355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Robert Szmidt » Ucieczka z Raju » Текст книги (страница 6)
Ucieczka z Raju
  • Текст добавлен: 19 мая 2017, 19:30

Текст книги "Ucieczka z Raju"


Автор книги: Robert Szmidt



сообщить о нарушении

Текущая страница: 6 (всего у книги 20 страниц)

godzin, zatem tutaj może być podobnie, a każda uzyskana w ten sposób minuta pozwoli na

zaokrętowanie kolejnych uchodźców. O tym jednak nikt na Delcie nie mógł wiedzieć.

Tym razem obiektywy czujników nie zostały skierowane na studnie grawitacyjne i okręty

wojenne. Zebrani w centrum łączności zobaczyli pośrodku wyświetlacza niewielki

strumieniowiec. Igłowaty kadłub długości trzydziestu metrów kończyła kryza oddzielająca

część użytkową od reaktora i dysz. Maszyna jakich wiele, ani nowa, ani przesadnie stara.

Sprzęt, na jaki mógł sobie pozwolić każdy drobny przedsiębiorca, który nie harował na

najniższych szczeblach korporacji.

– Do pilota jednostki cywilnej zbliżającej się do punktu skoku, mówi kapitan Henryan

Święcki, współdowódca krążownika Djangonzalo Cervantes. Proszę o identyfikację.

Przez chwilę panowała kompletna cisza, potem przekaźnik ożył.

– Tu Zulu Echo Kilo Foxtrot siedem dziewięć jeden, czego chcecie?

– Ile osób przebywa na pokładzie waszej jednostki, Zulu Echo Kilo Foxtrot siedem

dziewięć jeden?

– A co wam do tego?

– Jeśli nie macie na pokładzie kompletu pasażerów, musicie natychmiast zawrócić do

najbliższej strefy postojowej.

– Nic nie muszę. Przewożę rodzinę własnym strumieniowcem. Wszystkie miejsca są zajęte.

Święcki spojrzał na żołnierza siedzącego przy sąsiedniej kontroli.

– Sprawdźcie to.

– Tak jest! – Plutonowy pochylił się nad wyświetlaczami. Po kilku sekundach napiętej ciszy

zameldował: – Skanery Cervantesa wykryły dwa widma charakterystyczne dla organizmów

żywych. Oficer dyżurny Deightona potwierdza prawidłowość tego odczytu.

– Słyszeliście, Zulu Echo Kilo Foxtrot siedem dziewięć jeden? – Henryan spojrzał znów

prosto w ekran, ale tym razem nie doczekał się odpowiedzi, dlatego powtórzył wywołanie

znacznie dobitniejszym tonem.

Pilot niewielkiego stateczku znów nie odpowiedział, za to dysze silników zaczęły emitować

jaśniejsze światło. Strumieniowiec przyśpieszał, wchodząc równocześnie na kurs prowadzący

ku najbliższej studni grawitacyjnej.

– Macie natychmiast przerwać podejście i zawrócić. Jeśli nie zrobicie tego w ciągu

piętnastu sekund, otworzymy do was ogień.

Tym razem kontakt został nawiązany.

– Ciekawe, jakim prawem – odezwał się kpiącym tonem pilot.

– Na mocy przepisów stanu wyjątkowego, którym objęto ten system – wyjaśnił spokojnie

Henryan. – Uznamy pana winnym próby zamordowania co najmniej czterech osób, ponieważ

tylu dodatkowych pasażerów zmieściłoby się na pokładzie pańskiego statku.

– Pieprzenie.

– Osiem sekund – rzucił White.

– Nie boję się was! – ryknął uciekinier. – Możecie mnie w dupę pocałować!

– Przerwijcie podejście, to wasza ostatnia szansa! – Henryan także podniósł głos.

– Spierdalaj…

Wystarczyło skinienie głowy, by White wprowadził komendę. Igłowaty stateczek

eksplodował dwie sekundy później, trafiony niewidoczną dla ludzkiego oka wiązką lasera.

– Ty morderco! – wydarła się Truffaut. Zdążyła zrobić dwa kroki w kierunku Świeckiego,

zanim powstrzymał ją jeden z żandarmów.

Pozostali oficjele i ustawieni pod ścianą technicy spoglądali tylko z niedowierzaniem na

dryfujące w przestrzeni szczątki luksusowego jachtu.

Henryan spojrzał ponownie w obiektywy holokamer.

– Do wszystkich jednostek znajdujących się w przestrzeni wewnętrznej Ulietty. Jeśli nie

macie na pokładzie kompletu pasażerów, natychmiast wracajcie na Deltę. Od tej pory

będziemy strzelać bez ostrzeżenia do każdego, kto spróbuje złamać zakaz. Koniec transmisji.

Nie ruszył się z miejsca, dopóki kapral nie dał mu znać, że kamery zostały wyłączone.

