Текст книги "Ucieczka z Raju"
Автор книги: Robert Szmidt
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 15 (всего у книги 20 страниц)
ogrodzeń ani strażników, żeby utrzymać was na jego terenie. Zanim rozpoczęliśmy operację
wybudzenia, nasi lekarze dokonali kilku niewielkich wszczepów w wasze ciała. Wystarczy
jeden krok poza wyznaczoną flagami granicę obozu i cztery mikroładunki zamienią
najważniejsze tętnice waszych organizmów w nie dające się naprawić sito. Wykrwawicie się
w kilkanaście sekund. – Okrągły grawiolot powrócił pod trybunę. Ciało Tristicha zwisało
z jego burty. Zanim żołnierze zrzucili je w piach, mogliśmy obejrzeć wielkie plamy krwi
zdobiące kombinezon na wewnętrznych stronach ud i ramion. – Od tej pory nie macie żadnych
praw – kontynuował pułkownik wypranym z emocji tonem. – Unia Rubieży uznała was
winnymi popełnienia zbrodni wojennych i skazała prawomocnymi wyrokami na karę śmierci.
Wyrok wykonano niezwłocznie, o czym poinformowaliśmy we wszystkich głównych
przekazach informacyjnych… – zawiesił głos i spoglądał na nas z góry, uśmiechając się pod
nosem. – Tak, moi drodzy. Nikt nie będzie was szukał, jeśli na to liczyliście. Dla całego
świata jesteście równie martwi, jak te dwa federacyjne śmiecie.
– Co zamierzacie z nami zrobić? – zapytał ktoś z tylnych rzędów.
– Dowiecie się w stosownym czasie. – Pułkownik Greenlee ku mojemu zdumieniu nie kazał
uciszyć śmiałka.
* * *
Transportowiec odleciał chwilę później. Pułkownik i jego ludzie obserwowali, jak znika
w gęstych chmurach, a potem wsiedli do grawiolotów i udali się w stronę kopuły bunkra. Nie
usłyszeliśmy ani jednego słowa więcej. Nie powiedziano nam nawet, co mamy robić.
W jednej chwili zostaliśmy sami.
– Mamy przesrane – szepnął Lewaryst, spoglądając na zwłoki Tristicha i leżącego w pyle
obcego nam żołnierza.
Marianton, zielony na twarzy, przykucnął obok. Nic nie mówił, tylko wpatrywał się
szklanym wzrokiem w horyzont. Usiadłem obok niego na gołej, twardej ziemi. Chciałem
powiedzieć coś pocieszającego, ale nie byłem w stanie. Nie potrafiłem wymyślić jednego
sensownie brzmiącego zdania.
– Żołnierze! – zawołał ktoś z drugiej strony formacji. – Jeśli będziemy trzymali się razem,
nie złamią nas tak łatwo!
– Mów za siebie – odpowiedział mu inny głos.
– Te unijne skurwyklony nie powiedziały nam całej prawdy – przekonywał pierwszy
z mówców. – Muszą mieć jakieś plany, skoro nie załatwili nas od razu.
Kilku jeńców poparło go, zza pleców słyszałem pomruki aprobaty.
– Pierdolone żołnierzyki… – mruknął wesołek w mundurze porucznika.
– Coś ty powiedział? – zainteresował się pierwszy z mówców. Zlustrowałem gościa, gdy
przecisnął się pomiędzy otaczającymi go chłopakami, którzy w zdecydowanej większości byli
mi obcy. Na pewno nie należał do grupy zabranej z Nowego Brisbane.
– To, co słyszałeś – odparł pseudoporucznik.
– Kogo nazywasz pierdolonymi żołnierzykami? – Facet był wysoki, dobrze zbudowany,
miał w oczach ogień, gdy stanął twarzą w twarz z naszym ziomalem. Mierzyli się wzrokiem
z odległości kilku centymetrów. Gdyby któryś miał bardziej wystający nos…
– Gości, którzy… jak to leciało… wrzucają granaty fosforowe do klas pełnych dzieci… –
odparł lodowatym tonem „porucznik”.
– Szóstka nie morduje cywilów – wysyczał jego oponent, czerwieniejąc na twarzy.
– Nie pacyfikowaliście księżyców Tanganiki?
– Nie tak, jak myślisz.
Wokół nich zebrała się już większość chłopaków. Wstałem i przecisnąłem się do
pierwszego szeregu. Znajome twarze grupowały się za „porucznikiem”, pozostali, prawdziwi
weterani z Szóstki, trzymali się za plecami swojego wyszczekanego kompana. Nas było
osiemdziesięciu, ich zaledwie dwudziestu, ale gdyby doszło co do czego, nie postawiłbym
grosza na drużynę Nowego Brisbane. A walka wisiała na włosku.
– Trzeba pochować zabitych – powiedziałem.
