Текст книги "Ucieczka z Raju"
Автор книги: Robert Szmidt
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 10 (всего у книги 20 страниц)
przy holopadzie. – Może poślemy tam Werniera, na nim przynajmniej można polegać.
– Zaczekaj – poprosił pułkownik, nie odrywając wzroku od dysku Galaktyki.
– Na co mam czekać? – obruszył się wielki admirał. – Przecież Xiao łby nam z płucami
powyrywa, jak się o tym dowie.
– Admiralicja już zna sytuację – oznajmił z pełnym spokojem Rutta.
– Gadasz z górą za moimi plecami? – zdziwił się Farland.
Pułkownik westchnął jeszcze ciężej niż przed chwilą.
– Korporacja także monitoruje tę operację – wyjaśnił zwięźle. – Jej członkowie donieśli
o wszystkim Radzie, jak tylko otrzymali raport z Ulietty.
– A to skurwyklony…
– Xiao poprosił nas właśnie o opinię i potwierdzenie kilku faktów. Oficer dyżurny
przygotowuje dla niego kopie raportów przesłanych przez Święckiego. Za moment dołączę do
nich swoje oświadczenie, w którym wezmę na siebie pełną odpowiedzialność za tę zmianę.
– Dlaczego? – zdziwił się Farland.
– Dlatego, że sprawa jest czysta. Gdyby Święcki nie wykazał się inicjatywą, stracilibyśmy
dziesięć razy tyle rudy. Moi chłopcy dokładnie sprawdzili każdą analizę sporządzoną przez
głównego inżyniera kopalni. Ejektory naprawdę zaczęły się sypać. Byliśmy o godziny od
kompletnej katastrofy. To też napisałem Xiao.
– Myślisz, że ci uwierzy?
– Sądząc po minie i wyzwiskach, jakimi mnie obrzucił podczas niedawnej rozmowy?… –
Rutta zawiesił głos. – Jestem pewien, że przyjmie moją wersję zdarzeń, ponieważ
potraktowałem Święckiego identycznie, zanim dotarło do mnie, że to była jedyna rozsądna
decyzja w tej sytuacji. Xiao nie jest idiotą, wie doskonale, że utrata kilkunastu milionów ton
skończyłaby się nie tylko twoją… to znaczy naszą dymisją – poprawił się niemal natychmiast.
– Obyś miał rację – wymamrotał Farland, wyłączając holopad. – Załatwiłeś mi kolejną
nieprzespaną noc. Nie zmrużę oka ze strachu.
– Wiesz, czego ja się boję? – Pułkownik spojrzał na przyjaciela z obawą w oczach. – Że
Obcy tylko czekają, aż skoncentrujemy wszystkie dostępne siły.
– Tak, wiem. Też prześladuje mnie myśl, że jak tylko się pojawimy w pobliżu zagrożonego
pasa, uderzą na połączone floty wszystkim, co mają, i rozniosą nas w pył… – Farland złożył
ręce za plecami i wyprostował się na całą swoją wysokość. – Nie da się tego wykluczyć. Ja
na ich miejscu tak bym postąpił, ty pewnie też, ale spójrzmy prawdzie w oczy: nie możemy
wiecznie uciekać. Wycofywanie się za każdym razem to także samobójstwo, tyle że rozłożone
na raty.
Rutta nie skomentował tej uwagi. Spuścił głowę i zamyślił się głęboko. Dopiero po dłuższej
chwili mruknął coś niezrozumiale. Farland, który także zatopił się w rozważaniach, ale
dotyczących raczej niesubordynacji Święckiego niż przesadnej jego zdaniem ostrożności
przyjaciela, zignorował to.
– Na raty, powiadasz… – powtórzył już normalnym tonem Rutta.
– Po prostu odwlekamy nieuniknione – doprecyzował wielki admirał.
– Otóż to! – Pułkownik spojrzał mu prosto w oczy. Na jego twarzy malował się dawno
niewidziany entuzjazm. – Dzięki, właśnie mi podpowiedziałeś ostateczny argument, którym
kupimy admiralicję.
– Nie rozumiem…
– Zaraz ci wszystko wytłumaczę! – Pułkownik zasalutował sprężyście i wykonał
przepisowy zwrot. – Pozwól mi tylko zmienić treść mojego oświadczenia.
.
DWA
System Ulietta, Sektor Zebra,
24.10.2354
– Nie uwierzy pan, kapitanie – rzucił roześmiany Hondo, podając Henryanowi czytnik.
Święcki zmierzył go ostrym spojrzeniem. Tej nocy nie spał zbyt wiele, mierziło go więc
wszystko, a zwłaszcza dobry humor podwładnych. Po powrocie do apartamentu natychmiast
wstrzyknął sobie najpierw jedną, a potem drugą dawkę alkoneutralizatora, by przestało mu
szumieć w głowie. To gwałtowne otrzeźwienie miało jednak także negatywne skutki. Wróciły
wszystkie lęki i obawy, zepchnięte wcześniej przez alkohol w najgłębsze pokłady
świadomości.