Dopiero wtedy wypuścił powietrze z płuc i spojrzał na Hondo.

– Jak wyszło?

– Lepiej, niż przypuszczałem. – Porucznik nie odrywał wzroku od holopada. –

Zdecydowana większość jednostek lecących w kierunku strefy skoku już zmieniła kurs.

– Świetnie.

– Świetnie?! Kim wy jesteście, bo na pewno nie mam do czynienia z ludźmi?! – wydarła się

znowu rozwścieczona do białości Truffaut. – Zachowujecie się, jakby nic się nie stało.

Zabiliście dwoje niewinnych ludzi. Cywilów próbujących ocalić życie. Te sześć miejsc

naprawdę zrobiłoby tak wielką różnicę?

Henryan odwrócił się do niej bardzo wolno, jakby od niechcenia. Zdębiała, gdy zobaczyła

na jego twarzy szeroki uśmiech. Tak mocno rozdziawiła usta, że mógł policzyć jej wszystkie

zęby.

– Zna pani jakiś model kilkuosobowego strumieniowca, który ma na pokładzie nadajnik

kwantowy? – zapytał obojętnym tonem.

Wytrzeszczyła oczy, nie rozumiejąc ani jego reakcji, ani pytania.

– A to cwane skurwyklony – mruknął Lescaud, po czym zarechotał rubasznie.

Jako doświadczony policjant połapał się przed cywilami. Ninadine odwróciła się do niego

gwałtownie, jakby wbił jej nóż w plecy.

– Co?

– To ściema, szefowo – wyjaśnił, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Inscenizacja. Nikt do

nikogo nie strzelał.

– Te sześć miejsc niczego by nie zmieniło – doprecyzował Święcki – ale na jednostkach,

które zawróciły na Deltę, upchniemy kilka setek, może nawet więcej niż tysiąc dodatkowych

osób, a obrócimy tymi jachtami i promami ze dwa razy, zanim… dojdzie do kataklizmu.

– Dobrze to sobie wymyśliliście – przyznał szef policji. – Nawet ja dałem się zrobić na

szaro.

Zdezorientowana Truffaut stała pomiędzy nimi z na wpół otwartymi ustami, nie spuszczając

wzroku z żołnierzy okupujących centrum łączności. Potrzebowała dłuższej chwili, by

zrozumieć, co właściwie się stało.

.

PIĘĆ

Kolejne pół godziny było najbardziej kluczowe dla powodzenia operacji. Henryan odmówił

propozycji udania się do przydzielonego mu apartamentu gościnnego, który mieścił się kilka

pięter wyżej, na poziomach mieszkalnych zarządu. Nie przekonała go nawet perspektywa

wzięcia porządnego prysznica i włożenia na siebie czegoś bardziej odpowiedniego. Wolał

skupić całą uwagę na reakcjach kolonistów, by w razie jakichkolwiek problemów móc

bezzwłocznie korygować plany.

Zapętlone przesłanie było nadawane bez przerwy na wszystkich częstotliwościach

i kanałach. System pokazywał, że już niemal dwieście pięćdziesiąt tysięcy osób odebrało

komunikat admiralicji i odczytało umieszczone na jego końcu numery. Na razie wszystko szło

zgodnie z planem, a nawet lepiej. Pytanie tylko, czy wcześniejszy pokaz siły był wystarczający

i ludzie natychmiast ruszą tłumnie w kierunku kosmoportu.

Barki desantowe pierwszych czterech transportowców weszły już w atmosferę. Za

niespełna dwadzieścia minut pierwsza z nich przyziemi na najbliższym lądowisku. Henryan

widział to miejsce przez okno centrum łączności – wielkie rozlewisko plastobetonu

obmywające północne granice kolonii. Od południa i wschodu zabudowania górniczego

miasta szturmowały fale morza, od zachodu napierała na nie gęsta ściana zieleni.

Święcki nie miał głowy do podziwiania zapierających dech w piersi widoków, poczucie

misji wygrywało jak na razie z wrażliwością i ciekawością świata. Obiecywał sobie jednak

w duchu, że znajdzie choćby chwilę na eksplorację tej niesamowitej planety. Zanurzy dłoń

w turkusowej wodzie, zagłębi się w szmaragdowe ostępy, zrobi cokolwiek, co to miejsce ma

mu do zaoferowania. Druga taka okazja może się bowiem prędko nie powtórzyć.

Najpierw jednak musi zadbać o kolonistów, upewnić się, że zaplanowana

w najdrobniejszych szczegółach operacja przebiega sprawnie. A co najważniejsze, wymyślić

sposób na podniesienie procentu ocalonych. To ostatnie może być trudne. Hondo miał wiele

racji, gdy mówił…

– Musi pan to zobaczyć, kapitanie. – Głos kaprala wyrwał Święckiego z zamyślenia.