Spojrzeli na mnie obaj, podobnie jak większość otaczających ich chłopaków. Odsunęli się
od siebie, kiedy ich minąłem, idąc w stronę leżącego na ziemi ciała Tristicha.
* * *
Otarte dłonie piekły mnie jak cholera, gdy zbliżaliśmy się bezładną grupą do zabudowań.
Pogrzebanie człowieka w tak suchej ziemi, zwłaszcza gdy nie dysponuje się żadnymi
narzędziami, nie należy do rzeczy łatwych. Pod trybuną znaleźliśmy kilka niewielkich kamieni,
którymi mogliśmy kruszyć twardą, gliniastą glebę. Po godzinie zespołowej pracy, podczas
której zmienialiśmy się nieustannie, udało się wykopać płytki dół. Nie miał więcej niż
trzydzieści centymetrów głębokości, ale to musiało wystarczyć. Złożyliśmy w nim blade,
cuchnące okropnie ciało i przysypaliśmy je starannie ziemią. Na wierzchu ułożyliśmy
wszystkie kamienie, jakie znaleźliśmy w promieniu kilkudziesięciu metrów. Lewaryst zrobił
koślawy i malutki krzyż. Zmontował go z łodyg uschniętych roślin. Kiedy skończyliśmy, część
wiary padła na ziemię, aby odpocząć, a reszta poszła pomagać starym żołnierzom. Było ich
znacznie mniej niż nas i mieli o wiele większy problem. Ich człowiek został dosłownie
rozerwany na strzępy.
Gdy obie mogiły były gotowe, pożegnaliśmy zabitych minutą ciszy i ruszyliśmy w stronę
baraków.
Dzielił nas od nich kilometr pustyni. W normalnych warunkach nie więcej niż chwila
marszu. Ale dotarcie do najbliższego budyneczku zajęło nam prawie pół godziny. Byliśmy
oszołomieni hibernacją, wykończeni ciężką pracą i piekielnym upałem. Błękitnawe słońce
wiszące od dłuższego czasu w zenicie dało się wszystkim w kość. Uniesienie nogi do
kolejnego kroku zdawało się przekraczać ludzkie możliwości. Co chwilę ktoś siadał albo
padał na twarz. Nie zostawialiśmy kolegów z tyłu, czekaliśmy, aż wstaną, bądź pomagaliśmy
im się podnieść, gdy wyglądało na to, że sami nie dadzą rady.
Mniej więcej dwadzieścia minut od rozpoczęcia marszu ktoś krzyknął z tyłu kolumny.
Odwróciliśmy się w stronę pucołowatego chłopaka, wskazującego ręką na chmurę pyłu
wydobywającą się zza jakiegoś pojazdu, który zmierzał w stronę maleńkiej teraz trybuny.
Zatrzymaliśmy się i obserwowaliśmy, jak kilku unionistów zeskakuje na ziemię i fachowo
rozkopuje nasze mogiły. Nie minęła nawet minuta, gdy oba ciała trafiły do worków i znalazły
się na pace transportera.
– Skurwyklony… – mruknął sierżant, który obruszył się na uwagę o pierdolonych
żołnierzykach. – Mówiłem, że bawią się nami.
Odwrócił się i ruszył dalej, ku bliskim już zabudowaniom obozu.
* * *
Nie spodziewaliśmy się powitania. W każdym razie nie takiego.
Zanim minęliśmy pierwszy barak, jego drzwi otworzyły się i zobaczyliśmy w nich kilku
mężczyzn w wypłowiałych kombinezonach Federacji. Sądząc po naszywkach, mieliśmy do
czynienia z samymi pilotami. Byłem zbyt zmęczony, żeby zwracać uwagę na szczegóły, ale
i tak coś mnie uderzyło w ich wyglądzie. Dopiero później, wieczorem, zrozumiałem, że
wyglądali zbyt czysto i zdrowo jak na więźniów obozu zagłady.
Po chwili z innych zabudowań zaczęli się wysypywać kolejni. Nie było ich wielu, zaledwie
kilkunastu. Stanęli w oddali, milczący i wychudli. Obserwowali nas uważnie, ale nie podeszli
bliżej.
Najstarszy z pilotów, szpakowaty szczupły mężczyzna w stopniu kapitana, lustrował naszą
grupę badawczym wzrokiem. My także spoglądaliśmy na niego, zastanawiając się, kogo lub
czego szuka. Tajemnica wyjaśniła się, gdy oficer stanął przed Thomashleyem Dohertym,
naszym „porucznikiem”.
– Pan tutaj dowodzi? – zapytał.
– Obawiam się, że pomylił mnie pan z niejakim pułkownikiem Greenlee.
Kapitan spojrzał na niego dziwnie.
– Miałem na myśli…
– Wiem, co pan miał na myśli – odparł Doherty. – Moja odpowiedź brzmi: nie dowodzę
tymi ludźmi, nie jestem porucznikiem, to nie jest mój mundur i nie mam siły, żeby się teraz
tłumaczyć z tego wszystkiego.