Admiralicja może przecież wbrew rozsądkowi nakazać powrót do dawnego harmonogramu,
przez co misterny i skomplikowany plan zaadaptowania kontenerów na habitaty skończy się
widowiskową porażką albo jeszcze gorzej, wielką katastrofą. Inżynierowie włożyli naprawdę
wiele wysiłku w dopracowanie każdego szczegółu – Dupree przysyłał kolejne raporty
z postępów prac co godzinę – ale zdaniem Henryana w planie wciąż było więcej
niewiadomych niż konkretów. Zbytnio musieli improwizować. Gdyby ktoś go pytał, za mało
było w tych działaniach profesjonalizmu, a amatorszczyzna, jak wiadomo, zawsze kończy się
marnie, choć z drugiej strony stare przysłowie mówi przecież, że prowizorka trzyma się
najdłużej.
Zerknął na wyświetlacz urządzenia i sam też zaśmiał się pod nosem.
– A to ci niespodzianka – powiedział, oddając czytnik porucznikowi.
– Osiemdziesiąt sześć – stwierdził zadowolony Hondo. – I to dopiero początek.
– Obyś był dobrym prorokiem, Toranosukenjiro. A teraz pokaż mi rozpiskę spotkań na
dzisiejszy dzień. – Chwilę później ten sam czytnik trafił ponownie do jego ręki.
Henryan przejrzał pobieżnie krótką listę. Oficjalnych punktów było tylko kilka, mimo to
wątpił, czy zdoła wygospodarować trochę czasu dla siebie. Jego zadaniem było szybkie
reagowanie w sytuacjach kryzysowych, a tych z pewnością dzisiaj nie zabraknie, podobnie jak
dzień wcześniej.
– A co mamy poza harmonogramem? – zapytał, zatwierdziwszy dokument.
– Doktor Pallance dobija się od ponad godziny. – Hondo pokazał mu listę połączeń
przychodzących. Nazwisko doktora pojawiało się na niej sześciokrotnie.
– Jego mi jeszcze brakowało… – mruknął Święcki, przypominając sobie nieprzyjemną
wymianę zdań z poprzedniego wieczoru.
– Mam z nim łączyć? – zapytał porucznik.
Henryan podjął decyzję natychmiast.
– Nie. – Cokolwiek wymyślił lekarz, mogło poczekać. – Coś jeszcze?
– Jakiś Fitz zostawił dla pana prywatną wiadomość.
– Pokaż.
Przekaz był zwięzły. Szef pionu badawczego informował, że jest do dyspozycji i czeka
w swoim apartamencie na sygnał. Kusił drań.
– Jeśli to już wszystko… – zaczął Święcki, wciąż się wahając. W końcu zdecydował.
Wpisał kilka słów odpowiedzi i dodał na głos: – Odwołaj powitalne spotkanie z dowódcą
czarnych. Albo nie, niech Javiernesto ruszy dupę i z nim pogada, tak będzie lepiej. Poproś
pannę Truffaut, żeby stawiła się na lądowisku najpóźniej za siedem minut. Przez najbliższą
godzinę nie ma mnie dla nikogo prócz niej, dyrektora kopalni i sztabowców, zrozumiano?
– Tak… – zaskoczony porucznik nie zdążył zasalutować, zanim przełożony opuścił
pomieszczenie – …jest.
* * *
Czekała na niego przy windzie, zdyszana i potwornie spocona, jakby ktoś zmusił ją do
biegu. Święcki zaklął pod nosem. Zapomniał już, jak bardzo przekonujący potrafi być
Toranosukenjiro.
– Co się dzieje? – zapytała, gdy tylko się zbliżył.
– Przepraszam za mojego adiutanta, panno Truffaut. – Wolał załagodzić sprawę od razu,
żeby Ninadine mogła się skupić na wiadomości, którą powinna przekazać reszcie. – Wojskowi
to ludzie bardzo konkretni. Czasami zapominamy, że wy jesteście tylko cywilami.
– To znaczy, że nic się nie stało? – odetchnęła z ulgą, gdy Święcki naciskał klawisz
przywołujący kabinę.
– Nic złego w każdym razie – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Przed momentem
otrzymałem nowe informacje ze strefy skoku. Mój pomysł, by piloci prywatnych jednostek
zwrócili się po pomoc do kolonistów z pasa minus cztery, przynosi efekty. Właśnie nadlatuje
cała flotylla cywilnych stateczków.
– Jak duża? – zapytała Truffaut, ignorując syk otwieranych drzwi.
Henryan wskazał jej wnętrze kabiny.
– Wyjaśnię wszystko po drodze. Naprawdę się śpieszę.