– Dajcie przekaz na główny ekran – poprosił Henryan, odchodząc od panoramicznego okna.

Teraz, gdy witająca go delegacja zniknęła z centrum łączności, podobnie jak towarzyszący

żołnierzom żandarmi, w zastawionym sprzętem pomieszczeniu prócz Henryana zostali tylko

White i obaj cywilni technicy – pozwolono im wrócić do pracy, ponieważ znali

modyfikowane wielokrotnie systemy lepiej niż wojskowi.

Święcki stanął na środku sali, jak przedtem, gdy nagrywał komunikat, i zadarł głowę, by

lepiej widzieć rzucane na główny wyświetlacz przekazy. A te zmieniały się co kilka sekund,

pokazując kolejne miejsca, głównie szerokie arterie i muszlowate stacje kolejek

magnetycznych. Na każdym z tych obrazów widać było ludzi. Wielu szturmowało wejścia na

perony, ale znacznie gęstsze tłumy szły pieszo, zajmując wszystkie pasy ruchu na obu arteriach

prowadzących do kosmoportu.

– Jak wygląda sytuacja na posterunkach? – zapytał Henryan, odwracając się do kaprala.

Żołnierz nie odpowiedział, za to na jednym z bocznych wyświetlaczy pojawiły się

natychmiast wykresy i zajmujący całą górę ekranu szybko zmieniający się licznik. Trzy i pół

tysiąca ludzi przeszło już odprawę. W czasie, gdy Święcki sprawdzał inne odczyty, liczba ta

powiększyła się o kolejne siedemdziesiąt dwie osoby.

Jest dobrze – pomyślał. – Przy tym tempie lądujące w kolonii barki desantowe nie powinny

mieć przestojów. Pierwsze transportowce opuszczą Uliettę za maksimum pięć godzin, udając

się do odległych o sześć parseków systemów tranzytowych. Dolot do znajdujących się tam

stacji orbitalnych, pozostawienie na nich uchodźców i powrót zajmą tym maszynom kolejne

siedemnaście godzin, oczywiście przy założeniu, że wszystko przebiegnie sprawnie i bez

zakłóceń…

Na orbicie Delty można się ich więc spodziewać ponownie dopiero za minimum

dwadzieścia dwie godziny, co oznaczało, że okręty te zdążą wykonać jedynie dwa skoki. Do

zrobienia trzeciego kursu zabraknie im tylko – albo aż – pięciu godzin. A przecież odlecą stąd

pierwsze. Kolejne jednostki opuszczą Uliettę jeszcze później, czyli…

Hondo miał rację – uznał Święcki po chwili rozwagi – zasad matematyki nie można nagiąć

jak przestrzeni. Sprawdził wszystko raz jeszcze, liczba odczytanych numerów zbliżała się już

do granicy trzystu tysięcy, a licznik wciąż wirował jak oszalały. Jeśli czegoś szybko nie

wymyślę, sto czterdzieści tysięcy ludzi pozostanie na Delcie i zginie – pomyślał z goryczą.

Był o tym przekonany, mimo że Obcy nigdy wcześniej nie zaatakowali planety tlenowej, na

której – w odróżnieniu od globów pozbawionych całkowicie atmosfery – dało się ukryć

i przetrwać dłuższy czas nawet po zniszczeniu infrastruktury. Wbrew opiniom admirałów,

wyrażonych między innymi w pakiecie rozkazów dotyczących tej misji, żywił głębokie

przeświadczenie, że wróg zgotuje mieszkańcom Delty kolejną morderczą niespodziankę.

Ta inwazja nie była dziełem przypadku, zaplanowano ją dokładnie i przeprowadzano

skrupulatnie, oczyszczając kolejne systemy z każdego najmniejszego nawet śladu bytności

człowieka. Dlaczego więc ta niesamowita planeta, będąca rajem dla ludzi, miałaby się stać

wyjątkiem?

Co mogę zrobić, by ocalić więcej ludzi, nie łamiąc przy tym rozkazów admiralicji? –

zastanawiał się, obserwując przekazy z dron i kamer monitoringu i patrząc, jak mrowie

kolonistów kieruje się do kosmoportu. Niestety nic sensownego nie przychodziło mu do

głowy, a czasu miał coraz mniej.

– Raport do dowództwa sektora wysłany? – zapytał.

– Ostatni poszedł siedem minut temu – zameldował White.

– Świetnie. Przekaż pannie Truffaut, że chcę z nią porozmawiać przed wylotem do kopalni.

Może spotkamy się w tym apartamencie, który mi przydzielono.

.