Kapitan zbaraniał do reszty.
– Tak, rozumiem, jasne. – Odwrócił się w stronę starych więźniów obozu. – Na co
czekacie, wskażcie chłopakom kwatery. Podoficerowie na blok szósty, resztę rozmieśćcie
w jedynce, dwójce, czwórce, siódemce i jedenastce.
* * *
Trafiliśmy do dwójki z niewielką grupą innych chłopaków z Nowego Brisbane. Starzy
żołnierze trzymali się razem, więc i my uznaliśmy, że to najlepsza metoda na przetrwanie.
Nasz blok, czyli barak, składał się z trzech sekcji. W pierwszej i największej mieściła się
sypialnia na trzydzieści trzy piętrowe prycze. W drugiej za cienkim przepierzeniem mieliśmy
stołówkę z dwiema długimi ławami i prostym dyspenserem. Na końcu budynku ulokowano
toalety i prysznice. Z tych ostatnich ucieszyliśmy się najbardziej, ale starzy więźniowie szybko
nam uświadomili, że te luksusy są bardziej niż pozorne. Woda była dostępna tylko dwa razy
dziennie, w sumie przez dziesięć minut, co przy ośmiu kabinach dawało naprawdę niewiele
czasu na poranne mycie i wieczorną kąpiel. Podobnie rzecz się miała z jedzeniem, maszyna
wydawała trzy skromne, syntetyczne posiłki w ciągu tutejszej doby, a ta nie należała do
najkrótszych i trwała prawie trzydzieści godzin standardowych. Nam, mieszkańcom Nowego
Brisbane, nie powinno to specjalnie przeszkadzać, dni na naszej planecie były zaledwie
o godzinę krótsze od tutejszych, ale część starych żołnierzy Szóstej mogła mieć spore kłopoty
z przystosowaniem się do tak odmiennych warunków.
Rozlokowaliśmy się błyskawicznie, wzięliśmy w pośpiechu pierwszą, jakże upragnioną
kąpiel, potem zjedliśmy po kawałku brunatnej i nie pachnącej zbyt atrakcyjnie brei. Pół
godziny później, zgodnie z instrukcjami przekazanymi przez jednego ze starych więźniów,
zebraliśmy się ponownie na placu pomiędzy barakami.
Kapitan i jego dwaj towarzysze już tam na nas czekali. Reszta tutejszych trzymała się z tyłu,
w cieniu rzucanym przez baraki.
– Witajcie, koledzy! – powitał nas lotnik, gdy stanęliśmy na wyznaczonych miejscach. –
Domyślam się, że macie setki pytań dotyczących tego obozu i sytuacji, w jakiej się
znaleźliście. – Uniósł do góry rękę, aby uciszyć narastający gwar. – Wszystko w swoim
czasie, moi panowie. Pozwólcie, że jako najstarszy stopniem oficer tego obozu najpierw
zapoznam was z sytuacją, a potem odpowiem na pozostałe pytania… – Zamilkł na moment,
czekając, aż i my się uspokoimy. – Nazywam się kapitan Rustymon Bidley i zostałem
zestrzelony przez unionistów podczas bitwy o Betę Narwiku szesnastego stycznia dwa tysiące
dwieście dwudziestego trzeciego roku… – Znów musiał przerwać, czekając, aż umilkną
szmery. – Miesiąc później, po pokazowym procesie, na którym zostałem skazany na śmierć,
trafiłem do tego obozu. Od dziewięciu miesięcy, czyli od chwili gdy straciliśmy pułkownika
Keptlera, jestem tutaj najstarszym oficerem. W pewnym sensie dowodzę wszystkimi jeńcami
Kuźni. – Wskazał głową na kilkunastu mężczyzn stojących w cieniu. – Także od was będę
wymagał posłuszeństwa i dyscypliny. Mimo iż trafiliście do niewoli, nie przestaliście być
żołnierzami Federacji i nie pozwolę, by duch w was upadł. Nie jestem zbyt dobry w tego typu
przemowach, pozwólcie więc, że resztę kwestii załatwimy w bardziej naturalny sposób. Jeśli
ktoś ma pytanie, proszę o podniesienie ręki.
Chyba wszyscy unieśliśmy dłonie w górę jak nadpobudliwe dzieciaki w pierwszej klasie.
Bidley wskazał palcem jednego ze starych żołnierzy.
– Co to za miejsce, panie kapitanie? – zapytał nieznany mi kapral.
– Jeśli pytacie o tę planetę, nie jestem w stanie powiedzieć niczego konkretnego. Do tej
pory nie trafił do nas żaden astronawigator, dlatego nie zdołaliśmy nawet w przybliżeniu
określić sektora przestrzeni, w którym się znajdujemy.
– Chodziło mi raczej o obóz – wpadł mu w słowo kapral.
