę potrwa – uprzedził dyrektor.
– Jak długo?
– Do kwadransa. Wszystkie maszyny są teraz w terenie.
– Dobra, zapomnij – rzucił Święcki.
– Jeśli potrzebujesz podwózki, mogę sprawdzić, kto w najbliższym czasie będzie
przelatywał w pobliżu trójki.
– Nie zamierzam wracać do kopalni – wyjaśnił Henryan. – Chciałem przyjrzeć się czemuś
z większej wysokości.
– Pogadaj z robotnikami, może mają żyroplatformę – poradził dyrektor.
– Cóż to za cudo? – zdziwił się kapitan.
– Urządzenie do kontroli wysokich instalacji. Powinni mieć tam co najmniej jedną. Jakoś
musieli prześwietlać górne partie pylonów.
– A ile osób ta platforma może zabrać?
– Maksymalnie dwie, w wyjątkowych sytuacjach trzy, ale przy przeciążeniu ma ograniczone
pole działania i na pewno nie zaleci za wysoko.
– Jaki jest jej maksymalny pułap?
– W tych warunkach nie więcej niż sto metrów, licząc od stabilnego podłoża.
Sto metrów… Święcki spojrzał na niemal pionowe skały, ich wysokość sięgała w pobliżu
toru osiemdziesięciu, może nawet dziewięćdziesięciu metrów.
– Toto lata tylko w górę i w dół czy można tym też manewrować?
– Silniki strugowe mogą przesunąć żyroplatformę w poziomie, ale gazu masz na raptem
kilka korekt.
– To powinno wystarczyć – mruknął Święcki. – Dzięki. – Rozłączył się i przeszedł znowu
na kanał ogólny. – Panowie, potrzebuję żyroplatformy. Jeśli to możliwe, z operatorem.
Nie czekał długo.
– Co mam zrobić?
Skrzywił się, gdy usłyszał kobiecy alt. Kolejne faux pas.
– Chciałbym, aby wzniosła się pani na maksymalny pułap tuż przy klifie, a potem
przeleciała nad skały i wykonała drugie wznoszenie, wykorzystując klif jako podstawę. Czy to
możliwe?
– Da się zrobić – odparła, choć w jej głosie wyczuł lekkie wahanie, a może raczej
zdziwienie tak nietypowym żądaniem.
– W takim razie spotkajmy się przy podporze numer jeden.
Wskoczył do łazika i ruszył w stronę wylotu tunelu. Kolejny kontener przemknął nad nim,
gdy przejeżdżał pod szyną działa elektromagnetycznego. Zahamował ostro i zadarł głowę.
Z obu filarów posypał się pył. Na jego oczach jedna z obejm osunęła się nieco. Nadzorca nie
kłamał. To wszystko runie lada moment i nie pomogą zastrzyki plastobetonu ani plastalowe
podpory, którymi stemplowano gęsto każdy element toru, aby odciążyć filary.
Gdy przybył na miejsce, operatorka żyroplatformy już na niego czekała. Przypominające
ścięty stożek urządzenie stało obok na ciągniętej za większym modelem łazika platformie.
– Jest pani pewna, że to się uda? – zapytał po tym, jak przeszli na ustaloną częstotliwość.
– Teoretycznie nie powinno być problemu, ale musi pan wiedzieć, że nigdy wcześniej nie
próbowaliśmy takich akrobacji – zastrzegła.
– Zawsze musi być ten pierwszy raz – zażartował, wspinając się na szczyt urządzenia.
Wsiedli do sięgającego im pasa kosza i zapięli pasy bezpieczeństwa. Potem operatorka
uniosła kciuk, a gdy Święcki nie zareagował, poruszyła ręką, jakby go poganiała. Nie znał
robotniczych zwyczajów, ale domyślił się, że to jakiś sygnał. Odpowiedział podobnym gestem
i platforma ruszyła.
Wznosiła się wolno, jakby była rakietowym odpowiednikiem ślimaka. Kołysała się też
nieustannie, lekko, ale to wystarczyło, by Henryan poczuł wdzięczność dla projektantów,
którzy nie zapomnieli o porządnych zabezpieczeniach. Gdy żyroplatforma znalazła się nad
szczytem klifu, kobieta włączyła na moment dysze manewrowe.