SZEŚĆ

Święcki zatrzymał się tuż za progiem. Szczerze powiedziawszy, słowo „apartament”

kojarzyło mu się do tej pory z ciasną i często ślepą klitką. Jednym z tych pomieszczeń,

w których przebywał podczas służby na Lemie, kiedy towarzyszył admirałowi Dusterowi

w wizytacjach szeregu kolonii. Ta sala – inna nazwa nie przychodziła mu do głowy – była

dwudziestokrotnie większa od jego kajuty, zmieściłby się w niej cały mostek krążownika

i jeszcze zostałoby sporo miejsca. Człowiek przyzwyczajony do przebywania w ciasnocie

okrętów przestrzennych mógł w niej dostać ataku agorafobii.

Ninadine zauważyła jego zmieszanie. Skwitowała je krzywym uśmieszkiem, kontynuując

wgrywanie programu sterującego do holopada.

– Interfejs jest naprawdę intuicyjny – mówiła kpiącym tonem, czerpiąc wyraźną satysfakcję

z jego oszołomienia. – Tutaj ma pan regulator polaryzacji okna. – Przesunęła palcem po

wyświetlaczu, przyciemniając ogromną, zajmującą całą powierzchnię zewnętrznej ściany taflę

szkła. – To jest korektor barwy, z dwudziestopozycyjną pamięcią… – Każdemu opuszczeniu

palca towarzyszyła zmiana odcienia otaczających ich ścian, a nawet niektórych mebli. Może

pan zaprogramować także swoje ustawienia, jeśli żadna z propozycji nie będzie

satysfakcjonująca – dodała, nie przestając się uśmiechać. – Tam znajdują się drzwi do łazienki

i garderoby. – Wskazała ścianę po lewej. – A tu ma pan sypialnię. – Odwróciła się w prawo.

– Tym pokrętłem natomiast reguluje się prędkość obrotu piętra. – Henryan poczuł lekkie

drżenie podłogi, gdy kobieta zatoczyła krąg opuszką palca. – Jeśli jest pan tradycjonalistą,

może pan też wybrać opcję stacjonarną – rzuciła. – Najszybszy tryb pozwala przesuwać piętro

w tempie wędrówki słońca. Będzie je pan widział, o ile pogoda się nie zepsuje, od wschodu

aż do momentu, gdy zniknie za horyzontem.

– A jeśli któryś z sąsiadów ustawi inne parametry niż ja? – zapytał Święcki.

– Na każdym piętrze jest tylko jeden priorytetowy apartament – wyjaśniła. – Pozostałe

pomieszczenia zajmują menadżerowie średnich szczebli.

– Tacy jak pani? – palnął, zanim pomyślał.

Posłała mu jedno z zabójczych spojrzeń, ale przytaknęła. Niechętnie wprawdzie, ale co

miała robić. Osiągnęła dopiero trzeci szczebel pięciostopniowej drabiny, o czym oboje

doskonale wiedzieli.

– Tak. Tacy jak ja.

– Nie chciałem pani urazić – powiedział, próbując ratować sytuację. – My, w wojsku,

jesteśmy przyzwyczajeni do hierarchii. Może nawet bardziej niż wy, w korporacjach.

– Tutaj, na Rubieżach, trzeci szczebel ma znacznie większe znaczenie niż w Systemach

Centralnych, czego jestem widomym dowodem – oświadczyła, unosząc dumnie głowę.

Henryan postanowił nie drążyć tematu. Nie chciał jej irytować jeszcze bardziej. Była mu

potrzebna. Mogła się okazać nieocenionym źródłem informacji.

– Tam, na lądowisku, celowo panią rozzłościłem – skłamał, widząc szansę na zatarcie złego

wrażenia. – Chciałem, żeby pani gniew wyglądał jak najautentyczniej. Przepraszam, jeśli

poczuła się pani dotknięta.

Spoglądała mu przez chwilę prosto w oczy. Chłodno, ale obojętnie, jakby rozmawiała

z kolegą o wykresach dotyczących produkcji.

– Tak myślałam – stwierdziła w końcu, wskazując ręką ciężką, obijaną niezłą imitacją skóry

kanapę, która stała w głębi apartamentu dwa metry od panoramicznego okna.

Poszedł za nią, a następnie opadł na zadziwiająco miękkie poduchy. Ona zajęła miejsce na

jednym z foteli. Wciąż miała na sobie tę samą obcisłą sukienkę, ale teraz zmieniła jej kolor

z burgunda na intensywny błękit. Przed przybyciem do apartamentu pozbyła się też

„futrzanego” nakrycia głowy.

– Czego się pan napije? – zapytała, gdy ze stojącej pomiędzy nimi obłej szafki wynurzyła

się bateria butelek i karafek.

Henryan obrzucił wzrokiem imponujący barek. Większość trunków widział po raz pierwszy

na oczy. Czuł pokusę, ale musiał odmówić.

– Jestem na służbie. Za chwilę lecę na inspekcję kopalni.