– Kuźnia nie jest typowym obozem jenieckim – zaczął ostrożnie Bidley. – Komendant
Greenlee na pewno wspominał o tym, że zostaliście skazani na śmierć, a wasze wyroki już
dawno wykonano. Skurwyklon uwielbia szokować nowych więźniów takimi wiadomościami.
Niestety wszystko wskazuje na to, że mówi prawdę. Upozorowano waszą śmierć. I nie
zrobiono tego dla żartu. Nie będę dłużej was czarował, moi panowie, Unia nie zebrała was
tutaj, aby dać wam drugą szansę… – Zawiesił na chwilę głos. – Macie przed sobą kilka dni
naprawdę ostrego szkolenia, potem zaczną się polowania. Na was.
Następne pytanie padło dopiero kilka minut później, kiedy obaj zastępcy kapitana uciszyli
harmider. Tym razem pytanie zadawał jeden z naszych.
– Co pan miał na myśli, mówiąc: „polowania”? – zaciekawił się Doherty. On właśnie, jako
„najstarszy stopniem” w naszej grupie, otrzymał prawo pierwszego głosu.
– Może to określenie nie jest najfortunniejsze, ale chyba najpełniej oddaje waszą sytuację.
Zawsze jest tak samo. Na porannym apelu wyczytywane są nazwiska, przeważnie cztery do
sześciu. Wybrani jeńcy są przewożeni poza teren monitorowany, do bunkra, tam pułkownik
przekazuje im szczegółowe instrukcje dotyczące zadania. Czasem chodzi o coś bardziej
skomplikowanego, ale za pierwszym razem unioniści zazwyczaj wydają proste polecenia, na
przykład przedostania się z punktu A do punktu B. Następnie wahadłowiec zabiera
wybrańców w jakieś odległe miejsce na tej planecie, gdzie rozpoczyna się polowanie.
Znajdziecie się w obcym wam terenie, bez broni i żywności, wyposażeni jedynie w mapę.
Będziecie mieli na karku żołnierzy wroga. Jeśli wykonacie zadanie i przeżyjecie, zostaniecie
odwiezieni do obozu. Otrzymacie także gwarancję nietykalności na cały miesiąc. Jeśli was
dopadną… – Zamilkł znacząco.
Zaszumiało, zwłaszcza po naszej stronie. Jako poborowi mieliśmy naprawdę blade pojęcie
o zaawansowanych technikach walki czy maskowania. Wiedzieliśmy tyle, ile wpojono nam
podczas snu na transportowcu, czyli prawie nic. Spojrzałem w stronę stojących w cieniu
starych więźniów. Było ich siedemnastu, niewielu, zważywszy na pojemność tego obozu. To
też dawało do myślenia.
– Czy komuś z naszych udało się przeżyć takie… „polowanie”? – zapytał kolejny wskazany
przez kapitana żołnierz.
– Owszem. – Bidley pokiwał głową. – Straty wynoszą zwykle około siedemdziesięciu
procent. Trzech na dziesięciu wysłanych wraca do obozu. Czasem nawet więcej. Stajemy na
głowie, żeby was wyszkolić lepiej od tych unijnych śmieci. – Splunął z pogardą pod nogi.
– Jaki jest sens takich szkoleń, skoro i tak mamy zginąć? – zapytał niski brunet stojący
w pierwszym szeregu naszej grupy. Znałem go z widzenia. Chyba z akademii. – Może lepiej
usiąść na tyłku i dać się zabić od razu, zamiast dostarczać unionistom darmowej rozrywki.
– Mylisz się, synu. – Kapitan skrzywił się, patrząc w naszą stronę. – Wcale nie chodzi
o dostarczanie im darmowej rozrywki. Ta wojna kiedyś się skończy. Prędzej czy później.
I jestem pewien, że ją wygramy. Dlatego staram się, aby jak najwięcej z was ją przeżyło.
Dzięki naszym świadectwom ludzie poznają prawdę o zbrodniczym systemie Unii Rubieży.
Może dzięki temu poświęceniu choć jeden z was będzie świadkiem egzekucji pułkownika
Greenlee.
Twarze więźniów stojących w cieniu pojaśniały. Oni najwyraźniej też w to wierzyli.
– Cały czas, mówiąc o polowaniach, powtarzał pan: „wy”, „was” – wyrwałem się, zanim
kapitan zdążył wskazać następnego pytającego. – Czy to znaczy, że te zasady pana nie
obowiązują?
Bidley uśmiechnął się.
– Jeśli ktoś przeżyje dziesięć misji, przechodzi na kolejny rok do kadry szkoleniowej. –
Wskazał na niebieską opaskę zdobiącą jego prawy rękaw. – Te biedne skurwyklony nie miały
ze mną żadnych szans – dodał z niekłamaną dumą.