Przesunęli się równie wolno nad czarne jak węgiel skały. Tam pompy zadziałały jeszcze
kilkakrotnie.
– Dalsza podróż w górę będzie możliwa po chwili postoju w miejscu – wyjaśniła
operatorka.
Święcki skinął głową. To był jej żywioł, nie zamierzał się wtrącać.
Ruszyli ponownie tak samo wolno jak przedtem. Kilkanaście sekund lotu wystarczyło
jednak, by Henryan zobaczył to, co chciał.
We wnętrzu krateru pracowało wiele ogromnych maszyn ładujących rudę do kontenerów
i zwożących je potem do komory ejektora. Działo elektromagnetyczne było jedyną stałą
budowlą na składowisku, jeśli nie liczyć ulokowanych na grani wież generujących pole
siłowe.
– Możemy już wracać – zadecydował kapitan i natychmiast przełączył się na kanał
dyrektora kopalni. – Xavieric, posłuchaj mnie uważnie. Musisz zorganizować ekipy od
demolki. Na pewno macie tutaj ludzi, którzy umieją wysadzić dosłownie wszystko.
– Co chcesz rozwalić, żołnierzu?
– Komorę ejektora i wszystkie wieże na klifie. W tym kraterze nie może pozostać nawet
ślad naszej technologii. Maszyny, jeśli którejś nie da się przenieść, też macie rozpieprzyć
i przysypać rudą.
– Oszalałeś? – oburzył się Dupree. – To własność korporacji. Wywalą mnie z roboty, jeśli
do czegoś takiego dopuszczę.
– Obcy i tak to wszystko rozpieprzą – przypomniał mu Święcki – a ciebie EB zostawiło
tutaj na pewną śmierć, więc na twoim miejscu nie oburzałbym się aż tak bardzo.
– Skoro Obcy mają to rozpieprzyć, po co ułatwiać im robotę? – zapytał całkiem sensownie
Xavieric.
– My zrobimy demolkę kontrolowaną – wyjaśnił kapitan. – Oni przypieprzą w ten krater
rdzeniami kinetycznymi i wyślą całą tę rudę na niską orbitę. Wasze dzieci latami będą ją
zbierały rękami do koszyków, zanim usypiecie sobie znowu kilka takich górek.
– Dobra… – Dupree załapał. – To nawet niezły pomysł. Może uda mi się tym sposobem
obłaskawić prezesów. Zaoszczędzimy im kolejne tryliony kredytów.
– Ty im zaoszczędzisz, Xavieric. To twój pomysł, gdyby co. Mnie do tego nie mieszaj.
Jakbym ja to zaproponował, admiralicja musiałaby zapytać twoich prezesów, zanim
wyraziłaby zgodę, a na to nie mamy czasu. I podeślij jednak ten grawiolot. Jeśli wszystko ma
mieć ręce i nogi, muszę skontaktować się ze sztabem.
– Robi się.
.
DZIEWIĘTNAŚCIE
System Anzio, Sektor Zebra,
24.10.2354
– Czy wyście zupełnie oszaleli, Święcki? – Rutta poczuł się znowu tak, jakby miał déjŕ vu.
Każda rozmowa z kapitanem zmierzała nieuchronnie do momentu, w którym padało
artykułowane w takiej czy innej formie dramatyczne pytanie.
– Nie, pułkowniku, wręcz przeciwnie, mojej głowie nic nie dolega.
– Naprawdę? – Rutta opadł ciężko na oparcie fotela. – Zapakowaliście półtora tysiąca
cywilów na pokład Cervantesa i uważacie, że to nie dowód niepoczytalności? A co będzie,
jeśli admiralicja każe wam walczyć?
– Będziemy… walczyć – odparł po chwili wahania Święcki.
– Hę? – Pułkownik domyślał się, że to nie było przypadkowe zająknięcie.
– Nie wiem, czy zdążę wrócić na pokład – odpowiedział Henryan.
Kłamał. Doskonale wiedział, że nie będzie go na krążowniku, gdy ten wykona skok
w nadprzestrzeń. Cervantes leciał już w kierunku strefy skoku, a on zamierzał zostać na
księżycu przez jeszcze dwie godziny, do zakończenia ewakuacji. Potrzebował tylko dobrego
usprawiedliwienia i chyba je znalazł.