– Oczywiście. – Odruchowo zajęła jedno z miejsc, zapewne z przyzwyczajenia, bo do
pokonania mieli tylko kilka kondygnacji.
– Hondo będzie panią informował na bieżąco, ale z danych telemetrycznych wynika, że do
systemu weszło już ponad osiemdziesiąt jednostek różnej wielkości, a cały czas pojawiają się
nowe – oświadczył Święcki, nacisnąwszy klawisz poziomu lądowiska.
– To nadal kropla w morzu potrzeb… – Posmutniała niemal natychmiast.
– Pani zawsze widzi szklankę do połowy pustą, a ja w połowie napełnioną. – Kabina
zatrzymała się płynnie, po otwarciu drzwi trafili do przeszklonej poczekalni, którą Henryan za
pierwszym razem wziął omyłkowo za śluzę. Razem ruszyli w kierunku rozsuwanych drzwi
i widocznej za nimi platformy, na której stał niewielki grawiolot oznaczony logo korporacji. –
Proszę przekazać tę informację do kopalni. Ale w mojej wersji, czyli optymistycznie.
Niewykluczone, że uda nam się wyekspediować tą drogą nawet kilka tysięcy osób. Myślę, że
taka dobra wiadomość podniesie morale górników.
– Dobrze, zaraz się z nimi skontaktuję – obiecała, kiedy wsiadał do grawiolotu Fitza.
.
TRZY
– Jak tam żołądek? – zapytał szef pionu badawczego, gdy wystartowali.
– W porządku – odparł Henryan, nie chcąc psuć miłej atmosfery.
Pomimo zażycia regulatorów enzymów nie miał lekkiej nocy. Kilka raportów z księżyca
przeczytał, siedząc na tronie, jak to się kiedyś mawiało. Sytuację poprawiły dopiero silniejsze
medykamenty. Jego żołądek nie poradził sobie z prawdziwą dziczyzną, ale Henryan nie
zamierzał się do tego przyznawać. Co więcej, dużo by dał, żeby raz jeszcze zjeść coś równie
smacznego. Przy pieczeni Fitza nawet oficerskie racje smakowały jak przeżuta trzykrotnie
tektura.
– Świetnie – ucieszył się Olivernest. – Uprzedzałem Ninadine, że to może być nie najlepszy
pomysł. Nasi goście z korporacji miewali więcej problemów niż przyjemności z wydawanych
na ich cześć kolacji.
– My, żołnierze, jesteśmy twardsi od biurokratów – zażartował Henryan i zaraz zmienił
temat, nie chcąc wracać wspomnieniami do niedawnego rozwolnienia. – Co zamierza mi pan
pokazać?
Szef pionu badawczego uśmiechnął się zagadkowo.
– Samą esencję tej planety. Królową stworzenia Delty.
– Pańska wczorajsza uwaga o odwróceniu ról fauny i flory zabrzmiała niezwykle ciekawie
– stwierdził Święcki. – Co było na szczycie łańcucha pokarmowego tej planety, zanim pan się
tutaj pojawił?
Fitz roześmiał się głośno i szczerze.
– Chciałbym, aby pańskie słowa były choć w części prawdziwe – rzucił, gdy maszyna
przeleciała nad murem okalającym półwysep zaanektowany przez ludzi. – Niestety człowiek…
nawet z całą naszą technologią… jest tutaj jednym z niższych ogniw tego łańcucha.
– Jak to możliwe? – zainteresował się Henryan.
– Nawet na Ziemi rośliny były zawsze sto razy odporniejsze niż zwierzęta. A tutaj? Tego nie
da się opisać.
– Proszę spróbować – zachęcił go Święcki, coraz bardziej zaintrygowany odmiennością
Delty.
– Jak już wspomniałem, tutejszy ekosystem różni się diametralnie od pozostałych planet
tlenowych, jakie odkryto w zbadanej przez ludzkość przestrzeni. Z tego, co wiem, we
wszystkich innych przypadkach mieliśmy do czynienia z tradycyjnym podziałem ról. Flora
w przeważającej większości była pożywieniem dla fauny. Tutaj ewolucja poszła zupełnie inną
drogą, nie powiem jednak, że całkowicie niezrozumiałą, ponieważ na Ziemi także mieliśmy
wiele gatunków zwierząt, które laik mógł wziąć za rośliny. Mówię na przykład o polipach
i najbardziej spośród nich znanych koralowcach. – Widząc, że kapitan krzywi się lekko na
nieznane mu nazwy, sięgnął do konsoli maszyny. Lecieli na autopilocie, zatem przy niemal
zerowym ruchu powietrznym nie musiał poświęcać sterom uwagi. – Proszę spojrzeć – na
wyświetlaczu, który wyrósł przed Henryanem pojawił się niesamowicie barwny podwodny
krajobraz – na ziemskie rafy koralowe. Te fantazyjne wachlarze, mózgi i inne cuda to wbrew
pozorom nie rośliny, tylko kolonie prymitywnych zwierząt.