Mnie nie było do śmiechu. Wszyscy starzy więźniowie mieli na ramionach podobne
oznaczenia.
* * *
Spotkanie na placu trwało jeszcze długo, dowiedzieliśmy się jednak niewiele więcej. Życie
w obozie polegało głównie na spaniu, jedzeniu i morderczym treningu. Misje, czy też
„polowania”, nie miały wspólnego mianownika. Każda była inna, przynajmniej tak twierdzili
ci, które je przeżyli. Kapitan dodał jeszcze, że „nowi” dostawali tydzień spokoju, ale ostatnio
transporty ze świeżym mięsem armatnim przybywały coraz rzadziej, a Szósta była solą w oku
wielu unionistów, więc nie powinniśmy liczyć na zbyt wiele luzu. Kiedy dowiedział się od
kolejnego chłopaka, że tak naprawdę jesteśmy cywilbandą, z lekka zbaraniał. Żeby nie
przedłużać spotkania i dać ludziom odpocząć, poprosił na odchodnym, abyśmy wybrali
z naszego grona po dwóch łączników z nieformalnym dowództwem obozu. Najlepiej
najstarszych stopniem albo cieszących się największym posłuchem. Dał nam na to czas do
dwudziestej piątej. Na tę godzinę wyznaczył odprawę w swoim baraku. No i powstał
problem.
O ile wojo nie musiało kombinować, my nie za bardzo wiedzieliśmy, jak się zabrać do
wyborów. Chłopaki, cała osiemdziesiątka, zebrali się w jednym baraku i zaczęli radzić.
Minęła godzina, dwie, potem zrobiliśmy sobie chwilę przerwy na kolację i młyn zaczął się od
początku. Byliśmy totalnie niezorganizowani. Każda grupka znajomych proponowała swojego
przedstawiciela, gdyż funkcja łącznika wydawała się łakomym kąskiem. Prawdopodobnie –
tego niestety nie byliśmy do końca pewni – gwarantowała obu wybranym wyłączenie
z losowania kandydatów na zwierzynę łowną. Przynajmniej w pierwszej fazie szkolenia.
Bidley zasugerował coś takiego pomiędzy wierszami albo komuś coś się ubzdurało.
Tuż przed dwudziestą czwartą, kiedy upadła kolejna kandydatura, chłopak, którego właśnie
odrzucono, wstał, popatrzył po zebranych i powiedział:
– Panowie, dzisiaj jeden z nas pokazał, że ma jaja. Więcej powiem, udowodnił też, że
potrafi myśleć. Nawet w sytuacjach ekstremalnych.
W baraku zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
– Kogo masz na myśli? – zapytał z nadzieją w głosie Doherty.
– Jego! – Mówca wskazał w moją stronę. – Kiedy chcieliście skoczyć sobie do gardeł z tym
sierżancikiem, gość przytomnie rozładował sytuację… – W tym momencie zrozumiałem, że
moje nadzieje na pozostanie maleńkim trybikiem w machinie wojny obracają się w proch.
Z każdym kolejnym pomrukiem aprobaty czułem coraz większy chłód na plecach, chociaż
w baraku panował nieludzki zaduch.
– Jak się nazywasz, kolego? – Doherty spojrzał na mnie.
– Nie nadaję się do tego – burknąłem, ale od czego są usłużni przyjaciele.
– Doni! Nasz kumpel nazywa się Johanatol Doni! – wydarł się Lewaryst. – Jego wam
trzeba… – dodał już nieco ciszej, widząc moją minę. – No co?
– Widzicie? – Mój „promotor” rozłożył szeroko ręce. – To chyba pierwszy facet w naszej
budzie, który nie rwie się do tej roboty.
– No to nie męczmy gościa – rzucił ktoś z tylnych rzędów.
– Zamknij paszczę! – uciszyło go natychmiast kilku innych.
– Skończmy z tymi bzdurami – poparł ich Doherty. – Moim zdaniem kolega Doni nadaje się
do tej roboty idealnie. Kto jest za kandydaturą?
Las rąk w górze. Anonimowość szlag trafił. Chcąc nie chcąc, wchodziłem w światło
reflektorów. Jednym słowem, wystawiałem się na strzał.
Gdy podnosiłem się z pryczy, nawet Marianton się ożywił, choć od czasu spotkania
z pułkownikiem siedział osowiały i nie powiedział ani jednego słowa.
– A co z drugą kandydaturą? – zapytał, przekrzykując rosnącą wrzawę.
Brawa natychmiast umilkły. Zrozumieli, że za nimi dopiero połowa sukcesu.
– Pozwolicie, że sam dobiorę sobie partnera? – zaproponowałem, mając nadzieję, że taka
bezczelność może ostudzić ich zapał. Niestety przeliczyłem się, i to bardzo.
– Mówiłem, że kolega jest idealnym kandydatem na to stanowisko! – zawołał „promotor”
i zaraz dodał: – Jestem za!