– Co takiego? – Pułkownik eksplodował po raz kolejny. – Zamierzacie do tego wszystkiego
zdezerterować?
– W żadnym razie – zaprotestował kapitan. – Mam jednak problem. Z ludźmi. Gdy zwinę się
z księżyca, robotnicy porzucą sprzęt i zajmą się ratowaniem własnych tyłków. A jeśli
zrozumieją, że ich tutaj porzucamy, może dojść do aktów sabotażu. Nie chciałby pan chyba,
pułkowniku, żeby jakiś desperat wpieprzył się wahadłowcem w dysze rdzeniowca?
Rutta posłał mu mordercze spojrzenie. Wiedział, że taka właśnie wersja znajdzie się
w raporcie jego protegowanego.
– Kiedyś przeszarżujecie – rzucił kąśliwie po tym, jak już otarł dłonią twarz z potu. – A ja
nie będę was wtedy bronił.
On także kłamał. Nie rozumiał do końca polityki admiralicji. Według jego szacunków na
Rubieżach znajdowała się wystarczająca liczba jednostek cywilnych, by mogli przeprowadzić
pełną ewakuację wszystkich systemów. Jednakże Rada nie zgadzała się na uruchomienie całej
machiny. Na każdy kolejny wniosek kierowany w tej sprawie sztab otrzymywał odpowiedź
odmowną, szybką i zwięzłą, choć na znacznie ważniejsze decyzje musieli czekać całymi
godzinami, a nawet dniami.
Tak naprawdę Rutta podziwiał upór Święckiego i jego zaangażowanie. Nie znał wszystkich
szczegółów i wolał o nie na razie nie pytać, ale podejrzewał, że za kilka godzin w kolonii na
Ulietcie przestanie się roić od zdesperowanych ludzi. I to mu się podobało. Czułby ogromny
niesmak, gdyby Federacja zostawiła na pewną śmierć dziesiątki tysięcy górniczych rodzin. Co
nie znaczy, że nie musiał się trzymać oficjalnej linii.
– Na osłodę powiem panu, pułkowniku, że dyrektor kopalni wpadł na genialny pomysł.
– Słucham – rzucił zrezygnowanym tonem Rutta, spodziewając się kolejnego powodu do
wybuchu.
– Gdy tylko ejektory przestaną działać… a pierwszy z nich rozleci się lada moment… ekipy
burzące przystąpią do niszczenia infrastruktury na składowiskach.
– I czemu to ma służyć? Obcy zrobią to skuteczniej niż wy… – Nagle dotarło do niego, co
właśnie powiedział kapitan. – On wie?! – Zsiniał na twarzy, tak mu skoczyło ciśnienie. Poczuł
też ukłucie w okolicach nadgarstka. Sytuacja była na tyle poważna, że automed kombinezonu
zaaplikował środek uspokajający. Rutta żył przez ostatnie kilka dni w tak ogromnym stresie, że
nie nadążał z uzupełnianiem dozowników.
– Tak – potwierdził Henryan. – Musiałem go wtajemniczyć, ale może pan być spokojny,
Xavieric nie piśnie słowa. Ma motywację.
– I jak ja mam to wytłumaczyć admiralicji? Czego nie zrozumieliście w wyrażeniu: ściśle
tajne?
– Nie jestem technikiem, pułkowniku. Sam nie zdołałbym opracować planu uratowania
składowisk rudy…
– Więc to jednak wasz pomysł! – nie wytrzymał Rutta.
– Jakie to ma teraz znaczenie? Facet zbierze pochwały od zarządu korporacji i będzie
ustawiony do końca życia, a my nie musimy przechodzić całej drogi służbowej. Poza tym, o ile
się nie mylę, dawny zarząd kolonii został poinformowany o sytuacji na kilka dni przed
atakiem, więc nie ja pierwszy powinienem beknąć za złamanie tajemnicy.
Lek działał szybko, a do tego w tak małym stężeniu na szczęście nie otępiał. Choć
rozmówca mógł jeszcze nie zauważyć, że pułkownik powoli odzyskuje naturalną barwę,
faktem było, że Rutta zaczął reagować spokojniej.