– Naprawdę? W życiu bym nie powiedział, że tak może wyglądać zwierzę…
– Proszę się nie przejmować, kapitanie, ta wiedza jest dzisiaj dostępna wyłącznie garstce
wariatów z tytułami naukowymi. A wracając do tematu, wśród ziemskich roślin także
mieliśmy paru sprawnych mięsożernych myśliwych. Rosiczki, dzbaneczniki, tłustosze. Sporo
ich było, choć tak naprawdę stanowiły margines flory, podobnie jak wspomniane wcześniej
koralowce. Tutaj mamy jednak odwrotną sytuację. Wszystko, co pan widzi – wskazał ręką na
ciągnący się po horyzont kobierzec zieleni – to tutejsze zwierzęta.
– Takie lądowe koralowce?
– Nie do końca, ale powiedzmy, że na potrzeby naszej rozmowy możemy zastosować to
uproszczenie. Ja, będąc fachowcem, widzę różnice, i to znaczne, ale dla pana jako laika są one
zapewne niezauważalne. Nie licząc tego, że jak pan zauważył, organizmy te porastają lądy, nie
szelfy kontynentalne.
– A co z roślinami?
– Za chwilę pan zobaczy – rzucił Fitz z zagadkowym uśmiechem, dokonując niewielkiej
korekty lotu.
Maszyna zbliżała się właśnie do pasma górskiego, u którego podnóża Święcki dostrzegł
ciągnącą się na przestrzeni wielu kilometrów szarą plamę.
– Morze Mgieł – rzucił Olivernest chwilę później, wyłączając autopilota. – Niesamowite
miejsce, jedyne w okolicy, gdzie występuje największa roślina, jaką odkryliśmy w poznanej
części Galaktyki.
– To coś nie wygląda mi na roślinę – stwierdził Henryan, przytykając twarz do bocznego
wizjera.
Fitz spojrzał na niego z rozbawieniem, czego jednak Święcki nie był świadomy, gdyż całą
uwagę skupiał na falującej leniwie zawiesinie, w której niknęły szmaragdowe korony istot,
jakie najchętniej nazwałby drzewami.
– Mgła to coś w rodzaju chmury, tylko zalegającej tuż nad ziemią.
– Chmury, o ile dobrze pamiętam, nie są roślinami – wyrwało się Henryanowi.
– Racja, kapitanie – odparł Olivernest. – Tutaj to typowe zjawisko atmosferyczne,
a zarazem teren łowiecki naszej bestii.
Włączył jakieś urządzenie. Na wszystkich wyświetlaczach panelu sterowania pojawiły się
podzielone na kwadraty mapy. Przez chwilę wirtualne ekrany wydawały się idealnie martwe.
Potem Henryan dostrzegł w pobliżu lewego górnego rogu czerwony punkcik, który pulsował
rytmicznie, przesuwając się jednocześnie w kierunku centrum.
– Oto i ona… – Fitz zawiesił grawiolot dwieście metrów nad szarą plamą.
Święcki wyjrzał przez panoramiczne okno kabiny. Gęsta jak mleko zawiesina wydawała się
spokojna, tylko tu i ówdzie falowała lekko jak powierzchnia wody.
– Spokojnie… – mruczał Olivernest. – Spokojnie… Tam! – zawołał tak niespodziewanie,
że skupiony na obserwacji podnóża gór pasażer podskoczył w fotelu.
Mgła wybrzuszyła się raptownie, jakby od spodu napierało na nią coś wielkiego – niczym
morska toń, spod której wynurza się wieloryb. Takie właśnie skojarzenie miał Henryan, gdy
patrzył na szarą masę, która unosiła się coraz wyżej, lecz nie rozrywała się, jak gdyby
w przeciwieństwie do oceanu była ciałem stałym.
Kilka sekund później Święcki zrozumiał, gdzie popełnił błąd. To nie była mgła, tylko istota,
która w niej żyła. Prostowała się właśnie, a ten garb, to wybrzuszenie, to był jej… kark? Tak
to przynajmniej odbierał Święcki. Uznał, że gigant prostuje długą na kilkadziesiąt metrów
szyję i podświadomie wypatrywał na jej końcu czegoś, co będzie przypominało łeb
gargantuicznego dinozaura.
Zawiódł się jednak. To, co wynurzyło się z Morza Mgieł, przypominało giętką, zakończoną
płasko rurę. Urywała się w pewnym momencie, jakby ktoś uciął ją wielkim nożem.
– Moje maleństwo… – Fitz pochylił się mocno i dotknął dłonią krystalitu. – Będzie mi
ciebie brakować.
– Ładne mi maleństwo – mruknął Henryan, po czym zwrócił się do przewodnika: – Co to
właściwie jest?
