Текст книги "Ucieczka z Raju"
Автор книги: Robert Szmidt
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 6 (всего у книги 20 страниц)
godzin, zatem tutaj może być podobnie, a każda uzyskana w ten sposób minuta pozwoli na
zaokrętowanie kolejnych uchodźców. O tym jednak nikt na Delcie nie mógł wiedzieć.
Tym razem obiektywy czujników nie zostały skierowane na studnie grawitacyjne i okręty
wojenne. Zebrani w centrum łączności zobaczyli pośrodku wyświetlacza niewielki
strumieniowiec. Igłowaty kadłub długości trzydziestu metrów kończyła kryza oddzielająca
część użytkową od reaktora i dysz. Maszyna jakich wiele, ani nowa, ani przesadnie stara.
Sprzęt, na jaki mógł sobie pozwolić każdy drobny przedsiębiorca, który nie harował na
najniższych szczeblach korporacji.
– Do pilota jednostki cywilnej zbliżającej się do punktu skoku, mówi kapitan Henryan
Święcki, współdowódca krążownika Djangonzalo Cervantes. Proszę o identyfikację.
Przez chwilę panowała kompletna cisza, potem przekaźnik ożył.
– Tu Zulu Echo Kilo Foxtrot siedem dziewięć jeden, czego chcecie?
– Ile osób przebywa na pokładzie waszej jednostki, Zulu Echo Kilo Foxtrot siedem
dziewięć jeden?
– A co wam do tego?
– Jeśli nie macie na pokładzie kompletu pasażerów, musicie natychmiast zawrócić do
najbliższej strefy postojowej.
– Nic nie muszę. Przewożę rodzinę własnym strumieniowcem. Wszystkie miejsca są zajęte.
Święcki spojrzał na żołnierza siedzącego przy sąsiedniej kontroli.
– Sprawdźcie to.
– Tak jest! – Plutonowy pochylił się nad wyświetlaczami. Po kilku sekundach napiętej ciszy
zameldował: – Skanery Cervantesa wykryły dwa widma charakterystyczne dla organizmów
żywych. Oficer dyżurny Deightona potwierdza prawidłowość tego odczytu.
– Słyszeliście, Zulu Echo Kilo Foxtrot siedem dziewięć jeden? – Henryan spojrzał znów
prosto w ekran, ale tym razem nie doczekał się odpowiedzi, dlatego powtórzył wywołanie
znacznie dobitniejszym tonem.
Pilot niewielkiego stateczku znów nie odpowiedział, za to dysze silników zaczęły emitować
jaśniejsze światło. Strumieniowiec przyśpieszał, wchodząc równocześnie na kurs prowadzący
ku najbliższej studni grawitacyjnej.
– Macie natychmiast przerwać podejście i zawrócić. Jeśli nie zrobicie tego w ciągu
piętnastu sekund, otworzymy do was ogień.
Tym razem kontakt został nawiązany.
– Ciekawe, jakim prawem – odezwał się kpiącym tonem pilot.
– Na mocy przepisów stanu wyjątkowego, którym objęto ten system – wyjaśnił spokojnie
Henryan. – Uznamy pana winnym próby zamordowania co najmniej czterech osób, ponieważ
tylu dodatkowych pasażerów zmieściłoby się na pokładzie pańskiego statku.
– Pieprzenie.
– Osiem sekund – rzucił White.
– Nie boję się was! – ryknął uciekinier. – Możecie mnie w dupę pocałować!
– Przerwijcie podejście, to wasza ostatnia szansa! – Henryan także podniósł głos.
– Spierdalaj…
Wystarczyło skinienie głowy, by White wprowadził komendę. Igłowaty stateczek
eksplodował dwie sekundy później, trafiony niewidoczną dla ludzkiego oka wiązką lasera.
– Ty morderco! – wydarła się Truffaut. Zdążyła zrobić dwa kroki w kierunku Świeckiego,
zanim powstrzymał ją jeden z żandarmów.
Pozostali oficjele i ustawieni pod ścianą technicy spoglądali tylko z niedowierzaniem na
dryfujące w przestrzeni szczątki luksusowego jachtu.
Henryan spojrzał ponownie w obiektywy holokamer.
– Do wszystkich jednostek znajdujących się w przestrzeni wewnętrznej Ulietty. Jeśli nie
macie na pokładzie kompletu pasażerów, natychmiast wracajcie na Deltę. Od tej pory
będziemy strzelać bez ostrzeżenia do każdego, kto spróbuje złamać zakaz. Koniec transmisji.
Nie ruszył się z miejsca, dopóki kapral nie dał mu znać, że kamery zostały wyłączone.
Dopiero wtedy wypuścił powietrze z płuc i spojrzał na Hondo.
– Jak wyszło?
– Lepiej, niż przypuszczałem. – Porucznik nie odrywał wzroku od holopada. –
Zdecydowana większość jednostek lecących w kierunku strefy skoku już zmieniła kurs.
– Świetnie.
– Świetnie?! Kim wy jesteście, bo na pewno nie mam do czynienia z ludźmi?! – wydarła się
znowu rozwścieczona do białości Truffaut. – Zachowujecie się, jakby nic się nie stało.
Zabiliście dwoje niewinnych ludzi. Cywilów próbujących ocalić życie. Te sześć miejsc
naprawdę zrobiłoby tak wielką różnicę?
Henryan odwrócił się do niej bardzo wolno, jakby od niechcenia. Zdębiała, gdy zobaczyła
na jego twarzy szeroki uśmiech. Tak mocno rozdziawiła usta, że mógł policzyć jej wszystkie
zęby.
– Zna pani jakiś model kilkuosobowego strumieniowca, który ma na pokładzie nadajnik
kwantowy? – zapytał obojętnym tonem.
Wytrzeszczyła oczy, nie rozumiejąc ani jego reakcji, ani pytania.
– A to cwane skurwyklony – mruknął Lescaud, po czym zarechotał rubasznie.
Jako doświadczony policjant połapał się przed cywilami. Ninadine odwróciła się do niego
gwałtownie, jakby wbił jej nóż w plecy.
– Co?
– To ściema, szefowo – wyjaśnił, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Inscenizacja. Nikt do
nikogo nie strzelał.
– Te sześć miejsc niczego by nie zmieniło – doprecyzował Święcki – ale na jednostkach,
które zawróciły na Deltę, upchniemy kilka setek, może nawet więcej niż tysiąc dodatkowych
osób, a obrócimy tymi jachtami i promami ze dwa razy, zanim… dojdzie do kataklizmu.
– Dobrze to sobie wymyśliliście – przyznał szef policji. – Nawet ja dałem się zrobić na
szaro.
Zdezorientowana Truffaut stała pomiędzy nimi z na wpół otwartymi ustami, nie spuszczając
wzroku z żołnierzy okupujących centrum łączności. Potrzebowała dłuższej chwili, by
zrozumieć, co właściwie się stało.
.
PIĘĆ
Kolejne pół godziny było najbardziej kluczowe dla powodzenia operacji. Henryan odmówił
propozycji udania się do przydzielonego mu apartamentu gościnnego, który mieścił się kilka
pięter wyżej, na poziomach mieszkalnych zarządu. Nie przekonała go nawet perspektywa
wzięcia porządnego prysznica i włożenia na siebie czegoś bardziej odpowiedniego. Wolał
skupić całą uwagę na reakcjach kolonistów, by w razie jakichkolwiek problemów móc
bezzwłocznie korygować plany.
Zapętlone przesłanie było nadawane bez przerwy na wszystkich częstotliwościach
i kanałach. System pokazywał, że już niemal dwieście pięćdziesiąt tysięcy osób odebrało
komunikat admiralicji i odczytało umieszczone na jego końcu numery. Na razie wszystko szło
zgodnie z planem, a nawet lepiej. Pytanie tylko, czy wcześniejszy pokaz siły był wystarczający
i ludzie natychmiast ruszą tłumnie w kierunku kosmoportu.
Barki desantowe pierwszych czterech transportowców weszły już w atmosferę. Za
niespełna dwadzieścia minut pierwsza z nich przyziemi na najbliższym lądowisku. Henryan
widział to miejsce przez okno centrum łączności – wielkie rozlewisko plastobetonu
obmywające północne granice kolonii. Od południa i wschodu zabudowania górniczego
miasta szturmowały fale morza, od zachodu napierała na nie gęsta ściana zieleni.
Święcki nie miał głowy do podziwiania zapierających dech w piersi widoków, poczucie
misji wygrywało jak na razie z wrażliwością i ciekawością świata. Obiecywał sobie jednak
w duchu, że znajdzie choćby chwilę na eksplorację tej niesamowitej planety. Zanurzy dłoń
w turkusowej wodzie, zagłębi się w szmaragdowe ostępy, zrobi cokolwiek, co to miejsce ma
mu do zaoferowania. Druga taka okazja może się bowiem prędko nie powtórzyć.
Najpierw jednak musi zadbać o kolonistów, upewnić się, że zaplanowana
w najdrobniejszych szczegółach operacja przebiega sprawnie. A co najważniejsze, wymyślić
sposób na podniesienie procentu ocalonych. To ostatnie może być trudne. Hondo miał wiele
racji, gdy mówił…
– Musi pan to zobaczyć, kapitanie. – Głos kaprala wyrwał Święckiego z zamyślenia.
– Dajcie przekaz na główny ekran – poprosił Henryan, odchodząc od panoramicznego okna.
Teraz, gdy witająca go delegacja zniknęła z centrum łączności, podobnie jak towarzyszący
żołnierzom żandarmi, w zastawionym sprzętem pomieszczeniu prócz Henryana zostali tylko
White i obaj cywilni technicy – pozwolono im wrócić do pracy, ponieważ znali
modyfikowane wielokrotnie systemy lepiej niż wojskowi.
Święcki stanął na środku sali, jak przedtem, gdy nagrywał komunikat, i zadarł głowę, by
lepiej widzieć rzucane na główny wyświetlacz przekazy. A te zmieniały się co kilka sekund,
pokazując kolejne miejsca, głównie szerokie arterie i muszlowate stacje kolejek
magnetycznych. Na każdym z tych obrazów widać było ludzi. Wielu szturmowało wejścia na
perony, ale znacznie gęstsze tłumy szły pieszo, zajmując wszystkie pasy ruchu na obu arteriach
prowadzących do kosmoportu.
– Jak wygląda sytuacja na posterunkach? – zapytał Henryan, odwracając się do kaprala.
Żołnierz nie odpowiedział, za to na jednym z bocznych wyświetlaczy pojawiły się
natychmiast wykresy i zajmujący całą górę ekranu szybko zmieniający się licznik. Trzy i pół
tysiąca ludzi przeszło już odprawę. W czasie, gdy Święcki sprawdzał inne odczyty, liczba ta
powiększyła się o kolejne siedemdziesiąt dwie osoby.
Jest dobrze – pomyślał. – Przy tym tempie lądujące w kolonii barki desantowe nie powinny
mieć przestojów. Pierwsze transportowce opuszczą Uliettę za maksimum pięć godzin, udając
się do odległych o sześć parseków systemów tranzytowych. Dolot do znajdujących się tam
stacji orbitalnych, pozostawienie na nich uchodźców i powrót zajmą tym maszynom kolejne
siedemnaście godzin, oczywiście przy założeniu, że wszystko przebiegnie sprawnie i bez
zakłóceń…
Na orbicie Delty można się ich więc spodziewać ponownie dopiero za minimum
dwadzieścia dwie godziny, co oznaczało, że okręty te zdążą wykonać jedynie dwa skoki. Do
zrobienia trzeciego kursu zabraknie im tylko – albo aż – pięciu godzin. A przecież odlecą stąd
pierwsze. Kolejne jednostki opuszczą Uliettę jeszcze później, czyli…
Hondo miał rację – uznał Święcki po chwili rozwagi – zasad matematyki nie można nagiąć
jak przestrzeni. Sprawdził wszystko raz jeszcze, liczba odczytanych numerów zbliżała się już
do granicy trzystu tysięcy, a licznik wciąż wirował jak oszalały. Jeśli czegoś szybko nie
wymyślę, sto czterdzieści tysięcy ludzi pozostanie na Delcie i zginie – pomyślał z goryczą.
Był o tym przekonany, mimo że Obcy nigdy wcześniej nie zaatakowali planety tlenowej, na
której – w odróżnieniu od globów pozbawionych całkowicie atmosfery – dało się ukryć
i przetrwać dłuższy czas nawet po zniszczeniu infrastruktury. Wbrew opiniom admirałów,
wyrażonych między innymi w pakiecie rozkazów dotyczących tej misji, żywił głębokie
przeświadczenie, że wróg zgotuje mieszkańcom Delty kolejną morderczą niespodziankę.
Ta inwazja nie była dziełem przypadku, zaplanowano ją dokładnie i przeprowadzano
skrupulatnie, oczyszczając kolejne systemy z każdego najmniejszego nawet śladu bytności
człowieka. Dlaczego więc ta niesamowita planeta, będąca rajem dla ludzi, miałaby się stać
wyjątkiem?
Co mogę zrobić, by ocalić więcej ludzi, nie łamiąc przy tym rozkazów admiralicji? –
zastanawiał się, obserwując przekazy z dron i kamer monitoringu i patrząc, jak mrowie
kolonistów kieruje się do kosmoportu. Niestety nic sensownego nie przychodziło mu do
głowy, a czasu miał coraz mniej.
– Raport do dowództwa sektora wysłany? – zapytał.
– Ostatni poszedł siedem minut temu – zameldował White.
– Świetnie. Przekaż pannie Truffaut, że chcę z nią porozmawiać przed wylotem do kopalni.
Może spotkamy się w tym apartamencie, który mi przydzielono.
.
SZEŚĆ
Święcki zatrzymał się tuż za progiem. Szczerze powiedziawszy, słowo „apartament”
kojarzyło mu się do tej pory z ciasną i często ślepą klitką. Jednym z tych pomieszczeń,
w których przebywał podczas służby na Lemie, kiedy towarzyszył admirałowi Dusterowi
w wizytacjach szeregu kolonii. Ta sala – inna nazwa nie przychodziła mu do głowy – była
dwudziestokrotnie większa od jego kajuty, zmieściłby się w niej cały mostek krążownika
i jeszcze zostałoby sporo miejsca. Człowiek przyzwyczajony do przebywania w ciasnocie
okrętów przestrzennych mógł w niej dostać ataku agorafobii.
Ninadine zauważyła jego zmieszanie. Skwitowała je krzywym uśmieszkiem, kontynuując
wgrywanie programu sterującego do holopada.
– Interfejs jest naprawdę intuicyjny – mówiła kpiącym tonem, czerpiąc wyraźną satysfakcję
z jego oszołomienia. – Tutaj ma pan regulator polaryzacji okna. – Przesunęła palcem po
wyświetlaczu, przyciemniając ogromną, zajmującą całą powierzchnię zewnętrznej ściany taflę
szkła. – To jest korektor barwy, z dwudziestopozycyjną pamięcią… – Każdemu opuszczeniu
palca towarzyszyła zmiana odcienia otaczających ich ścian, a nawet niektórych mebli. Może
pan zaprogramować także swoje ustawienia, jeśli żadna z propozycji nie będzie
satysfakcjonująca – dodała, nie przestając się uśmiechać. – Tam znajdują się drzwi do łazienki
i garderoby. – Wskazała ścianę po lewej. – A tu ma pan sypialnię. – Odwróciła się w prawo.
– Tym pokrętłem natomiast reguluje się prędkość obrotu piętra. – Henryan poczuł lekkie
drżenie podłogi, gdy kobieta zatoczyła krąg opuszką palca. – Jeśli jest pan tradycjonalistą,
może pan też wybrać opcję stacjonarną – rzuciła. – Najszybszy tryb pozwala przesuwać piętro
w tempie wędrówki słońca. Będzie je pan widział, o ile pogoda się nie zepsuje, od wschodu
aż do momentu, gdy zniknie za horyzontem.
– A jeśli któryś z sąsiadów ustawi inne parametry niż ja? – zapytał Święcki.
– Na każdym piętrze jest tylko jeden priorytetowy apartament – wyjaśniła. – Pozostałe
pomieszczenia zajmują menadżerowie średnich szczebli.
– Tacy jak pani? – palnął, zanim pomyślał.
Posłała mu jedno z zabójczych spojrzeń, ale przytaknęła. Niechętnie wprawdzie, ale co
miała robić. Osiągnęła dopiero trzeci szczebel pięciostopniowej drabiny, o czym oboje
doskonale wiedzieli.
– Tak. Tacy jak ja.
– Nie chciałem pani urazić – powiedział, próbując ratować sytuację. – My, w wojsku,
jesteśmy przyzwyczajeni do hierarchii. Może nawet bardziej niż wy, w korporacjach.
– Tutaj, na Rubieżach, trzeci szczebel ma znacznie większe znaczenie niż w Systemach
Centralnych, czego jestem widomym dowodem – oświadczyła, unosząc dumnie głowę.
Henryan postanowił nie drążyć tematu. Nie chciał jej irytować jeszcze bardziej. Była mu
potrzebna. Mogła się okazać nieocenionym źródłem informacji.
– Tam, na lądowisku, celowo panią rozzłościłem – skłamał, widząc szansę na zatarcie złego
wrażenia. – Chciałem, żeby pani gniew wyglądał jak najautentyczniej. Przepraszam, jeśli
poczuła się pani dotknięta.
Spoglądała mu przez chwilę prosto w oczy. Chłodno, ale obojętnie, jakby rozmawiała
z kolegą o wykresach dotyczących produkcji.
– Tak myślałam – stwierdziła w końcu, wskazując ręką ciężką, obijaną niezłą imitacją skóry
kanapę, która stała w głębi apartamentu dwa metry od panoramicznego okna.
Poszedł za nią, a następnie opadł na zadziwiająco miękkie poduchy. Ona zajęła miejsce na
jednym z foteli. Wciąż miała na sobie tę samą obcisłą sukienkę, ale teraz zmieniła jej kolor
z burgunda na intensywny błękit. Przed przybyciem do apartamentu pozbyła się też
„futrzanego” nakrycia głowy.
– Czego się pan napije? – zapytała, gdy ze stojącej pomiędzy nimi obłej szafki wynurzyła
się bateria butelek i karafek.
Henryan obrzucił wzrokiem imponujący barek. Większość trunków widział po raz pierwszy
na oczy. Czuł pokusę, ale musiał odmówić.
– Jestem na służbie. Za chwilę lecę na inspekcję kopalni.
Skwitowała jego tłumaczenia szczerym śmiechem.