* * *
Pół godziny później szedłem przez plac apelowy z Dohertym, który wydał mi się
najrozsądniejszym człowiekiem w naszej bandzie. Nie znałem nikogo z tych ludzi –
oczywiście oprócz Lewarysta i Mariantona, ale oni za nic nie nadawali się do takiej roboty –
postanowiłem więc, że Thomashley będzie moją prawą ręką. Wiedziałem, że chociaż jeden
z nas będzie się potrafił postawić trepom, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Mieliśmy kwadrans na bliższe poznanie. Od razu przeszliśmy na ty. Ja opowiedziałem mu
o sobie, on rzucił kilka zdań na temat własnej przeszłości. Facet był ode mnie starszy o rok,
mieszkaliśmy w sąsiednich koloniach górniczych, chodziliśmy do tej samej szkoły, tyle że na
inne zmiany. Wspólnych znajomych znaleźliśmy kilku, co w tak zamkniętych i małych
społecznościach, jak Nowe Brisbane, nie było niczym wyjątkowym. Ja wyszukałem dwa
paragrafy do naszego odwołania, on jeden. Na tych ustaleniach poprzestaliśmy.
W drzwiach bloku Bidleya czekał na nas jeden z jego zastępców, siwawy, czarnoskóry
drągal nazwiskiem Navin. Theodoreed Navin. Bez zbędnych ceregieli zaprowadził nas do
jadalni, gdzie czekali już przedstawiciele prawdziwych żołnierzy Szóstki. Troglodyta,
z którym starł się pod trybuną Doherty – co wcale nas nie zdziwiło, zważywszy na jego
wygadanie – i drugi sierżant, którego nazwiska jeszcze nie znałem.
– Siadajcie, panowie. – Kapitan wskazał nam krzesła naprzeciw nich. Skinęliśmy tamtym
zdawkowo głowami, co nie uszło uwagi Bidleya. – Widzę, że nie zdążyliście się jeszcze
poznać.
Nadrobiliśmy te zaległości chwilę później. Troglodyta nazywał Jandrzej Skalski, a jego
równie mało inteligentnie wyglądający kompan Clayrton Barron.
– Czy może mi pan, porucz… Tak, wiem – zaraz poprawił się Bidley – szeregowy Doherty,
wyjaśnić, o co chodzi z tym przebieraniem?
Thomashley streścił w kilku zdaniach wydarzenia z Nowego Brisbane. Pominął tylko tę
część, która dotyczyła odroczeń. Chyba słusznie zrobił. Powiedzenie ludziom siedzącym od
kilku lat w takim miejscu, że popiera się ich oprawców, nie skończyłoby się niczym dobrym.
Kapitan przez cały czas patrzył na niego z niedowierzaniem, a potem pokręcił głową.
– Nie sądziłem, że mamy aż taki burdel w intendenturze floty – powiedział w końcu.
– Zgubienie mundurów to naprawdę mały problem – wtrącił Barron. – Dwa miesiące temu
dostaliśmy trzysta ton amunicji kinetycznej kaliber pięćset. – Powiedział to takim tonem, jakby
serwował nam znakomity dowcip. Nie załapaliśmy go ze zrozumiałych względów, ale kapitan
i jego ludzie też wydawali się zdezorientowani. Sierżant to zauważył, choć nie od razu. –
Szósta nie dysponuje ciężką bronią. Odpalają nas z transporterów, w kapsułach
przeciążeniowych, prosto na pole walki. Walczymy bronią ręczną, głównie energetyczną.
Z czegoś takiego nie sposób odpalić wielotonowego pocisku.
Kapitan przetarł dłońmi twarz, choć nie wyglądał na zmęczonego.
– Słuchając takich opowieści, zaczynam wątpić w rychłe przybycie naszej kawalerii
z odsieczą – stwierdził.
– Odsiecz nie jest naszym najpilniejszym problemem – rzucił Doherty. – Ma pan w obozie
osiemdziesięciu cywili, których unioniści lada moment wezmą w obroty.
– Wiem… – przyznał Bidley i przygryzł nerwowo wargę. – Chociaż to może wyjść wam na
dobre. Kiedy Greenlee zorientuje się, z kim naprawdę ma do czynienia…
– Nie uwierzył, kiedy mu o tym mówiliśmy – przerwał mu Doherty.
– Twierdził, że udało im się przejąć część danych z komputerów transportowca – dodałem
natychmiast. – W tym kartoteki osobowe wielu z „nas”. – Wskazałem na naszywkę
z nazwiskiem Lamonte.
– Kłamał. – Bidley lekceważąco machnął ręką.
– Chyba jednak nie. – Doherty poparł mnie, zanim któryś z sierżantów zdołał zabrać głos. –
Wyczytał kilka nieciekawych faktów z przyszywanego życiorysu naszego… byłego kolegi.