– Przedstawiam panu najpiękniejszy okaz Tripodus fitzii, królowej ekosystemu tej planety.
– Fitzii? – zdziwił się Święcki.
– W środowisku naukowym istnieje tradycja nazywania nowych gatunków imieniem ich
odkrywcy – wyjaśnił Olivernest. – A to moje znalezisko, jeśli mogę tak powiedzieć.
I przepustka do wieczności. To największa roślina, jaką do tej pory odkryto w podbitej przez
człowieka przestrzeni.
– Wygląda jak gigantyczny robak – zauważył Henryan.
– Patrzy pan na jedną z trzech jej odnóg. – Fitz opadł na fotel i przełączył wyświetlacze na
inny tryb.
Kołyszącą się nad Morzem Mgieł mackę otoczył czerwony kontur, który pod powierzchnią
szarej zawiesiny podzielił się na dwa inne, niemal identyczne ramiona.
– Jak tam jest głęboko? – zapytał zdumiony Henryan.
– Dno niecki znajduje się około trzystu osiemdziesięciu metrów pod powierzchnią mgły –
odpowiedział niemal natychmiast Olivernest, nie tając podziwu w głosie.
– To coś ma prawie pół kilometra wysokości?
– Maksymalna rozpiętość jej ramion osiągnęła w tym roku czterysta czterdzieści siedem
metrów, a to jeszcze nie koniec. Żałuję, że nie dożyję dnia, w którym ta bestia osiągnie
pełnoletność.
– Młody pan jeszcze jest – zaśmiał się Święcki. – Dorzuci pan na kark i z dziesięć
krzyżyków, a może więcej, jeśli zdecyduje się pan na dłuższą hibernację.
– W jej rzeczywistości nasze stulecie jest jak godzina – stwierdził Fitz, wzdychając głośno.
– Deltiana urodziła się, zanim ludzie wyszli z jaskiń, i będzie wciąż brodziła w tej mgle, gdy
my dotrzemy do najdalszych krańców Galaktyki.
– Deltiana? – Święcki wolał nie poruszać tematu dalszej ekspansji człowieka w kosmosie.
– Tak ją nazywam prywatnie. – Olivernest pochylił się w fotelu. – Proszę patrzeć.
Henryan odwrócił głowę i dostrzegł w oddali jakiś ruch w powietrzu. Nad Morzem Mgieł
sunęły ciemne kształty. Musiały być bardzo duże, ponieważ nawet z tej odległości wydawały
mu się masywne. Były ich setki.
– Cóż to takiego?
– Zarodniki wachlarzowców – wyjaśnił Fitz, wskazując ręką na nibylas.
Święcki domyślił się, że tak – całkiem trafnie – nazywają się te rośliny, tfu, zwierzęta.
Mimo
przystępnego
wykładu
szefa
pionu
badawczego
wciąż
miał
problemy
z zaakceptowaniem odmienności tej planety. I pewnie jeszcze długo nie zrozumie, jakim cudem
rośliny przejęły rolę łowców.
W czasie, gdy się nad tym zastanawiał, zarodniki pokonały sporą odległość. Niesione
wiatrem sunęły wysoko nad szarym akwenem jak dziwaczne balony. Nie przypominały jednak
w niczym gurdyjskich alag’terysmów – nie było w nich piękna, jakiego nadaje wytworom
cywilizacji myśl, choćby prymitywna, a tylko surowa efektywność natury. Nabrzmiałe sine
bąble otoczone resztkami tkanek, z których wyrosły, zanim oderwały się od… tu Święckiemu
zabrakło słowa na opisanie tego elementu miejscowych koralowców, na którym wyrastały
zarodniki.
– Skąd one się tu wzięły? – zapytał niby od niechcenia. – To znaczy gdzie rosną? Nie
widziałem na okolicznych… wachlarzowcach niczego takiego.
– Zarodniki rozwijają się w specjalnych komorach, wewnątrz pali stu… powiedzmy, że
wewnątrz pni. Gdy dojrzewają, zaczynają wydzielać bardzo lotny gaz, który wypełnia komorę
i unosi je wysoko w niebo, by szybowały jak najdalej i kolonizowały nowe tereny.
Zarodniki dotarły nad Deltianę, która musiała jakoś wyczuć ich obecność. Gruba blada
macka wyciągnęła się na całą długość, po czym jej kraniec pękł jak zbyt mocno naciągnięta
guma. Przez moment nic się nie działo, a potem… Z wnętrza odnogi wystrzeliło coś czarnego,
błyszczącego i tak długiego, że bez trudu dosięgnęło jednego z przelatujących zarodników.
Macka, a może raczej pokryte lepkim śluzem pnącze przykleiło się do balonowatego tworu
i ściągnęło go z bezchmurnego nieba, ustępując drugiemu, trzeciemu i kolejnym biczom
chłoszczącym niebo. Na oczach Święckiego w ciągu kilkunastu tylko sekund w chmurze
zarodników pojawiła się wielka dziura.