– Nie pan siądzie za sterami.
– To prawda, ale wolałbym, aby moi ludzie nie czuli ode mnie alkoholu.
– W takim razie polecam ten rum. – Sięgnęła po karafkę z krystalitu. – Valeryjski. Jest
całkowicie bezwonny, ale zachował wszelkie walory smakowe. I moc też – dodała, nalewając
brązowego jak jej oczy alkoholu do dwu szklanek. Na palec tylko.
– W takim razie… – Henryan chciał się pochylić, by sięgnąć po oferowany mu trunek, ale
uprzedziła go. Zanim zdążył się podnieść z kanapy, podstawiła mu szklankę pod nos. –
Dziękuję – wymamrotał, zaskoczony jej gestem.
Powęszył chwilę, przybliżając rant naczynia do nosa. Nie poczuł nic, zupełnie jakby nalano
do niego wody. Spróbował odrobinę i mlasnął, nie kryjąc zachwytu. To był naprawdę przedni
alkohol, wart pewnie więcej niż jego miesięczny żołd. Gdyby trafił tu przy innej okazji,
zmasakrowałby ten barek, ale dzisiaj…
Odstawił szklaneczkę na stolik.
– Skoro przełamaliśmy pierwsze lody, chciałam pana o coś zapytać – odezwała się znacznie
swobodniejszym tonem po wypiciu solidniejszego haustu.
– Słucham. – Henryan usiadł wygodniej. Był pewien, że zaraz się dowie, dlaczego urządziła
to całe przedstawienie.
– Domyślam się, że priorytetem pańskiej misji jest dokończenie załadunku rdzeniowca, ale
mnie bardziej interesuje, ilu ludzi macie ewakuować z Delty. Tylko proszę mówić szczerze.
Święcki zesztywniał.
– Nie rozumiem. Co znaczy ilu? Wszystkich.
Uśmiechnęła się, pociągnęła drugi łyk, zapewne dla kurażu, a gdy przełknęła trunek, także
odstawiła szklankę na blat.
– Nie jestem idiotką, kapitanie – rzuciła gniewnie. – Tylko trzy osoby przed czterdziestką
awansowały na trzeci szczebel w tej korporacji. Jak pan się zapewne domyśla, jestem jedną
z nich.
– Nigdy nie twierdziłem, że jest pani niemądra – sprostował, ważąc słowa.
– Proszę więc traktować mnie jak osobę równą sobie, przynajmniej pod względem
potencjału intelektualnego.
– Nie widzę problemu.
– Protekcjonalnego tonu także radziłabym się wyzbyć – dodała, sięgając ponownie po
karafkę.
– Staram się być uprzejmy.
– Prosiłam o szczerość, nie uprzejmość. – Nalała sobie, tym razem więcej, potem
wyciągnęła butelkę w jego stronę.
Odmówił stanowczym gestem.
– Odpowiedziałem szczerze – zapewnił, gdy przechylała szybkim ruchem szklankę. – Moim
celem jest uratowanie z Delty wszystkich kolonistów.
– A ilu z nich ma pan realne szanse uratować? Albo inaczej… Jak wysokie straty dopuszcza
admiralicja? Ma pan to bez wątpienia na piśmie.
Domyślał się, do czego Ninadine zmierza, ale nie był pewien w jakim celu, postanowił to
więc najpierw sprawdzić.
– Po co pani ta wiedza?
Znów patrzyła mu prosto w oczy. Natarczywie, wręcz napastliwie. Poczuł się nieswojo,
bardziej nawet niż za pierwszym razem, gdy posłała mu podobne spojrzenie przy wejściu.
Teraz jednak nic nie powiedziała, tylko zgięła prawą rękę i aktywowała wszczep. Ostatni
krzyk mody, podobnie jak makijaż i kreacja. Nad jej przedramieniem pojawił się wirtualny
ekranik osobistego komunikatora. Pogmerała w nim przez chwilę, a potem pokazała mu jedną
z odebranych wiadomości, a w zasadzie ostatni fragment. Numer przydzielony przez
admiralicję. Henryan poczuł mrowienie w karku. Sześć opalizujących zielenią cyfr, a pierwszą
z nich była trójka.
– Czy to wystarczający powód?
Potaknął skinieniem. Jeśli miała odrobinę oleju w głowie, a tak niewątpliwie było,
zrozumiała już, że nagły awans sprzed kilku dni był tak naprawdę zesłaniem, a może nawet
wyrokiem śmierci.
– No dobrze… – odparł, próbując zebrać myśli. W końcu zdecydował, że nie ma sensu
ukrywać prawdy. – Pięćdziesiąt sześć procent. To minimum wyznaczone przez admiralicję.