– Wydawał się dosyć zorientowany w temacie – przyznał Skalski.
Kapitan spojrzał na nas uważniej.
– Jak bardzo?
– Wystarczająco.
– Cóż… – Bidley wypuścił głośno powietrze z płuc. – Jedno dobre, że nie będziecie sypać
na przesłuchaniach.
– Jakich przesłuchaniach? – zdziwiłem się.
– Myślałeś, synku, że Greenlee da spokój asom elitarnej dywizji wroga? Zgarnięcie setki
żołnierzy z takiej jednostki to niesamowita okazja do wydobycia mnóstwa sekrecików naszej
armii.
Zobaczyłem, jak Doherty blednie. Dostał mundur podoficera. Jedynego w całej grupie.
Nawet wśród prawdziwych żołnierzy Szóstki nie było chyba nikogo starszego od sierżanta.
– Kurwirtual… – mruknął Skalski. Do niego też dotarło, że polowania nie są tutaj
największym zagrożeniem. – Dlaczego nic pan kapitan o tym nie powiedział na apelu?
– Teraz wam mówię. Sami oceńcie, czy przekażecie te informacje dalej. Ale osobiście
odradzałbym taki ruch.
– Dlaczego? – To pytanie padło niemal jednocześnie z co najmniej trojga ust.
– Dobrze się czujecie z tą wiedzą? – odparł pytaniem na pytanie Bidley.
Nie czuliśmy się dobrze, co było widać aż nadto po twarzach. Kapitan miał rację,
świadomość, że wywiad kolonialistów weźmie nas w obroty, na pewno spędziłaby sen
z powiek większości chłopaków. Mogliśmy im darować kilka spokojnych nocy. A może tylko
tę jedną.
– Nie da się tego jakoś odkręcić? – zapytał łamiącym się głosem Doherty.
Kapitan przymknął oczy.
– Sądzę, że po kilku nieudanych próbach dojdą do tego, że naprawdę jesteście poborowymi
– rzekł w końcu. – Gdyby nie te dane, pewnie udałoby mi się dość szybko im wytłumaczyć, że
zwinęli uzupełnienia Szóstki, ale jeśli Greenlee ma kwity, które świadczą inaczej, będzie
próbował wyciągać z was prawdę do upadłego. Jestem tego pewien, znam drania
wystarczająco długo.
– No to mamy przesrane – podsumował Thomashley.
– Nawet nie wiesz, synku, jak bardzo – przyznał kapitan.
* * *
Doherty nie mylił się. Wzięli go pierwszego. Już następnego dnia. Wstaliśmy wszyscy
o szóstej, na długo przed wschodem słońca. Pół godziny później rozpoczął się apel.
Tradycyjny wojskowy szajs. Przeliczenie stanu osobowego, raport, wyznaczenie zadań. O tym,
że coś jest nie tak, dowiedziałem się ze spojrzenia Bidleya. A w zasadzie z jego braku.
Kapitan ani razu nie zwrócił oczu w naszą stronę. Odczytał przekazaną przez strażników listę
rozkazów dziennych i na końcu dodał:
– Porucznik Manfredward Dunst zgłosi się na przejściu wschodnim o siódmej zero zero.
W pierwszej chwili przyjęliśmy ten komunikat obojętnie, dopiero po kilku sekundach
dotarło do mnie, że nie chodzi o żadnego ze starych więźniów. Thomashley miał na piersi
naszywkę z tym nazwiskiem. Zachowanie kapitana potwierdzało moje podejrzenia. Odwrócił
się na pięcie i bez słowa komentarza wrócił do swojego bloku.
Doherty nie ruszył się z miejsca, gdy odtrąbiono koniec apelu i chłopcy rozeszli się do
swoich zajęć. Zostałem z nim. Tyle tylko mogłem zrobić. Nie powinien być teraz sam. Do
siódmej zostało dziesięć minut. W sam raz tyle, ile trzeba, aby dojść do linii przejścia na
wschodniej granicy obozu.
– Musimy iść – powiedziałem, kładąc mu rękę na ramieniu.
Był blady i trząsł się cały. Może gdyby nie wiedział, po co go wzywają, nie bałby się tak
bardzo.
– Nie – odparł, strząsając moją dłoń.
– Zwariowałeś? – syknąłem, pochylając się do jego ucha. – Jeśli nie będzie cię na przejściu
za dziesięć minut, unioniści odpalą twoje mikroładunki.
Spojrzał na mnie, usta mu drgały, oczy były wilgotne, pot perlił się na czole.
– To z pewnością będzie mniej bolało – stwierdził i nie sposób było nie przyznać mu racji.
– Panowie łącznicy! – Z baraku dowództwa kiwał na nas ręką jeden z zastępców Bidleya.
Pociągnąłem Doherty’ego za ramię, poddał się bez większego oporu. Blok kapitana
znajdował się daleko od wyznaczonego przejścia. Dotarliśmy do niego minutę później.