– Nadal nie rozumiem, co nam to da – powiedział. – Oni bombardują wszystkie cele, tego
też więc nie ominą.
– I dlatego musimy ich uprzedzić. – Święcki uśmiechnął się w charakterystyczny dla siebie
sposób. – Jeśli w kraterach nie będzie żadnych instalacji, nie dojdzie do ataków.
– A jakie to ma dla nas znaczenie?
– Przy tak małym ciążeniu uderzenie licznych rdzeni kinetycznych rozpirzy składowaną rudę
po połowie księżyca. Nie zapominajmy, że po zakończeniu załadunku zostanie jej tu jeszcze
trzydzieści albo czterdzieści milionów ton.
Rutta zaśmiał się, a potem pogroził mu palcem.
– Zanim Xiao każe was rozstrzelać za próbę dezercji, dostaniecie od nas wiadro medali
i pewnie okolicznościowy dyplom od EB – rzucił szczerze rozbawiony. – Wymyślcie mi
jeszcze na poczekaniu, jak zmusić ma’lahnów do zmiany kierunku natarcia, a wystąpię
o pochowanie waszych szczątków na Ziemi. Na koszt sztabu metasektora.
Święcki spojrzał na niego dziwnie. Chyba zaczynał zauważać różnicę, ale nie skomentował
tego w żaden sposób.
– Oni atakują… – Zamilkł, przypomniawszy sobie rozmowę z Fitzem. – Moim skromnym
zdaniem Obcy wybierają cele ataku, kierując się odczytami aktywności widmowej, i to
w pełnym spektrum.
– Mówcie dalej, Święcki. – Pułkownik splótł palce i oparł na nich brodę.
Stanowczo zachowuje się dziwnie – uznał Henryan.
– Ich sondy pojawiają się w kolejnych systemach na kilka sekund, rejestrują wszystkie
sygnały i znikają. Na tej podstawie Obcy budują sobie obraz sytuacji nie tylko
w odwiedzanym układzie planetarnym, ale i w sąsiednich systemach. Ten cały Bourne, którego
wysondowali, specjalizował się w uzbrojeniu i stąd zapewne ich doskonałe rozeznanie
w temacie, jednakże człowiek ten nie mógł mieć wielkiego pojęcia o kolonizacji Rubieży. Nikt
z nas nie studiuje dla przyjemności astroatlasów. Sprawdzamy tylko te systemy, do których się
udajemy. Dlatego uważam, że oni wybierają kolejne cele ataku, kierując się ilością szumu
informacyjnego w tle… – Znów zamilkł, tym razem zdziwiony, że nikt wcześniej na to nie
wpadł. – Chodzi nie tylko o transmisje wewnątrzsystemowe, ale też o sygnały napływające
z sąsiednich układów planetarnych.
– To da się łatwo sprawdzić – rzucił pułkownik, wpisując kilka komend do komputera.
Zanim otrzymał wyniki, przypomniał sobie jedną z narad, na której omawiali ten problem, ale
pod zupełnie innym kątem. – Jesteście pieprzonym geniuszem, Święcki – mruknął jeszcze
i rozłączył się bez pożegnania.
Henryan siedział przez dłuższą chwilę na fotelu odizolowanego stanowiska łączności
w kopule zarządu kopalni. W życiu nie widział przełożonego w takim opłakanym stanie.
Domyślił się szybko, że wielki admirał nakazał monitorowanie stanu zdrowia wszystkich
wyższych oficerów biorących udział w pracach sztabu, ale nigdy nie posądziłby Rutty o tak
małą odporność psychiczną. Sam działał pod jeszcze większą presją, a jedynym
wspomagaczem był dla niego alkohol… W tym momencie Henryan uświadomił sobie, że
w ciągu ostatnich trzydziestu sześciu godzin wypił więcej niż przez cały miniony miesiąc.
W sztabie metasektora nikt nie serwuje tak wymyślnych i drogich trunków – pomyślał. –
Ponieważ Rutta z racji zajmowanego stanowiska znajduje się w centrum zainteresowania
wierchuszki, stres musi go zżerać sto razy szybciej.
Z ta myślą sięgnął do klawiatury, by wywołać Fitza.