– Pięćdziesiąt sześć procent? – powtórzyła z niedowierzaniem w głosie. – To tylko sto
osiemdziesiąt tysięcy ludzi…
– W przybliżeniu – przyznał Święcki, sięgając po swoją szklankę. Nagle stało mu się
zupełnie obojętne, czy piloci wyczują od niego alkohol albo zauważą, że jest lekko wstawiony.
– Zamierzam jednak zrobić wszystko co w mojej mocy, żeby uratować więcej kolonistów.
– Ilu więcej? – zapytała łamiącym się głosem. – Dziesięć tysięcy, dwadzieścia?
Milczał. Jeśli nawet stanie na głowie albo jakimś cudem uda mu się sprowadzić tu po raz
trzeci te kilka transportowców, które lada godzina wyruszą z Ulietty, to i tak nie zapakuje na
ich pokłady tylu ludzi, by przyszła jej kolej.
– Ucieszyłam się, kiedy wezwano mnie trzy dni temu do biura prezesa. Spodziewałam się
od pewnego czasu awansu na kierownika działu prawnego, ale ku swojemu zaskoczeniu
otrzymałam inną propozycję. Pan Betancourt zaproponował mi objęcie funkcji tymczasowego
zarządcy kolonii. Tylko na tydzień. Twierdził, że centrala wezwała zarząd i większość
dyrektorów do Systemów Centralnych, ponieważ szykują się wielkie zmiany, a on postanowił
dać mi szansę wykazania swej wartości. Jedną na milion, tak powiedział. – Pociągnęła
naprawdę spory haust rumu, aż nią zatrzęsło, gdy przełykała. – Teraz widzę, że odrobinę
przesadził – mruknęła, wskazując na wyświetlacz i wciąż widoczny na nim numer.
– Przykro mi… – zaczął Henryan.
– Nie, proszę mi nie przerywać – powstrzymała go, wyciągając przed siebie lewą rękę,
a prawą zasłaniając usta. Chyba lekko przesadziła z tym rumem. – Nie potrzebuję niczyjego
współczucia. Po prostu uświadomił mi pan ostatecznie, że byłam tylko pionkiem w tej grze.
Tam, na lądowisku, wkurzył się pan, kiedy przedstawiłam pozostałych. Proszę nie zaprzeczać,
umiem wyczytać uczucia z ludzkiej twarzy. Za to między innymi płacono mi przez ostatnie
dwanaście lat.
– Trafiony, zatopiony. – Święcki rozłożył ręce. – Naprawdę zależało mi na czasie, a na
wasz widok zacząłem podejrzewać, że prezes wysłał mało ważnych ludzi, ponieważ osobiste
powitanie jakiegoś tam kapitana było gestem poniżej jego godności.
– W sumie niewiele się pan pomylił. Gdyby Betancourt był w kolonii, przywitałby pana
któryś z jego licznych asystentów.
– Nihil novi sub sole – mruknął Święcki, podnosząc szklankę.
– Mundurowy znający martwe języki? – Zaskoczenie było tak duże, że spojrzała na niego
z zaciekawieniem, na moment zapominając o ciążącym na niej fatum.
– Żeby zostać oficerem, nie wystarczy chęć szczera – odparł kolejnym, choć nieco nowszym
archaizmem.
Tego już nie załapała.
– Obcując z niektórymi żołnierzami, można odnieść zupełnie inne wrażenie, ale ad rem –
zrewanżowała się szybko. – Jakie szanse mam na wydostanie się stąd w legalny sposób?
– Na razie niewielkie – przyznał.
– Naprawdę nie możecie zmienić kolejności przydziałów?
Pokręcił głową. To akurat była najszczersza prawda. Tylko admiralicja mogła zmienić
numer. A w jej przypadku prośba z pewnością nie zostanie uwzględniona. Tak myślał i to jej
powiedział. Przyjęła jego słowa w milczeniu. Siedziała dłuższą chwilę ze spuszczoną głową,
gapiąc się na własne kolana.
– A czy istnieje jakiś mniej legalny sposób? – usłyszał jej zduszony głos.
Potrafił sobie wyobrazić, ile ją musiało kosztować wypowiedzenie tego jednego zwięzłego
zdania.
– Nie – uciął od razu, domyślając się, co jej chodzi po głowie. – Niech mi pani uwierzy na
słowo. Żaden z moich podwładnych bez względu na to, co będzie obiecywał, nie ma
możliwości przeszmuglowania pani na pokład. Poza tym funkcjonariusze wydziału
bezpieczeństwa monitorują wszystkie posterunki. A z nimi nie ma gadania.
– Ale ja nie chcę umierać – wyszeptała.
– W takim razie proszę mi pomóc. Mam jeszcze trzydzieści kilka godzin na znalezienie
rozwiązania, które pozwoli ocalić nie tylko panią, ale i sto kilkadziesiąt tysięcy innych ludzi.
.
SIEDEM
System Anzio, Sektor Zebra,
23.10.2354
Rutta zbierał się właśnie na kolejną naradę, setną już chyba od przybycia do sztabu
metasektora. Wielki admirał zwoływał sztabowców za każdym razem, gdy spływały raporty
o pojawieniu się Obcych, a tych było z dnia na dzień coraz więcej. Pułkownik nie mylił się,
twierdząc, że tylko ktoś niespełna rozumu mógłby zaatakować Federację zaledwie
dziesięcioma okrętami. Nawet gdyby to były tak potężne jednostki jak te niemal niezniszczalne
liniowce.
Ludzie stracili w ciągu miesiąca kontrolę nad ponad setką bezludnych układów planetarnych
leżących w pasach minus jeden i minus dwa oraz nad szesnastoma skolonizowanymi
systemami. Pięć dalszych było właśnie atakowanych.
Dokładne analizy przekazów kwantowych z obszarów objętych inwazją udowodniły
dowództwu połączonych flot, że wróg operuje na Rubieżach co najmniej dwudziestoma
pięcioma okrętami wojennymi. Ale to, zdaniem Rutty, nie był jeszcze ostateczny szacunek.
Obcy musieli dysponować sporym zapleczem, którego na razie nie ujawniali, zapewne
czekając na bardziej zdecydowany opór.
Mimo to jeszcze dwa dni standardowe temu w przestrzeni zajmowanej do niedawna przez
Federację operowało równocześnie aż osiemnaście liniowców. Najwięcej od chwili
rozpoczęcia tego konfliktu, a z kolejności ataków na stacje monitorowania wynikało, że
w ciągu najbliższej doby eskadry Obcych powinny pojawić się także w dwóch następnych
systemach: na Ubiku 5 i Ulsterze 12. W obu przypadkach chodziło o duże centra wydobywcze
i tranzytowe, przeciw którym wróg może rzucić co najmniej po cztery liniowce. To natomiast
oznaczało, że po tej stronie granicy znajdzie się wkrótce więcej jednostek wroga, niż do tej
pory udało się zidentyfikować. Rutta był więc pewien, że lada moment zyska żelazny dowód
na poparcie uporczywie lansowanej przez siebie tezy, w którą część dowódców metasektora
wciąż nie wierzyła. Bynajmniej się z tego nie cieszył.
Trzecia flota traciła teren szybciej, niż zakładano podczas pierwszych odpraw. Wróg
zaczynał docierać do pasa minus cztery, i to w dodatku nie na tym odcinku, który wcześniej
wydawał się ludziom – i ich komputerom – najbardziej prawdopodobny, a operacja
masowego tworzenia fikcyjnych celów na nowym wektorze wciąż była w powijakach. Co
prawda udało się wybudować prawie osiemset pseudokolonii, rozmieszczając je na
dziewięćdziesięciu sześciu planetach i stu trzynastu księżycach w sześćdziesięciu pięciu
systemach gwiezdnych, lecz tylko niespełna jedna trzecia z nich mogła się znaleźć na obecnej
trasie podboju Obcych, ponieważ wróg po dwóch tygodniach ataków zmienił taktykę
i zrezygnował z oczyszczania całej szerokości ramienia na rzecz wbicia klina i wdarcia się jak
najgłębiej w przestrzeń Federacji.
Skontrowano to posunięcie. Jednostki inżynieryjne trzeciej floty zostały natychmiast
przerzucone z najmniej zagrożonych rejonów pasa minus cztery i dalszych, ale nawet tak duża
ich koncentracja na kierunku nowego uderzenia nie pozwoli całkowicie odrobić poniesionych
strat. Gdy uświadomiono sobie, że może zabraknąć czasu na stworzenie nowego bufora,
w sztabie metasektora wybuchła panika. Farland spodziewał się nadejścia lada moment
nowych dyrektyw, tym razem nakazujących trzeciej flocie rozpoczęcie działań ofensywnych,
czego bali się tutaj wszyscy, ponieważ symulacje przygotowane przez Ruttę nie pozostawiały
złudzeń.
Jeśli dojdzie do starć, trzecia flota – nawet przy uwzględnieniu wsparcia udzielonego przez
dowództwo sąsiedniego metasektora – zostanie w najlepszym razie mocno przetrzebiona,
a w najgorszym unicestwiona. Taka klęska pozbawi Rubieże jakiejkolwiek osłony, obniży
morale żołnierzy i oficerów służących w pozostałych flotach Federacji i co chyba najgorsze,
otworzy wrogowi drogę aż do Terytoriów Wewnętrznych, za którymi znajdowały się Systemy
Centralne. Farland nie ukrywał tego w ostatniej rozmowie z Xiao, próbując przemówić
najwyższemu dowództwu do rozsądku, ale nie wiedział, czy odniosło to pożądany skutek.
Jedno było wszakże pewne, Rada traciła cierpliwość. Jeśli sytuacja nie ulegnie zmianie
w ciągu najbliższych dni – a nic tego przecież nie zapowiadało – pani kanclerz w końcu
pęknie i podejmie najgorszą możliwą decyzję. Decyzję, która będzie się wydawać ze wszech
miar racjonalna i rozsądna, ale tak naprawdę przesądzi o ostatecznym upadku Federacji.
Rutta dopinał mechanicznie mundur, zastanawiając się, co jeszcze można by zrobić, żeby
spowolnić ruchy wroga. Mimo całych dni spędzanych w archiwach i długich godzin dyskusji
na forum sztabu nie udało mu się wymyślić niczego, co fundamentalnie zmieniłoby sytuację.
Zaproponowana miesiąc temu strategia nadal wydawała mu się jedynym rozsądnym wyjściem.
To właśnie zamierzał powiedzieć na zaczynającym się już za kwadrans spotkaniu.
* * *
Nie była to kolejna zwyczajna odprawa. Gdy Rutta stanął przy owalnym stole, zauważył ze
zdumieniem, że niemal wszystkie miejsca są puste. Tylko na podwyższeniu siedział ponury
Farland.
– Czyżby coś mnie ominęło? – spytał zaciekawiony pułkownik.
Wielki admirał pokręcił apatycznie głową.
– Odwołałem spotkanie kilka minut temu – rzucił.
Ton, jakim wypowiedział te słowa, także był niepokojący. Rutta sprawdził holopad. Nie
znalazł jednak na nim żadnej nowej wiadomości.
– Dziwne – mruknął. – Nie dostałem powiadomienia.
– Siadaj! – burknął Farland.
Pułkownik wykonał polecenie, nie spuszczając oka z dowódcy i przyjaciela zarazem. W tym
czasie wejście do sali zostało zabezpieczone polem siłowym. Moment później kopuła zalśniła,
jakby ją ktoś ozłocił. Gospodarz otoczył całe pomieszczenie kokonem ekranów izolacyjnych,
a zatem…
Rutta przeniósł wzrok na puste fotele. Po drugiej stronie blatu, na miejscach zajmowanych
zazwyczaj przez oficerów sztabu metasektora, pojawiły się dwie widmowe postacie. Poczuł
mrowienie w karku, gdy je rozpoznał. Przed sobą miał czarne jak heban oblicze dowódcy
floty, najwyższego admirała Tadama Xiao, i przeraźliwie chudą, wyniszczoną chorobą twarz
kanclerz Gerdanielle Modo. To było spotkanie na najwyższym szczeblu, w którym nie miał
prawa uczestniczyć. A mimo to oboje spoglądali na niego spokojnie, jakby nie widzieli w jego
obecności niczego nadzwyczajnego.
Zerknął w kierunku Farlanda, jednakże ten skupiał się na powitaniu obojga gości, a czynił to
z takim spokojem, że trudno było uwierzyć, iż jeszcze moment temu wyglądał na kompletnie
przybitego. Lata praktyki pozwalały mu przywdziewać maskę obojętności i kryć uczucia
w obliczu konfrontacji z ludźmi, od których zależała jego dalsza kariera. Rutta natychmiast
pożałował, że nie umie w równym stopniu kontrolować własnych reakcji. Xiao i Modo
z pewnością zauważyli już jego niewyraźną minę.
Gdy Theo zakończył krótką przemowę, Rutta podniósł się z fotela, by dodać od siebie kilka
słów powitania, ale nie zdążył wydukać jednej sylaby, tak szybko został uciszony przez
kanclerz Modo.
– Każda sekunda tej transmisji kosztuje nas dziesiątki milionów kredytów, moi panowie,
przejdźmy więc od razu do sedna – rzekła wyniośle. Jej charakterystyczny głos obrósł legendą
wśród oficerów służących w najdalszych metasektorach, gdzie słyszano ją najrzadziej. –
Zapadły ostateczne decyzje, Rada i admiralicja podjęły je jednogłośnie. – Obaj, Rutta
i Farland, zesztywnieli. Byli pewni, że ich koszmar ziści się tutaj i teraz. Modo nie zwracała
jednak na nich uwagi. – Marsz Obcych musi zostać spowolniony, ponieważ na przygotowanie
nowej linii obrony potrzebujemy minimum czternastu miesięcy. Dacie nam je nawet za cenę
utraty trzeciej floty.
Rutta zmrużył oczy. Usłyszał słowa, których wszyscy się obawiali, lecz jedno zdanie tej
przemowy nie zabrzmiało tak dobitnie, jak się spodziewał. Kazano im spowolnić najeźdźcę,