Skwitowała jego tłumaczenia szczerym śmiechem.

– Nie pan siądzie za sterami.

– To prawda, ale wolałbym, aby moi ludzie nie czuli ode mnie alkoholu.

– W takim razie polecam ten rum. – Sięgnęła po karafkę z krystalitu. – Valeryjski. Jest

całkowicie bezwonny, ale zachował wszelkie walory smakowe. I moc też – dodała, nalewając

brązowego jak jej oczy alkoholu do dwu szklanek. Na palec tylko.

– W takim razie… – Henryan chciał się pochylić, by sięgnąć po oferowany mu trunek, ale

uprzedziła go. Zanim zdążył się podnieść z kanapy, podstawiła mu szklankę pod nos. –

Dziękuję – wymamrotał, zaskoczony jej gestem.

Powęszył chwilę, przybliżając rant naczynia do nosa. Nie poczuł nic, zupełnie jakby nalano

do niego wody. Spróbował odrobinę i mlasnął, nie kryjąc zachwytu. To był naprawdę przedni

alkohol, wart pewnie więcej niż jego miesięczny żołd. Gdyby trafił tu przy innej okazji,

zmasakrowałby ten barek, ale dzisiaj…

Odstawił szklaneczkę na stolik.

– Skoro przełamaliśmy pierwsze lody, chciałam pana o coś zapytać – odezwała się znacznie

swobodniejszym tonem po wypiciu solidniejszego haustu.

– Słucham. – Henryan usiadł wygodniej. Był pewien, że zaraz się dowie, dlaczego urządziła

to całe przedstawienie.

– Domyślam się, że priorytetem pańskiej misji jest dokończenie załadunku rdzeniowca, ale

mnie bardziej interesuje, ilu ludzi macie ewakuować z Delty. Tylko proszę mówić szczerze.

Święcki zesztywniał.

– Nie rozumiem. Co znaczy ilu? Wszystkich.

Uśmiechnęła się, pociągnęła drugi łyk, zapewne dla kurażu, a gdy przełknęła trunek, także

odstawiła szklankę na blat.

– Nie jestem idiotką, kapitanie – rzuciła gniewnie. – Tylko trzy osoby przed czterdziestką

awansowały na trzeci szczebel w tej korporacji. Jak pan się zapewne domyśla, jestem jedną

z nich.

– Nigdy nie twierdziłem, że jest pani niemądra – sprostował, ważąc słowa.

– Proszę więc traktować mnie jak osobę równą sobie, przynajmniej pod względem

potencjału intelektualnego.

– Nie widzę problemu.

– Protekcjonalnego tonu także radziłabym się wyzbyć – dodała, sięgając ponownie po

karafkę.

– Staram się być uprzejmy.

– Prosiłam o szczerość, nie uprzejmość. – Nalała sobie, tym razem więcej, potem

wyciągnęła butelkę w jego stronę.

Odmówił stanowczym gestem.

– Odpowiedziałem szczerze – zapewnił, gdy przechylała szybkim ruchem szklankę. – Moim

celem jest uratowanie z Delty wszystkich kolonistów.

– A ilu z nich ma pan realne szanse uratować? Albo inaczej… Jak wysokie straty dopuszcza

admiralicja? Ma pan to bez wątpienia na piśmie.

Domyślał się, do czego Ninadine zmierza, ale nie był pewien w jakim celu, postanowił to

więc najpierw sprawdzić.

– Po co pani ta wiedza?

Znów patrzyła mu prosto w oczy. Natarczywie, wręcz napastliwie. Poczuł się nieswojo,

bardziej nawet niż za pierwszym razem, gdy posłała mu podobne spojrzenie przy wejściu.

Teraz jednak nic nie powiedziała, tylko zgięła prawą rękę i aktywowała wszczep. Ostatni

krzyk mody, podobnie jak makijaż i kreacja. Nad jej przedramieniem pojawił się wirtualny

ekranik osobistego komunikatora. Pogmerała w nim przez chwilę, a potem pokazała mu jedną

z odebranych wiadomości, a w zasadzie ostatni fragment. Numer przydzielony przez

admiralicję. Henryan poczuł mrowienie w karku. Sześć opalizujących zielenią cyfr, a pierwszą

z nich była trójka.

– Czy to wystarczający powód?

Potaknął skinieniem. Jeśli miała odrobinę oleju w głowie, a tak niewątpliwie było,

zrozumiała już, że nagły awans sprzed kilku dni był tak naprawdę zesłaniem, a może nawet

wyrokiem śmierci.

– No dobrze… – odparł, próbując zebrać myśli. W końcu zdecydował, że nie ma sensu

ukrywać prawdy. – Pięćdziesiąt sześć procent. To minimum wyznaczone przez admiralicję.