Bidley stanął w drzwiach, ledwie dowlekliśmy się na miejsce.
– Szeregowy Doherty – powiedział stanowczym głosem – wy chyba nie zrozumieliście
obowiązujących tutaj zasad.
– Wolę zginąć w kilka sekund, niż umrzeć po kilku godzinach niewyobrażalnych męczarni –
odparł Thomashley.
– A co powiecie na śmierć trzech waszych przyjaciół?
Doherty podniósł oczy na dowódcę.
– Ja tu nie mam żadnych przyjaciół – odparł beznamiętnym tonem człowieka pogodzonego
ze swoim losem, ale nagle coś zaświtało mu w głowie. – O czym pan mówi?
Bidley wyciągnął do niego rękę. Trzymał w niej kartkę z rozkazem.
– Przeczytajcie, szeregowy.
Doherty nie przejawiał ochoty na lekturę, więc ja to za niego zrobiłem. Obok nazwiska
nieszczęsnego porucznika widniały trzy inne. Te osoby miały zginąć, jeśli wymieniony jeniec
nie stawi się o siódmej przy żółtych flagach. Squall, Baldini, Cronauer. Nic mi te nazwiska nie
mówiły, chociaż ostatnie gdzieś chyba widziałem. Cronauer, Cronauer… Kurwirtual!
Marianton miał je na piersi!
– Zostało wam jeszcze siedem minut – ponaglił nas kapitan.
– Mam to w dupie – burknął Thomashley.
Rozumiałem go. Jak ja go kurewsko rozumiałem, ale z drugiej strony nie był mi bliższy od
najlepszego przyjaciela.
– Wybacz – szepnąłem, cofając się o krok, i walnąłem go z całej siły w skroń.
Był tak otępiały, że nie drgnął nawet, mimo iż na pewno wiedział, co zamierzam zrobić.
Zachwiał się na nogach, ale nie stracił całkiem przytomności. Dupa ze mnie, nie fajter,
pomyślałem, podtrzymując go mocno, by nie upadł. Jeden z zastępców kapitana podbiegł
i chwycił Doherty’ego za drugie ramię.
Ruszyliśmy w stronę granicy obozu, ciągnąc go pomiędzy sobą. Początkowo próbował się
wyrywać, ale po kilku szarpnięciach przestał wierzgać.
– Co z nim nie tak? – zapytał zdyszany porucznik Lisky.
– Pan oczywiście poszedłby z ochotą na takie przesłuchanie… – Żeby odpowiedzieć,
musiałem się na moment zatrzymać.
Od bunkra oderwał się obły kształt. Grawiolot już ruszył na wschodnią granicę obozu. My
mieliśmy do niej jeszcze sto metrów.
– Mieszkacie w tym samym bloku? – zapytał mnie zastępca Bidleya.
– Tak – odparłem zaskoczony, że interesuje go teraz coś takiego.
– Widziałeś go przy śniadaniu? – wydyszał znów porucznik Lisky.
– Tak.
– Jadł?
– Niewiele.
– Kurwirtual…
Już docieraliśmy do żółtej linii, za którą stał grawiolot z dwoma unionistami.
– To porucznik Dunst? – zapytał jeden z nich, nie opuszczając broni.
– Tak – potwierdziłem.
Unionista spojrzał zaciekawiony na Thomashleya, potem przeniósł wzrok na Lisky’ego.
– Nie jadł śniadania. – Zastępca Bidleya powiedział to takim tonem, jakby te trzy słowa
stanowiły wytłumaczenie wszystkiego.
Ku mojemu zdziwieniu unionistom to wytłumaczenie wystarczyło. Przejęli od nas
słaniającego się na nogach Doherty’ego, zapakowali go na grawiolot i bez słowa ruszyli
w stronę bunkra.
Staliśmy przez chwilę w tumanie kurzu, starając się odzyskać oddech, a gdy powietrze
przeczyściło się na tyle, że znów zobaczyliśmy zabudowania obozu, ruszyliśmy w drogę
powrotną.
– O co chodzi z tym śniadaniem? – zapytałem po kilku krokach.
– Dyspenser dodaje środki uspokajające do posiłków więźniów, którzy danego dnia mają
być zabrani na polowania i przesłuchania – wyjaśnił Lisky po chwili wahania. – Zazwyczaj są
łagodni jak baranki i wykonują wszystkie polecenia.
* * *
Thomashley wrócił wieczorem. Chwilę po kolacji. Przynieśli go obaj pomocnicy Bidleya.
Zorientowałem się, że coś jest nie tak, kiedy na bloku nagle zrobiło się cicho jak makiem
zasiał. Podniosłem się z pryczy i spojrzałem w stronę drzwi, tam, gdzie wszyscy już patrzyli.
– Niech ktoś poda apteczkę! – zaordynował porucznik Navin, zanim przekroczyli próg.