– Deltiana ma sto dwanaście parzydełek – wyjaśnił Fitz, gdy moment później zwisające
wokół odnogi pnącza zaczęły się kolejno chować, oczywiście razem ze zdobyczą. – Idę
o zakład, że nie spudłowała ani razu.
– Niesamowite stworzenie – przyznał Henryan.
– Roślina – poprawił go szef pionu badawczego.
– Tak, roślina. Ona ma kilka tysięcy lat, powiada pan.
– Szacujemy, że najstarsze osobniki, na jakie trafiliśmy, miały nawet po czternaście tysięcy
lat.
– Jest ich tu więcej?
– W Morzu Mgieł nie, ale na całym kontynencie znaleźliśmy ich siedem.
– Czternaście tysiącleci… Niewiarygodne.
– Dlaczego? – obruszył się Fitz. – Najstarsze drzewo na Ziemi liczyło sobie prawie
dziewięć tysięcy lat.
– Naprawdę?
– Może pan sprawdzić w galaksjopedii.
– Wierzę panu na słowo.
Obserwowali Deltianę przez kilka kolejnych minut, w czasie których gigantyczna macka
zatoczyła jeszcze kilka nierównych kręgów, ponawiając polowanie, a potem wolno opadła
i zniknęła we mgle, niemal jej nie burząc.
– Wie pan, co pomyślałem, kiedy tutaj trafiłem i zobaczyłem, jak ten ekosystem różni się od
ziemskiego? – zapytał moment później Fitz.
– Nawet nie próbuję zgadywać.
– Badając Deltianę, doszedłem do szokującego być może wniosku, że to jest ta jedyna
właściwa droga, jaką powinna pójść ewolucja. Nie zwierzęta, tylko rośliny są władcami
świata.
– Trochę pan chyba przesadza – zaśmiał się Henryan.
– Czyżby? – Szef pionu badawczego odwrócił się do niego z zupełnie poważną miną. – Co
by się stało, gdybym odciął panu ręce i nogi? – zapytał, ale zanim zaskoczony Święcki zdążył
mu odpowiedzieć, dodał jeszcze: – Albo gdybym spalił pana ciało z wyjątkiem, powiedzmy,
głowy? Czy nawet lepiej: otruł i odarł ze skóry?
– Umarłbym, jak i pan – odparł Święcki, nie bardzo rozumiejąc, do czego zmierza jego
przewodnik.
– No właśnie. A roślinę może pan spalić, ściąć przy samej ziemi, wyrwać z korzeniami
i nadal jej pan nie zabije. Wystarczy, że w glebie zostanie choćby jedna niteczka, tysięczna
część jej całkowitej masy, a po roku w tym samym miejscu wyrośnie od nowa. Nie
zapominajmy też o nasionach, niektóre są w stanie przeleżeć w niekorzystnych warunkach
setki, a nawet tysiące lat. Zasuszone, zamrożone, a tu nagle, bam, pojawia się nowe życie.
Nigdy nie dorównamy roślinom pod względem żywotności. To one pierwsze skolonizowały
Ziemię, o czym zdążyliśmy już zapomnieć. Może mi pan wierzyć, gdyby Bóg istniał, nie nas
umieściłby na szczycie łańcucha pokarmowego, tylko florę, tak jak to stało się tutaj.
– Ma pan rację – przyznał Święcki. – Aczkolwiek widzę jeden problem… Rośliny może
i są niesamowicie odporne, ale nie wykształciły wyspecjalizowanych narządów, a co za tym
idzie, nigdy nie zdobędą inteligencji.
– Na pana miejscu nie byłbym tego taki pewny. Zwłaszcza po wizycie na tej planecie.
Deltiana – wskazał na mgłę – może jeszcze nie myśli abstrakcyjnie, ale z pewnością wie, co
robi. Musiałby pan zobaczyć, jak skrupulatnie wybiera miejsca, w których będzie się
pożywiać. Za miliony lat być może wykształci własną wersję rozumu.
– A gdy to się stanie, utraci całą przewagę, jaką daje jej bycie bezrozumną rośliną –
podsumował Henryan. – Stanie się równie wrażliwa jak my.
Fitzowi ta wizja niezbyt się spodobała.
– Dzisiejszy stan wiedzy pozwala nam sądzić, że rośliny reagują na wiele bodźców
i odczuwają na przykład strach, lecz nie znają wyższych uczuć. Jeśli kiedyś wykształcą
inteligencję, może być ona bardzo różna od naszej.
Henryan wzruszył ramionami.
– Nie znam się na biologii, tylko na strzelaniu.
– Ŕ propos strzelania – podchwycił Olivernest. – Powiedział pan wczoraj, że Obcy nie
próbują z nami rozmawiać, tylko niszczą wszystko, co zobaczą albo wyczują.