– Pięćdziesiąt sześć procent? – powtórzyła z niedowierzaniem w głosie. – To tylko sto

osiemdziesiąt tysięcy ludzi…

– W przybliżeniu – przyznał Święcki, sięgając po swoją szklankę. Nagle stało mu się

zupełnie obojętne, czy piloci wyczują od niego alkohol albo zauważą, że jest lekko wstawiony.

– Zamierzam jednak zrobić wszystko co w mojej mocy, żeby uratować więcej kolonistów.

– Ilu więcej? – zapytała łamiącym się głosem. – Dziesięć tysięcy, dwadzieścia?

Milczał. Jeśli nawet stanie na głowie albo jakimś cudem uda mu się sprowadzić tu po raz

trzeci te kilka transportowców, które lada godzina wyruszą z Ulietty, to i tak nie zapakuje na

ich pokłady tylu ludzi, by przyszła jej kolej.

– Ucieszyłam się, kiedy wezwano mnie trzy dni temu do biura prezesa. Spodziewałam się

od pewnego czasu awansu na kierownika działu prawnego, ale ku swojemu zaskoczeniu

otrzymałam inną propozycję. Pan Betancourt zaproponował mi objęcie funkcji tymczasowego

zarządcy kolonii. Tylko na tydzień. Twierdził, że centrala wezwała zarząd i większość

dyrektorów do Systemów Centralnych, ponieważ szykują się wielkie zmiany, a on postanowił

dać mi szansę wykazania swej wartości. Jedną na milion, tak powiedział. – Pociągnęła

naprawdę spory haust rumu, aż nią zatrzęsło, gdy przełykała. – Teraz widzę, że odrobinę

przesadził – mruknęła, wskazując na wyświetlacz i wciąż widoczny na nim numer.

– Przykro mi… – zaczął Henryan.

– Nie, proszę mi nie przerywać – powstrzymała go, wyciągając przed siebie lewą rękę,

a prawą zasłaniając usta. Chyba lekko przesadziła z tym rumem. – Nie potrzebuję niczyjego

współczucia. Po prostu uświadomił mi pan ostatecznie, że byłam tylko pionkiem w tej grze.

Tam, na lądowisku, wkurzył się pan, kiedy przedstawiłam pozostałych. Proszę nie zaprzeczać,

umiem wyczytać uczucia z ludzkiej twarzy. Za to między innymi płacono mi przez ostatnie

dwanaście lat.

– Trafiony, zatopiony. – Święcki rozłożył ręce. – Naprawdę zależało mi na czasie, a na

wasz widok zacząłem podejrzewać, że prezes wysłał mało ważnych ludzi, ponieważ osobiste

powitanie jakiegoś tam kapitana było gestem poniżej jego godności.

– W sumie niewiele się pan pomylił. Gdyby Betancourt był w kolonii, przywitałby pana

któryś z jego licznych asystentów.

– Nihil novi sub sole – mruknął Święcki, podnosząc szklankę.

– Mundurowy znający martwe języki? – Zaskoczenie było tak duże, że spojrzała na niego

z zaciekawieniem, na moment zapominając o ciążącym na niej fatum.

– Żeby zostać oficerem, nie wystarczy chęć szczera – odparł kolejnym, choć nieco nowszym

archaizmem.

Tego już nie załapała.

– Obcując z niektórymi żołnierzami, można odnieść zupełnie inne wrażenie, ale ad rem –

zrewanżowała się szybko. – Jakie szanse mam na wydostanie się stąd w legalny sposób?

– Na razie niewielkie – przyznał.

– Naprawdę nie możecie zmienić kolejności przydziałów?

Pokręcił głową. To akurat była najszczersza prawda. Tylko admiralicja mogła zmienić

numer. A w jej przypadku prośba z pewnością nie zostanie uwzględniona. Tak myślał i to jej

powiedział. Przyjęła jego słowa w milczeniu. Siedziała dłuższą chwilę ze spuszczoną głową,

gapiąc się na własne kolana.

– A czy istnieje jakiś mniej legalny sposób? – usłyszał jej zduszony głos.

Potrafił sobie wyobrazić, ile ją musiało kosztować wypowiedzenie tego jednego zwięzłego

zdania.

– Nie – uciął od razu, domyślając się, co jej chodzi po głowie. – Niech mi pani uwierzy na

słowo. Żaden z moich podwładnych bez względu na to, co będzie obiecywał, nie ma

możliwości przeszmuglowania pani na pokład. Poza tym funkcjonariusze wydziału

bezpieczeństwa monitorują wszystkie posterunki. A z nimi nie ma gadania.

– Ale ja nie chcę umierać – wyszeptała.

– W takim razie proszę mi pomóc. Mam jeszcze trzydzieści kilka godzin na znalezienie

rozwiązania, które pozwoli ocalić nie tylko panią, ale i sto kilkadziesiąt tysięcy innych ludzi.