– Jak wygląda sytuacja? – zapytał.
– Zła wiadomość jest taka, że udało mi się znaleźć tylko jedenaście tysięcy chętnych na
przeczekanie w jaskiniach – odpowiedział szef pionu badawczego.
– A dobra?
Olivernest uśmiechnął się krzywo.
– Dzięki pańskim staraniom trzy tysiące ochotników musi wrócić z gór.
– Jest aż tak dobrze? – Święcki pokręcił głową.
– Nie sprawdza pan raportów?
– Mój komputer nie nadąża z ich segregowaniem, a ma o wiele lepszą i pojemniejszą
pamięć niż ja.
– Udało się panu, kapitanie. – W głosie Fitza dało się wychwycić niekłamany podziw. –
Zaraz po pamiętnej kolacji szacowaliśmy z Ninadine, że na Delcie zostanie co najmniej
osiemdziesiąt, a może i sto tysięcy ludzi. Pan sprawił, że wyszliśmy oboje na durniów, ale
przyznaję szczerze: po raz pierwszy cieszy mnie to, że ktoś udowodnił mi swoją wyższość.
– Dzięki – bąknął mile połechtany Święcki.
– To my dziękujemy.
– Panna Truffaut zostaje? – zainteresował się Henryan.
– Niestety nie. Namawiałem ją gorąco, ale wie pan, jacy są dzisiejsi prawnicy. Życie
jaskiniowców, te wszystkie maczugi i krzesanie ognia, nie bardzo im pasuje.
– Leci w którymś z habitatów?
– Nie. Przydzielono ją na przerobiony transportowiec numer czterysta sześć. Jest już na
orbicie, nawiasem mówiąc. Kazała pana pozdrowić.
Święcki zakonotował sobie, że w pierwszej wolnej chwili powinien nawiązać łączność z tą
jednostką. Był Ninadine winien choć tyle za okazaną gościnność i nieocenioną pomoc. Bez
niej nie dałby sobie rady.
– A jak wygląda sytuacja w jaskiniach? – zapytał, zmieniając temat.
– Za godzinę odlatuje ostatni transport zawróconych. Potem schodzimy pod ziemię
i zarządzamy kompletne zaciemnienie. Cała elektronika znajduje się siedemset kilometrów od
nas. Jeśli ocaleje, będzie dobrze. Jeśli ją stracimy, pozostanie nam liczyć na wasz szybki
powrót.
– Zrobię wszystko, by zorganizować wam transport, jak tylko liniowce opuszczą ten system.
– Módlmy się zatem, żeby Obcy nie wymacali też reaktora.
Kolejnym pomysłem szefa pionu badawczego było szybsze i kompletne wygaszenie
reaktora. W tym momencie resztki kolonii funkcjonowały tylko dzięki awaryjnym źródłom
energii. Ich nikt nie miał zamiaru wyłączać. Miały dodatkowo mylić wroga, odciągając jego
uwagę od ukrytego głęboko pod powierzchnią morza tokamaka.
– W świetle naszych ostatnich odkryć nie polecałbym modlitw – rzucił radosnym tonem
Święcki.
Wiadomość o tak małej liczbie pozostających na Delcie kolonistów poprawiła mu humor,
ale tylko do chwili, gdy uświadomił sobie, jak wielkie ryzyko podejmują ci ludzie.
.
DWADZIEŚCIA
Dziewięćdziesiąt siedem minut po godzinie zero. Wróg nadal nie pojawił się na Ulietcie,
lecz teraz nie miało to już wielkiego znaczenia. Operacja została zakończona pomyślnie.
Ostatni ejektor uległ awarii kwadrans przed wyznaczonym terminem. Minutę później przestał
istnieć. Ekipa korporacyjnych inżynierów mogłaby nauczać saperów w niejednej akademii
wojskowej. Święcki był pod wrażeniem zniszczeń, jakie ujrzał na składowiskach rudy. Bloki
załadunkowe i tory dział elektromagnetycznych zniknęły z powierzchni księżyca, jakby nigdy
ich tam nie było. Przy tak małym przyciąganiu szczątki będą opadały jeszcze przez godzinę
albo dłużej, pokrywając ogromną przestrzeń, dzięki czemu same kratery nie staną się celem