– Tak. Traktują nas jak robactwo. To słowa mojego przełożonego.
– No właśnie. Nie zastanawiał się pan, dlaczego tak postępują?
– Większość z nas zastanawia się nad tym bez przerwy – przyznał Święcki – ale na razie nie
doszliśmy do żadnych satysfakcjonujących wniosków.
Fitz uśmiechnął się tryumfalnie.
– A jeśli oni są myślącymi roślinami? – zapytał retorycznie, dając Henryanowi do myślenia.
– Rośliny nie znają litości. Zabijają nawet własne potomstwo, jeśli ziarno wykiełkuje zbyt
blisko pnia, z którego spadło.
Święcki nie odpowiedział. To była bardzo celna uwaga. Może problem polegał na tym, że
admiralicja za bardzo próbowała uczłowieczyć wroga? Z rozmyślań o naturze Obcych wyrwał
go sygnał komunikatora.
– Przepraszam – rzucił w kierunku szefa pionu badawczego – ale muszę odebrać. Co jest? –
warknął gniewnie, gdy na wyświetlaczu pojawiła się twarz Toranosukenjiro.
– Dyrektor kopalni prosi o połączenie. W sumie to nawet nalega – poprawił się Hondo.
– Daj go na kanał czwarty.
– Tak jest.
Adiutant zniknął, zastąpiło go logo korporacji, a potem znajomy widok, panele sterowni
głównej i stojący na ich tle Dupree. Już wnosząc z marsa na jego czole, Henryan mógł się
spodziewać niewesołych wiadomości.
– Coś się dzieje? – zapytał, pomijając grzecznościowe formułki.
– Problem jest, kapitanie – odpowiedział niezrażony dyrektor. – Kontenery okazały się
nieszczelne.
– To je załatajcie – zaproponował Święcki, nie do końca rozumiejąc, w czym rzecz.
– Żeby to było takie proste. – Dupree westchnął głośno. – Ten pieprzony złom jest tak
wyeksploatowany, że nie ma metra powierzchni, na którym nie znaleźlibyśmy kilkudziesięciu
mikropęknięć. Załatanie jednego habitatu potrwa tydzień, nawet jeśli rzucę do tej roboty
wszystkich fachowców, jakich mamy.
– Szlag – jęknął Henryan. – Nie macie na stanie nowych kontenerów?
– Nie – odparł natychmiast Dupree. – Rudzie kontakt z próżnią nie szkodzi, więc zarząd nie
marnował funduszy.
– Jakieś pomysły? – Niepokój udzielił się także Święckiemu.
Wszystko szło tak dobrze. Warsztaty powinny mieć już gotowe trzy pseudohabitaty.
Transportowce lada chwila zaczną przyjmować na pokład ludzi, których zamierzał do nich
zapakować.
– Wciąż szukamy, kapitanie. Na razie najsensowniejsze wydaje się rozcięcie kilku
kontenerów i przyspawanie ich ścian na zewnątrz każdego habitatu.
– Dlaczego najsensowniejsze?
– Bo najszybsze – odparł zwięźle dyrektor. – Prawdopodobieństwo, że mikropęknięcia
nałożą się na siebie, jest niewielkie, a jeśli nawet znajdziemy kilka takich szczelin, damy radę
je załatać.
Henryan spojrzał na Fitza, który skinął głową. Teraz liczył się tylko czas.
– Jak bardzo to was opóźni? – zapytał z obawą w głosie Święcki.
– Jeszcze nie wiem, ale na pewno o parę godzin… na każdym habitacie.
– Może pan wyrażać się konkretniej?
– Proszę dać mi parę minut.
Na wyświetlaczu pojawiło się raz jeszcze logo EB.
– To chyba kończy naszą wyprawę – mruknął poirytowany Święcki. – Wracajmy do wieży.
Fitz sięgnął do sterów, ale cofnął ręce.
– Jeśli mogę coś zasugerować – powiedział, zniżając głos – chciałbym pokazać panu
jeszcze jedno miejsce.
– Obawiam się, że straciłem zainteresowanie tą, nie ukrywam, niesamowitą planetą.
– Nie zamierzam marnować pańskiego niewątpliwie cennego czasu, kapitanie. Pragnę
przedstawić alternatywne rozwiązane. Na wypadek, gdyby kontenery się nie sprawdziły.
Zaintrygował Święckiego tą propozycją.
– Słucham zatem.
– Tysiąc siedemset kilometrów stąd na północny zachód odkryliśmy kompleks gigantycznych
jaskiń. Korytarze i komory ciągną się na powierzchni dziesiątek kilometrów kwadratowych.
W najgłębszym miejscu schodzą nawet na pięć tysięcy metrów poniżej poziomu morza. Jeśli
coś nie wypali, zawsze możemy tam ukryć kilkanaście tysięcy kolonistów. Nie na długo
wprawdzie, ale kilka tygodni ludzie powinni wytrzymać, jeśli już teraz zaczniemy przerzucać
tam sprzęt i żywność.
– To zbyt ryzykowne – mruknął Henryan.
– Nie aż tak bardzo, jak się panu wydaje – skontrował Fitz. – Zastanawiam się nad tym od
wczoraj, rozważyłem chyba wszystkie za i przeciw, a może mi pan wierzyć, że nie ma drugiej
osoby, która znałaby Deltę tak jak ja. Jedynym istotnym problemem, którego sam nie byłbym
w stanie rozwiązać, jest wykarmienie takiej masy ludzi, ale jeśli uda się przetransportować do
tych jaskiń całą żywność, jaka zostanie w kolonii po ewakuacji, będziemy mogli siedzieć pod
tymi górami, dopóki po nas nie przylecicie.
Święcki zmrużył oczy. Podczas kolacji wyjaśnił współbiesiadnikom, że Obcy niemal
natychmiast opuszczają oczyszczone systemy. Sondy wysłane do pasa minus jeden nie natrafiły
na żaden ślad ich bytności, a odwiedziły każde miejsce, w którym zamilkły stacje
monitorowania. Co prawda zaprogramowano je, by wracały po kilku minutach od wykonania
skoku, ale nawet tak krótki czas pozwalał na zgromadzenie danych, dzięki którym sztabowcy
mogli dokonać naprawdę pogłębionych analiz sytuacyjnych. W tym także ocenić skalę
dokonanych zniszczeń.
– To, co teraz powiem, jest na razie objęte tajemnicą wojskową, prosiłbym więc
o zachowanie pełnej dyskrecji. – Henryan spojrzał ostro w oczy szefa pionu badawczego. –
Z naszych analiz wynika, że na zaatakowanych planetach oprócz zabudowań i instalacji
przemysłowych zbombardowano każdy obiekt, który zawierał choćby najprostsze urządzenia
elektroniczne. Mówię o pojazdach, satelitach i całej reszcie celów, o jakich my byśmy nie
pomyśleli. Na Gammie Vandala nie ocalały nawet bunkry, które admiralicja kazała
wybudować wkrótce po zasiedleniu tej planety. A mieściły się kilkadziesiąt metrów pod
ziemią, czy też raczej skałą, bo to nie była planeta tlenowa.
– Kilkadziesiąt metrów a kilka kilometrów to ogromna różnica, kapitanie – stwierdził
kategorycznym tonem Fitz.
– Nie przeczę, ale nie wiemy, jak czułe są sensory Obcych i na jakiej zasadzie działają,
dlatego nie radziłbym umieszczać w tych jaskiniach żadnej elektroniki.
– To skomplikuje nieco sprawę… – Olivernesto pogładził się po brodzie. – Ale nadal
uważam, że damy radę. Przecież możecie po nas przylecieć, jak tylko oni stąd znikną.
Święcki przytaknął, aczkolwiek niepewnie, co nie umknęło uwadze szefa pionu
badawczego. Ten pomysł zaczynał mu się podobać, nie był tylko pewien, czy admiralicja
wyrazi zgodę na powtórzenie operacji. Z tego, co wiedział, harmonogram jest bardzo napięty.
W tej części pasów minus dwa i trzy znajdowało się wiele mniejszych kolonii, które trzeba
będzie ewakuować w najbliższym czasie. Ale gdyby wydębił jedną arkę albo większy
transportowiec i obrócił nim kilka razy… To mogłoby się udać. Jednakże nie był to wyłączny
problem.
– Delta jest pierwszą planetą tlenową, na jaką trafią Obcy – wyjaśnił. – Nie wiem, jak
zachowają się w tym przypadku. Na Valis, Valkirii i Vandalu wystarczyło zniszczyć
infrastrukturę i poczekać kilka dni, aby mieć pewność, że nikt nie ocaleje. Tutaj to zupełnie
inna sprawa. Być może zostawią na orbicie satelity bojowe lub dokonają desantu na
powierzchnię. Niewykluczone też, że użyją Delty jako własnej bazy wypadowej.
– Jeśli wasz plan nie wypali – odpowiedział po chwili zastanowienia Fitz – to każdy, kto
zostanie w kolonii, będzie chodzącym trupem. Moja propozycja daje tym ludziom chociaż cień
szansy. Jeśli nas wytropią, trudno, ale w razie gdyby nie znaleźli jaskiń, będziemy mogli
w nich czekać na pański powrót. Poza tym przerzucenie tam potrzebnych zapasów w niczym
nie przeszkodzi głównej akcji…
– I tu się pan myli. Musimy zapewnić ewakuowanym żywność na co najmniej dwie doby.
A to te same racje, które pan chce zabrać.