.

SIEDEM

System Anzio, Sektor Zebra,

23.10.2354

Rutta zbierał się właśnie na kolejną naradę, setną już chyba od przybycia do sztabu

metasektora. Wielki admirał zwoływał sztabowców za każdym razem, gdy spływały raporty

o pojawieniu się Obcych, a tych było z dnia na dzień coraz więcej. Pułkownik nie mylił się,

twierdząc, że tylko ktoś niespełna rozumu mógłby zaatakować Federację zaledwie

dziesięcioma okrętami. Nawet gdyby to były tak potężne jednostki jak te niemal niezniszczalne

liniowce.

Ludzie stracili w ciągu miesiąca kontrolę nad ponad setką bezludnych układów planetarnych

leżących w pasach minus jeden i minus dwa oraz nad szesnastoma skolonizowanymi

systemami. Pięć dalszych było właśnie atakowanych.

Dokładne analizy przekazów kwantowych z obszarów objętych inwazją udowodniły

dowództwu połączonych flot, że wróg operuje na Rubieżach co najmniej dwudziestoma

pięcioma okrętami wojennymi. Ale to, zdaniem Rutty, nie był jeszcze ostateczny szacunek.

Obcy musieli dysponować sporym zapleczem, którego na razie nie ujawniali, zapewne

czekając na bardziej zdecydowany opór.

Mimo to jeszcze dwa dni standardowe temu w przestrzeni zajmowanej do niedawna przez

Federację operowało równocześnie aż osiemnaście liniowców. Najwięcej od chwili

rozpoczęcia tego konfliktu, a z kolejności ataków na stacje monitorowania wynikało, że

w ciągu najbliższej doby eskadry Obcych powinny pojawić się także w dwóch następnych

systemach: na Ubiku 5 i Ulsterze 12. W obu przypadkach chodziło o duże centra wydobywcze

i tranzytowe, przeciw którym wróg może rzucić co najmniej po cztery liniowce. To natomiast

oznaczało, że po tej stronie granicy znajdzie się wkrótce więcej jednostek wroga, niż do tej

pory udało się zidentyfikować. Rutta był więc pewien, że lada moment zyska żelazny dowód

na poparcie uporczywie lansowanej przez siebie tezy, w którą część dowódców metasektora

wciąż nie wierzyła. Bynajmniej się z tego nie cieszył.

Trzecia flota traciła teren szybciej, niż zakładano podczas pierwszych odpraw. Wróg

zaczynał docierać do pasa minus cztery, i to w dodatku nie na tym odcinku, który wcześniej

wydawał się ludziom – i ich komputerom – najbardziej prawdopodobny, a operacja

masowego tworzenia fikcyjnych celów na nowym wektorze wciąż była w powijakach. Co

prawda udało się wybudować prawie osiemset pseudokolonii, rozmieszczając je na

dziewięćdziesięciu sześciu planetach i stu trzynastu księżycach w sześćdziesięciu pięciu

systemach gwiezdnych, lecz tylko niespełna jedna trzecia z nich mogła się znaleźć na obecnej

trasie podboju Obcych, ponieważ wróg po dwóch tygodniach ataków zmienił taktykę

i zrezygnował z oczyszczania całej szerokości ramienia na rzecz wbicia klina i wdarcia się jak

najgłębiej w przestrzeń Federacji.

Skontrowano to posunięcie. Jednostki inżynieryjne trzeciej floty zostały natychmiast

przerzucone z najmniej zagrożonych rejonów pasa minus cztery i dalszych, ale nawet tak duża

ich koncentracja na kierunku nowego uderzenia nie pozwoli całkowicie odrobić poniesionych

strat. Gdy uświadomiono sobie, że może zabraknąć czasu na stworzenie nowego bufora,

w sztabie metasektora wybuchła panika. Farland spodziewał się nadejścia lada moment

nowych dyrektyw, tym razem nakazujących trzeciej flocie rozpoczęcie działań ofensywnych,

czego bali się tutaj wszyscy, ponieważ symulacje przygotowane przez Ruttę nie pozostawiały

złudzeń.

Jeśli dojdzie do starć, trzecia flota – nawet przy uwzględnieniu wsparcia udzielonego przez

dowództwo sąsiedniego metasektora – zostanie w najlepszym razie mocno przetrzebiona,

a w najgorszym unicestwiona. Taka klęska pozbawi Rubieże jakiejkolwiek osłony, obniży

morale żołnierzy i oficerów służących w pozostałych flotach Federacji i co chyba najgorsze,

otworzy wrogowi drogę aż do Terytoriów Wewnętrznych, za którymi znajdowały się Systemy

Centralne. Farland nie ukrywał tego w ostatniej rozmowie z Xiao, próbując przemówić

najwyższemu dowództwu do rozsądku, ale nie wiedział, czy odniosło to pożądany skutek.

Jedno było wszakże pewne, Rada traciła cierpliwość. Jeśli sytuacja nie ulegnie zmianie

w ciągu najbliższych dni – a nic tego przecież nie zapowiadało – pani kanclerz w końcu

pęknie i podejmie najgorszą możliwą decyzję. Decyzję, która będzie się wydawać ze wszech

miar racjonalna i rozsądna, ale tak naprawdę przesądzi o ostatecznym upadku Federacji.

Rutta dopinał mechanicznie mundur, zastanawiając się, co jeszcze można by zrobić, żeby

spowolnić ruchy wroga. Mimo całych dni spędzanych w archiwach i długich godzin dyskusji

na forum sztabu nie udało mu się wymyślić niczego, co fundamentalnie zmieniłoby sytuację.

Zaproponowana miesiąc temu strategia nadal wydawała mu się jedynym rozsądnym wyjściem.

To właśnie zamierzał powiedzieć na zaczynającym się już za kwadrans spotkaniu.

* * *

Nie była to kolejna zwyczajna odprawa. Gdy Rutta stanął przy owalnym stole, zauważył ze

zdumieniem, że niemal wszystkie miejsca są puste. Tylko na podwyższeniu siedział ponury

Farland.

– Czyżby coś mnie ominęło? – spytał zaciekawiony pułkownik.

Wielki admirał pokręcił apatycznie głową.

– Odwołałem spotkanie kilka minut temu – rzucił.

Ton, jakim wypowiedział te słowa, także był niepokojący. Rutta sprawdził holopad. Nie

znalazł jednak na nim żadnej nowej wiadomości.

– Dziwne – mruknął. – Nie dostałem powiadomienia.

– Siadaj! – burknął Farland.

Pułkownik wykonał polecenie, nie spuszczając oka z dowódcy i przyjaciela zarazem. W tym

czasie wejście do sali zostało zabezpieczone polem siłowym. Moment później kopuła zalśniła,

jakby ją ktoś ozłocił. Gospodarz otoczył całe pomieszczenie kokonem ekranów izolacyjnych,

a zatem…

Rutta przeniósł wzrok na puste fotele. Po drugiej stronie blatu, na miejscach zajmowanych

zazwyczaj przez oficerów sztabu metasektora, pojawiły się dwie widmowe postacie. Poczuł

mrowienie w karku, gdy je rozpoznał. Przed sobą miał czarne jak heban oblicze dowódcy

floty, najwyższego admirała Tadama Xiao, i przeraźliwie chudą, wyniszczoną chorobą twarz

kanclerz Gerdanielle Modo. To było spotkanie na najwyższym szczeblu, w którym nie miał

prawa uczestniczyć. A mimo to oboje spoglądali na niego spokojnie, jakby nie widzieli w jego

obecności niczego nadzwyczajnego.

Zerknął w kierunku Farlanda, jednakże ten skupiał się na powitaniu obojga gości, a czynił to

z takim spokojem, że trudno było uwierzyć, iż jeszcze moment temu wyglądał na kompletnie

przybitego. Lata praktyki pozwalały mu przywdziewać maskę obojętności i kryć uczucia

w obliczu konfrontacji z ludźmi, od których zależała jego dalsza kariera. Rutta natychmiast

pożałował, że nie umie w równym stopniu kontrolować własnych reakcji. Xiao i Modo

z pewnością zauważyli już jego niewyraźną minę.

Gdy Theo zakończył krótką przemowę, Rutta podniósł się z fotela, by dodać od siebie kilka

słów powitania, ale nie zdążył wydukać jednej sylaby, tak szybko został uciszony przez

kanclerz Modo.

– Każda sekunda tej transmisji kosztuje nas dziesiątki milionów kredytów, moi panowie,

przejdźmy więc od razu do sedna – rzekła wyniośle. Jej charakterystyczny głos obrósł legendą

wśród oficerów służących w najdalszych metasektorach, gdzie słyszano ją najrzadziej. –

Zapadły ostateczne decyzje, Rada i admiralicja podjęły je jednogłośnie. – Obaj, Rutta

i Farland, zesztywnieli. Byli pewni, że ich koszmar ziści się tutaj i teraz. Modo nie zwracała

jednak na nich uwagi. – Marsz Obcych musi zostać spowolniony, ponieważ na przygotowanie

nowej linii obrony potrzebujemy minimum czternastu miesięcy. Dacie nam je nawet za cenę

utraty trzeciej floty.

Rutta zmrużył oczy. Usłyszał słowa, których wszyscy się obawiali, lecz jedno zdanie tej

przemowy nie zabrzmiało tak dobitnie, jak się spodziewał. Kazano im spowolnić najeźdźcę,


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю