355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marcin Przybyłek » Gamedec. Sprzedawcy Lokomotyw » Текст книги (страница 16)
Gamedec. Sprzedawcy Lokomotyw
  • Текст добавлен: 22 февраля 2018, 18:00

Текст книги "Gamedec. Sprzedawcy Lokomotyw"


Автор книги: Marcin Przybyłek



сообщить о нарушении

Текущая страница: 16 (всего у книги 19 страниц)

Zakreślił obszar nad koszarami.

– Pamiętajcie, że tutaj zaczyna się hipnoza, generowana prawdopodobnie przez muchopodobne okazy, które rezydują w budynku. Za wszelką cenę unikajcie zbliżania się do koszar. Nie dajcie się strącić z półksiężyców. Niektórych graczy tigry porywały do wnętrza fortu. Wszyscy wiemy, jak skończyli.

Kytes powoli podniósł na mnie wzrok.

– Dlatego, szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego decydujesz się na tę misję. To samobójstwo. Uśmiechnąłem się wesoło.

– Mam wrażenie, że jestem częściowo odporny na tę hipnozę. Poza tym – zerknąłem na oskrzydlające mnie Pauline i Annę – mam doskonałą eskortę.

– Tylko do murów – prychnął „Crash”. – A dalej…

– Dalej jest tajemnica – dokończyłem. – Coś w sam raz dla gamedeka.

***

– Centrum Kontroli Mutacji informuje o pojawieniu się nowej, niebezpiecznej formy flory. Jest to śluzowiec z gatunku Physarum policephalum toxicum oznaczony symbolem SSM010041. Mimo że filtry ABB chronią przed jego przeniknięciem w obręb siedzib, Out-Rangers donoszą o dziwnej inklinacji tego organizmu do gromadzenia się blisko barier. Tempo poruszania się śluźni to zaledwie pięć centymetrów na minutę, jednak organizm o powierzchni zaledwie dziesięciu centymetrów kwadratowych potrafi wydzielić trujący gaz mogący pozbawić przytomności dorosłego człowieka. CKM opracowuje wszczep zawierający serum ochronne. Szczegóły na stronie Centrum.

***

– Grupa pierwsza VSA na stanowisku – usłyszałem w słuchawkach.

Leżeliśmy z Pauline i Anną schowani za wydmą i czekaliśmy na znak.

– Grupa druga VSA gotowa.

 – Trzecia VSA gotowa.

– Omikron, Lambda, Iota, Ksi, Kappa gotowe – głos Kytesa.

– Wstawcie chronometry w pole widzenia – zakomenderowałem i uruchomiłem opcję. Zegar pojawił się w dole obrazu. – Nie interesuje nas czas bezwzględny. Uwaga, wysyłam sygnał zerujący… Już. Czas minus dziesięć…

– Gdy odliczanie dojdzie do zera, wkracza pierwsza grupa VSA.

Czas minus siedem… Wystrzeliłem w powietrze kamerę stacjonarną i umieściłem podgląd w lewym górnym rogu pola widzenia. Czas minus cztery…

– Nie boisz się, Pauline? – głos Anny zza moich pleców.

Milczenie. Czas minus dwa.

– Chciałabym powiedzieć coś heroicznego, ale nie umiem.

Zero.

– Tu lider grupy pierwszej. Wychodzimy z ukrycia i otwieramy ogień – dowódca ma głos spokojny, niski, prawie senny.

Jestem mu za to wdzięczny. Umieszczam widok z kamery na jego hełmie tuż obok obrazu ukazującego scenę z góry i oznaczam jedynką. Nadchodzące ze wschodu dreadnoughty, nad którymi dumnie powiewa proporzec VSA, walą w bastion ręcznymi moździerzami. Tory pocisków znaczą błękitne niebo seledynowym szlakiem. Eksplozje wyglądają jak otwierające się zielone wachlarze ozdobione czerwonym abstrakcyjnym deseniem. Padają na ziemię pierwsze tireksy Czuję pod brzuchem drżącą ziemię. Za chwilę docierają do nas głuche grzmoty wybuchów. Posadowione na nadszańcu pluje obracają się w stronę agresorów i wysyłają świetliste bomby, które wznoszą się parabolicznym lotem, sypiąc dookoła iskry. Pterodony stacjonujące na półksiężycu wiszącym nad bastionem zrywają się do lotu. Dociera do nas ich wybrzmiewający zwielokrotnionym echem skrzek. Pluj stojący obok nich podnosi wylot i strzela wysoko, niemal pionowo. Pocisk powinien upaść prosto na grupę VSA, ale za dobrych kilka sekund. Snajperzy pierwszej grupy strzelają do pluja pociskami z opóźnionym zapłonem. Za chwilę jego tułów pęcznieje i rozrywa się na kilkanaście płatów, które spływają po murze. Wojownicy rozchodzą się tyralierą i ustawiają w półokrąg. Część z nich przyspiesza i zamienia się w rozmazane widma.

– Uwaga na pterodony – ostrzega dowódca. Wielkie latające gady strzelają żółtymi soplami kwasu. Pierwsze zabójcze salwy padają wśród żołnierzy, wyrywając z gruntu syczące szydła piachu. Skrzydłowi w zbrojach asault wyskakują w powietrze i ostrzeliwują grupę ogniem zaporowym.

– Incoming! – krzyczy dowódca.

Żołnierze odskakują na boki. W gierczaną glebę spada strzał pluja, którego przed dwiema sekundami roznieśli snajperzy. Deszcz grud ziemi przysłania widok z podniebnej kamery.

– Tireksy i tigry! – krzyczy jeden z wojowników. Z suchego dołu fosy wspina się na stok bojowy falanga gadów, głoszących gardłowym rykiem szybką śmierć. Obok nich biegną niskie, długie, kotowate stworzenia. Grupa pierwsza VSA rozdziela się, żeby oskrzydlić nieprzyjaciela. Na czoło falangi spada druga bomba pluja, ta, którą wystrzelił stwór z górnego półksiężyca. Obraz przysłaniaj ą gejzery krwi, uszy rozrywa ryk maltretowanych stworzeń. Dziesięć sekund.

– Tu lider drugiej grupy VSA. Wchodzimy – Tym razem głos nieco wyższy, z trudem hamujący emocje. Umieszczam obraz z jego kamery na prawo od poprzednika i oznaczam dwójką. Tym razem dreadnoughty nadciągają z południa. Od awangardy odrywają się cygara rakiet, ciągnących za sobą mleczny ślad kondensacyjny. Pociski niszczą obsadę południowego bastionu. Padają tireksy, szczątki tigrów lecą w powietrże i opadają na ziemię, wirując niczym spalone liście. W kierunku komandosów rusza fala bestii. Rozdrażnione pluje z południowych klinowatych przeciwstraży syczą i wysyłają bombę za bombą.

– Rozproszyć się, wycofać pięćdziesiąt metrów i wrócić na pozycję – słyszę głos lidera grupy pierwszej.

Spoglądam na ekran. W miejscu, gdzie rozpoczęli akcję, kłębi się wizja końca świata: gąszcz zwierząt, salwy pterodonów i plujów, siatka serii z broni ręcznej, leje od wybuchów moździerzy.

– Skokami do przodu! – krzyczy lider dwójki. Pędzą na spotkanie galopujących gór mięsa. Wysyłają przed sobą emisariuszy śmierci: dymiące rakiety rozrywają przeciwników w ryku agonii i wstrząsach, które czujemy całym ciałem.

– Aaa! – krzyczy któryś z żołnierzy z grupy pierwszej.

Oby wylogowała go skrzyneczka Pauline. Oddalam obraz twierdzy. Po suchym dnie fosy pędzi migotliwa masa potworów, wszystkie kierują się ku południowo-wschodniemu krańcowi, omijają wielkie szańce bastionów, jak woda omywa kamienie. Czarny, połyskliwy od łusek, gęsty dywan tireksów i tigrów. A nad nimi deszcz pterodonów. Według moich szacunków komandosi nie utrzymają się dłużej niż minutę.

– Ogień zaporowy! – krzyczy lider dwójki.

Na stok bojowy naprzeciwko komandosów spadają  pociski moździerzy. Fala potworów zatrzymuje się w tym miejscu.

– Wracamy na pozycję – flegmatyczny głos lidera jedynki.

– Przegrupowują się! – krzyczy któryś z żołnierzy.

 – Pterodony zmieniają wzór ataku! – potwierdza inny.

Dwadzieścia sekund.

– Tu lider trzeciej grupy VSA. Wchodzimy.

 Oddalam obraz. Pierwsze salwy moździerzy i rakiet padają na północno zachodni bastion. Tirex i stojący obok niego pluj padają jak podcięci niewidzialną struną. Wybuch celnie ulokowanego granatu  z moździerza rozwala mur nadszańca. Zlokalizowane tam pluje zsuwają się bezwładnie po ruinach. Mają pogruchotane kończyny Nie są w stanie przybrać pozycji strzeleckiej i niezdarnie machają uszkodzonymi kikutami. Potwory, które dotąd sunęły dołem fosy w stronę grup pierwszej i drugiej, zatrzymują się, wahają. W końcu część z nich zawraca. Cudowne rozstąpienie się Morza Czerwonego musiało wyglądać podobnie.

– Ślad tęgoryjca – ostrzega lider jedynki. – Odskakujemy promieniście. Sto metrów i wracamy. Patrzę w miejsce sygnału. Nagle grunt zapada się, wzniecając gejzer pyłu. Z krateru wytryskuje pięciodzielna gęba okolona setką ostrych witek.

– A! – jeden z wojowników był zbyt blisko.

– Uwaga na pluje z górnych półksiężyców! – głos kogoś z grupy trzeciej.

– Obrona ulega dezorganizacji – to cichy głos Petera.

Przenoszę spojrzenie na grupę północno-zachodnią. Rzeczywiście mają dużą przewagę ognia nad jedynką i dwójką. Oczyszczają dół fosy, bastion i sterczący nad nim nadszaniec.

– Grupy szturmowe Omikron, Kappa, Ksi, Iota i Lambda! – krzyczy Kytes. – Skaczemy!

Jakby ktoś rzucił garść drobniutkich połyskliwych klejnotów w powietrze, tak kilkudziesięciu ludzi wznosi się nad dołem fosy i ląduje na zdewastowanym północno-zachodnim bastionie. Zerkam na zegar. Jeszcze dziewięć sekund i będą mogli szturmować wiszący nad nimi półksiężyc, z którego wysypuje się czarna chmura pterodonów. Szturmowcy rozsiewają wokół siebie trójwymiarowy grzebień energetycznych serii, jakby świecący jeż wyzbywał się swoich igieł.

– Trójka! – znowu głos Petera. Przybliżam obraz. Widzę jego karmazynowy strój. Błyskawicznie podbija broń i likwiduje mknącego w jego kierunku pterodona. – Walcie zaporowym w obu kierunkach fosy i w mury z plujami! Do pterodonów samonaprowadzającymi!

– Tu lider trójki. Zrozumiałem.

Za chwilę po obu stronach szturmowców czekających na naładowanie baterii wytryskują salwy moździerzy W otaczającą ich chmurę latających stworów wwiercają się zwinne smugi małych rakiet rozpoznających kształt.

– Ich atak słabnie! – cieszy się ktoś z dwójki.

 – Odchodzą do trójki – potwierdza lider.

Incoming!

Oddział drugi rozsypuje się jak silnie uderzone kule bilardowe. W miejscu, w którym stali, powstaje wielka wyrwa – ślad po strzale pluja.

– Snajperzy! Zdejmijcie te plu…

Głos lidera dwójki urywa się, gdy spod ziemi wytryskuje pysk tęgoryjca.

– Lider wylogował! – słyszę skrzekliwy głos. – Przejmuję dowodzenie! Snajperzy, zdjąć pluje z południowego muru! Odskok i powrót w centrum!

– Skaczemy! – głos Petera.

Szturmowcy odrywają się od bastionu i lecą wytracającym prędkość ruchem w stronę trójkątnej platformy przy północno-zachodniej wieży. Wspinają się na powierzchnię jak ruchliwe kolorowe mrówki. Krzyki. Po chwili półksiężyc jest zdobyty.

– Lider jedynki do podróżnika.

Przez moje plecy przechodzi dreszcz. Czuję szturchnięcie w łydkę. Głos Pauline:

– To do ciebie.

– Za chwilę będziesz mógł wchodzić – opanowany bas. – Gotowy?

Przełykam ślinę

. – Gotowy.

– A twoje skrzydła?

Spoglądam czule na Annę i Pauline.

– Jak nigdy w życiu – odzywa się Sokolowsky, kiedyś, miliony lat temu program towarzyski z Rajskiej Plaży.

– Lider jedynki do podróżnika. Ruszaj! Wyskakuję zza wydmy i pędzę w ciężkiej zbroi, jakbym uciekał przed złoczyńcą. Po prawej i lewej stronie błyskają ognie, ryczą bestie i ludzie, tryska krew, organiczne strzępy Widzę nad sobą wachlarz salw. To Pauline i Anna torują mi drogę.

– Półksiężyc północno-wschodni zdobyty! – słyszę podniecony głos brodatego Chucka McTyra.

– Zdejmijcie tamte pluje! – to partnerujący mu lider Rycerzy, Desmond Archtime.

Pędzę w dół po zboczu bojowym, wypatruję kaponiery, dookoła biega kilka tireksów. Eim i Sokolowsky ubrane w zbroje asault kładą je dobrze odmierzonymi strzałami w łeb. Anna strzela kilkakrotnie szybciej niż Pauline. Musiała przyspieszyć. Strzały z jej broni zlewają się w świetliste wachlarze. Potwory, jak w zwolnionym tempie, podrywają kończyny i zwalają się na grzbiety.

– Jak podróżnik? – głos Kytesa.

– Kaponiera przede mną. Pięćdziesiąt metrów – odpowiadam.

– Zajęliśmy trzy półksiężyce.

– Cztery! – krzyczy podniecona Lilith. – Cztery – poprawia się „Crash”.

– Gratuluję.

Wybijam się, uderzam w grunt krótkim beknięciem silników i ląduję w rowie. Przede mną dwustumetrowy tunel, nade mną dwa skrzydła.

– Mamy piątą platformę! – informuje lider Knightów.

Biegnę i zerkam na ekran ukazujący pole bitwy od góry Głupi Sennhauser. Po co robił jakiś Doom Day? To jest dopiero film!

– Lilith, nie tak blisko koszar! – ostrzega jakaś Furia.

– Wiem, co robię! Szlag! Co mi tu jakiś…

 Salwa.

– Anno! Bierz lewe kleszcze, ja prawe – słyszę głos Pauline.

Już kleszcze?

– Ślad tęgoryjca! Odskok! – to głos lidera trójki

. – Aaaa! – słyszę zwielokrotnione krzyki.

 Spoglądam na ekran.

– Niedobrze! – krzyczy Peter – chyba z pół trójki pożarta!

– Damy radę! – odkrzykuje dowódca.

 – Peter do podróżnika! Gdzie jesteś?!

– Sto metrów do poterny!

– Pauline! Rzuć za kleszcze granaty! – komenderuje Anna.

– Wal w tamtego… – odkrzykuje Pauline.

Rów przede mną wybucha w oślepiającej eksplozji. Musiał mnie wypatrzeć jakiś…

– …pluja! – kończy zdanie Latynoska.

 Wyskakuję z rowu. Kątem prawego oka widzę szarżującego tigra: przerażającą czarną gębę pociętą rozchodzącymi się na zewnątrz żółtymi kłami. Wyciągam w biegu rękę i częstuję go strzałem z moździerza. Potwór wyparowuje, eksplozja rzuca mnie na lewy mur kleszczy. Zerkam na ekran uszkodzeń. Piętnaście procent lewego pancerza. Drobiazg. Osuwam się do kaponiery.

– Pluj zdjęty!

– Tu Rodney! Jestem przy dźwigni!

– Lilith przy dźwigni!

– Peter do podróżnika! Gdzie jesteś!?

 – Siedemdziesiąt…

– Chuck McTyr! Mamy dźwignię!

– …metrów!

– Tu Desmond! Wajha nasza!

– Omikron przy lewarze!

– Komplet – podsumowuje Kytes.

Dobiegam do pancernych drzwi.

– Torkil do Petera. Jestem przy poternie.

Patrzę w ekran. Moje dwa skrzydła rozprawiają się ze zgromadzonymi za kleszczami bestiami. Oddalam obraz. Potwory wypływają z drzwi i okien koszar we wszystkie strony jak czarne strumienie. Pterodony zakrywają pole obserwacji migotliwą chmurą. Wydaję kamerze dyspozycję obniżenia pułapu. Widzę, jak Peter wyskakuje w górę, otoczony seriami osłaniających go salw. Odbija się od przypory i szybuje w stronę zwieńczenia wieżycy… Łapie ręką marmurowy parapet. Z okna wychyla się gęba tigra najeżona grzebieniastymi zębami i odgryza mu przedramię. Zaciskam zęby. Peter przytrzymuje się kikutem ramienia, strzela bestii prosto w rozwarty pysk i wciąga się drugą ręką. Zabija jeszcze dwa tigry Nie krzyczy.

– Peter do omikronu – mówi ściszonym głosem – walcie dookoła wieży. Nie widzę za dobrze.

Tracę go z oczu. Ginie we wnętrzu komnaty. Za chwilę słyszę jego głos:

– Peter do wszystkich. Mam dźwignię. Na trzy ciągniemy. Raz…

Przygotowuję się do wejścia. Sprawdzam stan magazynków.

– Co to za muzyka? – głos Anny.

 – Dwa…

– Aniu, odsuń się od murów! – krzyczę

 – Niedobrze mi…

– Trzy!

Wbiegam w czarny korytarz. Rzuca się na mnie tigr. Rozszarpuję go serią z miniguna.

– Pauline! Wyloguj Annę! – rzucam za siebie i przełączam wizję na inne widmo. Likwiduję obrazy z kamer liderów i kamery wiszącej. W to miejsce wstawiam projekcję mapy wnętrza fortu. Muzyka. Dziwna muzyka. Obezwładnia, łamie szyję, wykręca kręgosłup… Tigr. Masz, psi synu, nażryj się ołowiu, kurwi padalcu… Biegnę w skos, w górę, tracę kierunek. Przed oczami jarzą się nieziemskim światłem ściany. Dziwnie, człowiek traci orientację, gdy nie widzi normalnych barw. Zmieniam obrazowanie na szarości. Obok materializuje się mieniący się na czerwono Lee Roth. Wiedziałem, że mogę na niego liczyć.

– Aniu! Aniu! – daleki głos Pauline. – Wyloguj! Palec do góry, o tak…

Teraz w lewo. Coraz głośniejsza muzyka. Jakieś zawodzenie…

Wybiegam za róg. Obrzydliwa mucha. To ona śpiewa, dziwa jedna. Z jej pyska wypływają zjawy, które chcą mnie zjeść, zeżreć mnie chcą, wsączyć, wepchnąć we mnie jakąś straszną treść, w moje ciało, jelita, mózg, oczy. Między nami staje Lee, barczysty, mężny, niezłomny. Wali, siecze, szaleje, aż huczy. Wyjmuję granatnik i w muchę. Raz. Łup. Dwa. Łup. Mokra plama.

– Zmykaj – mruczy Roth. – Do centrum drałuj.

 Lecę, pędzę, brodzę jak w glinie, błocie. Tigris. Siek. Naparzam, nasuwam, wybryzguję ogień… Otacza mnie milion aniołków. Biją się z diabełkami. Kroczę w sferze walki dobra ze złem, to moje peesdeki eliminują komary, muszki, sruszki, pierdzidełka, kolejny śpiewak zarąbisty Lee walczy ze zjawami. Rozrywa je rogami, penisem roztrojonym, szponami, po dwa paznokcie na jednym palcu, rośnie mu druga głowa, zabija zjawy, a one jego, jest go dwóch, czeterech…

– Wal w muchę! – krzyczy.

Widzę śpiewaczkę obmierzłą. Ależ śpiewaaaa…

Jak ocean zalewa mnie fala śmierdząca jak łajno największego smoka. Laser. Tnę pindę w poziomie i w pionie.

– Znakiem krzyża cię naznaczam, dziwko okrutna – bełkocę.

– Do centrum! – krzyczy Roth. – Do centrum!

 Patrzę na mapę. Nie widzę. Centrum. Co to jest centrum? Chuj go wie. Nie wiem. W dupie mam centrum. Potężna ręka demona chwyta mnie i gdzieś ciągnie. Ciągnie mnie dupek piekielny. Co on, kurwa, chce ode mnie? Nie wiem…

Jestem w centralnej komnacie fortu Ironstone. W środku wieeelka mucha. Obrzydliwa. Lustrzane oczyska, lustrzane nożyska. Wielkie usta śpiewają jak na weselu. Baal Zebul. Władca Much. Oczywiście. Król piekieł jest muchą-ruchą. Biegnę wkoło, unikając plujowatych, śluzowatych strzałów orzących ściany za moimi plecami, sypiących odłamki i kurz. Odbezpieczam granatnik. Walę. Odpryski gładkich powierzchni owadziego ciała mieszają się ze zjawami, które walczą z legionem czerwonych demonów. Od zmagających się duchów robi się ciasno. Ciągle biegnę, rozrywając ich eteryczne ciała, jak firanki, zasłony, pajęczyny jakieś. Otacza mnie najprawdziwsze piekło: diabły, czarty, biesy rzucają się, ryczą, szczerzą kły, kąsają, walczą z upiorami, a ja siekę granatami, powietrze wypełnia dym i blask jak błyskawice w chmurach. Skończyły się granaty. Laser. Krzyż. Kółko. Mucha słabnie. Odpada jedna noga. Druga. Wyczerpała się bateria gnata. Pozostał minigun. Seria za serią. Zalewam potwora ulewą pocisków. W lustrzane oczy. W usteczka. W odwłok. Nagle buch. Mucha rozpada się w plasku, plusku, stękaniu mokrych bebechów. Muzyka ustaje. Cisza.

 – Co się stało? – to głos Pauline.

Nagle wszystko nieruchomieje. Włączam podgląd z zewnętrznej kamery. Bestie stoją w miejscu. Pterodony spadają na ziemię klaszczącym deszczem, jakby sparaliżowane. Nagle wszystkie zwierzęta znikają.

 – Torkil? – głos Petera. – Żyjesz?

Patrzę na Lee Rotha niewidzącym wzrokiem.

***

– Dzień dobry, Vanessa Reeve, Earth News. Przedstawiamy najnowszy raport nastrojów społecznych. Na dzisiaj dwadzieścia procent społeczeństwa FSA deklaruje chęć zakupu bezmózga, nawet jeśli będzie się to wiązało z zaciągnięciem dużego kredytu. Wydaje się, że ten wzrost związany jest z przełamaniem monopolu przez firmę Medtronics, nowego konkurenta Pharma Nanolabs, oraz nowych, preferencyjnych produktów finansowych oferowanych przez banki. Siedemdziesiąt osiem procent społeczeństwa FSA deklaruje chęć wejścia w sieć i wykupienia dibeka, przy czym siedemdziesiąt procent tej grupy chce wrócić do realium zaraz po obniżeniu cen na bezmózgi i enzymy. Dwa procent respondentów zadeklarowała, że chce umrzeć w naturalny sposób. Większość stanowiły osoby o niskim uposażeniu oraz ortodoksyjni, praktykujący judeo i neochrześcijanie tudzież technomahometanie. Pół procenta respondentów wyraziło znaczne zainteresowanie pomysłem emigracji, głównie z grupy wyrażającej się entuzjastycznie o nieśmiertelności. Chwileczkę… Mamy gorący telesens. Proszę państwa… nasz korespondent z Zoenet Labs, Lex Idol na linii.

– Dzień dobry, Vanesso, witam państwa, wielki przełom w walce z Bestią! Dzisiejszy rajd grup Omikron, Kappa, Ksi, Lambda, Iota oraz doborowych oddziałów VSA przełamał impas! Jeszcze nie wiemy dokładnie, co się stało, wiadomo tylko, że wojownik z grupy Omikron, gamedec, którego personalia utrzymywane są w ścisłej tajemnicy, wdarł się do fortu Ironstone i tam stanął twarzą w twarz z czymś, co można nazwać…

***

– Muszę oczyścić twoją duszę – to były pierwsze słowa wypowiedziane przez czerwoną gębę Lee Rotha, które usłyszałem po zdjęciu hełmu.

Obok krzątali się sanitariusze. Jeden z nich instalował płyn przeciwwstrząsowy w zaczepie łoża jakiegoś gracza. Mężczyzna w wieku circa osiemdziesięciu lat leżał nieruchomo i płytko oddychał. Na śmiertelnie bladej twarzy widniały brązowe plamy, jakże podobne do tych, które gościły kiedyś na obliczu Kytesa. Nie pamiętałem, z którego pochodzi klanu.

– Dlaczego zdemontowałeś moduł i nic o tym nie powiedziałeś? – spytała go z wyrzutem Pauline. Nieopodal podniósł się z leżanki Doom Petera. Podszedł do chorego i położył mu pancerną łapę na dłoni.

– Spokojnie, Robert. Co to dla ciebie – wyszeptał.

 Przypomniałem sobie. Robert Swordsman. Rezerwowy Bezbolesny. Chyba ostatni, który nie używał motomba. Straszny twardziel. Wczoraj przyleciał z Warsaw City. Rozmyślania przerwał demon, który nachylił się nade mną i wsadził łapę w moją głowę. Co ten drań robi? Jaka ładna grupa ludzi… Ciekawe, jakby wyglądali, gdyby tak ich wszystkich rozpłatać jednym równym cięciem gigantycznego topora, zamrozić w czasie, a potem oglądać przekrój… 0 tak, takim wypolerowanym, lśniącym toporkiem przeciąć, równiutko…

– Gotowe – sapnął czart.

Dookoła pojaśniało i poweselało. Spojrzałem na niego pytająco. Nie chciałem robić z siebie pośmiewiska, rozmawiając z powietrzem.

– Twój umysł był zainfekowany – wyjaśnił. – Nie zdołałem cię obronić w stu procentach.

Ciekawe. Czart operujący matematyczną terminologią.

– Teraz chodź – wskazał łoże, z którego podnosił się motomb Anny.

Trzymała się za głowę. Założyłem soczewki. Była blada i jakaś nieswoja.

– Musimy jej pomóc – szepnął.

Do dziewczyny zbliżyło się dwóch dimenów w żywych zbrojach.

– Przepraszamy, panno Sokolowsky – odezwał się jeden z nich – ale nasze odczyty wskazują, że wchłonęła pani część hipnotycznych treści. Musimy panią poddać szczegółowym badaniom.

Spojrzała na nich ze złością.

– Nic mi nie jest – wysyczała.

– Przykro mi – zoenet ujął ją za rękę – proszę pójść z nami i nie stawiać oporu.

– Zostaw mnie – ostrzegła.

– Przepraszam – wtrąciłem – czy mógłbym najpierw z nią porozmawiać?

– Odejdź, Torkil, dam sobie radę – odezwała się wojowniczo.

Zląkłem się. Nigdy jeszcze tak nie mówiła i nigdy tak nie wyglądała. Podbiegła Pauline. Wyglądała na przestraszoną.

– O Boże – szepnęła. – Podleciała za blisko murów. – Spojrzała na mnie. – Chciała cię osłonić i sprzątnąć jednego pluja. Któraś z tych much musiała ją wyczuć i zaczęła zawodzić.

– Słyszałem.

– Zostaw mnie! – krzyknęła Sokolowsky, na ułamek sekundy przyspieszyła i odepchnęła jednego z dimenów.

Mężczyzna poleciał w tył i oparł się o ścianę. Sytuacja stała się poważna. Motomby z opcją akceleracji mogły roznieść całe pomieszczenie w drzazgi, a przy okazji poszatkować organików na drobny gulasz.

– Zostawcie mnie wszyscy! Mali ludzie – spojrzała z pogardą. – Nędzne byle co!

– Czas działać – szepnął Lee i zbliżył się do niej. Podobnie jak w moim przypadku, zanurzył łapę w jej głowie. Reakcja była prawie natychmiastowa. Kobieta wyprostowała się i zastygła.

– Pani Aniu, my naprawdę musimy… – podszedł do niej odepchnięty dimen.

– Zostaw – wyciągnąłem do niego rękę.

– Musimy zrobić skany i kwarantannę… – tłumaczył się.

– Za chwilę nie będą potrzebne – przerwałem.

 Dookoła zgromadziła się grupka gapiów. Byli wśród nich Norman, Chip… Po chwili dostrzegłem także ładną twarzyczkę Lilith. Wszyscy patrzyli. na mnie jak na czarodzieja. Gdyby wiedzieli, że nie mam pojęcia, co się dzieje… Ania usiadła, rozluźniła się i uspokoiła.

– Pierwszy raz widzę coś podobnego – wyszeptał jakiś zoenet. – Normalnie nie da się ich opanować. – Co on robi? – spytał drugi, wskazując mnie palcem.

– To Torkil. Ten gość, który wszedł do fortu i nie zbzikował.

– Leczy j ą?

– Czary jakieś czy co.

Liderka Furii patrzyła na mnie nieruchomym wzrokiem. Nie wiem, czy w jej oczach był podziw, czy strach.

– Gotowe – oznajmił Lee i wyciągnął łapsko z głowy Anny Spojrzał na mnie z uśmiechem. – Jeste§ niezłym lekarzem dusz.

***

– Dzień dobry, Ramona Himenes, Sky News. Na dzisiejszą rozmowę „codziennie po piętnastej” zaprosiłem osobę ostatnio dość popularną, choć nie związaną z show-biznesem. Chodzi oczywiście o Jeremiasza Hala, rzecznika prasowego Mobillenium Ltd. Witam pana.

– Dzień dobry pani, dzień dobry państwu.

– Dlaczego reprezentowana przez pana firma tak długo ukrywała wynalezienie generatorów Mirova? – Nie do końca jest to prawda. Generatory te w dużo mniejszej skali od dawna są wykorzystywane na co dzień, nawet przez panią.

– Nie rozumiem.

– Zapewne posiada pani pneumobil?

– Oczywiście.

– Nie zastanawiała się pani, jak to możliwe, że pani pojazd unosi się w powietrzu nie dzięki sile odrzutu, lecz w wyniku działania tajemniczych generatorów antygrawitacyjnych?

– No… wie pan, nie jestem inżynierem, to… no cóż, zawsze mi się wydawało, że nazwa „antygrawitacyjne” oznacza ich funkcję, czyli że silniki te jakby… odwracają grawitację?

– Właśnie. Taka jest powszechna opinia. Tymczasem odwrócenie czegoś, co powszechnie nazywane jest siłą przyciągania, jest niemożliwe, bo siły takiej po prostu nie ma.

– Tak, pamiętam z lekcji fizyki, ale nic z tego nie rozumiałam…

– To niełatwa teoria. Generatory antygrawitacyjne niczego nie odpychają, lecz generują niezwykle cienką warstwę czegoś, co można by nazwać… nie chcę używać fachowych terminów, więc powiem, że wytwarzają… cień czwartego wymiaru. Dzięki temu ciężki pojazd, jakim jest pneumobil, nie podlega hipotetycznej sile ciążenia, bo pod nim znajduje się niewiarygodnie cienki pokład przestrzeni, gdzie taka „siła” nie oddziałuje.

– Co pan powie?

– Jak pani widzi, Mobillenium w istocie niczego nie ukrywała. Od dawna prowadzimy eksperymenty w różnych dziedzinach i nie chwalimy się osiągnięciami ze względu na nadzwyczaj czujną konkurencję.

– A dlaczego zatailiście proces terraformacyjny Gai?

 – Czy nie była to miła niespodzianka?

***

– Zdumiewające. – Guy Samson, przyodziany w subtelną i wąską zbroję, kręcił głową. – Wyleczona. Całkowicie wyleczona.

Na wielkich trójwymiarowych monitorach pulsowały skany mózgu Anny. Nad nimi migał zielenią napis: subject healthy. Jej mechaniczne ciało leżało nieruchomo na stole badań.

– A nie dziwisz się, że ja jestem zdrowy? – spytałem.

Lekarz machnął ręką.

– Przestań.  jesteś wybrykiem natury. Cudem, można by rzec. Uchylisz rąbka tajemnicy i powiesz, jak ją wykurowałeś?

Parsknąłem.

– Sam chciałbym wiedzieć.

– Pozwolisz, że zrobię ci jeszcze jeden skan?

– A obiecasz, że potem wykasujesz go z bazy danych?

Jego szlachetna metalowa twarz uśmiechnęła się zagadkowo.

– Kładź się.

Raptem odezwał się sygnał telesensu. Samson przyjął połączenie.

– Jest tam Torkil? – Z ekranu patrzyła zaniepokojona twarz Harry’ego. – O, jesteś. No, bracie, ładny popis dałeś, ale daremny. Znowu ożyły. Są całe i zdrowe.

.

***

Jesteś dimenem? Zapewne posiadasz motomba? O, ładny model. Seryjny, prawda? W realium wyglądasz jak setki innych zoenetów, czyż nie? Nie marzyłeś nigdy o zbroi, która odzwierciedla twoje prawdziwe oblicze? Niemożliwe, mówisz? Mylisz się. Oto najnowsza oferta firmy Motombs’n Gears Ltd.! Personal Shell, w skrócie pershell! Pershell! Osobista zbroja! Oryginalna! Niepowtarzalna! Konfigurowalna! Oparta na patencie „biometal”! Pershell! Nie wahaj się! Pershell! Bądź oryginalny! Pershell! Wejdź w nowe życie w nowym motombie!

Wejdź na naszą stronę i zapoznaj się z pakietami promocyjnymi dla emigrantów na Gaję.

***

W sali odpraw zebrali się wszyscy. Na mównicy stał Koriolan Dal, obok wartował Laurus.

– Są oficjalne doniesienia o licznych ofiarach hipnozy po użyciu telesensu – zaczął grobowym głosem Koriolan. – Część stacji holowizyjnych zawiesiła nadawanie programów, ograniczając się wyłącznie do serwisów informacyjnych. Strajkują pracownicy kilku banków, w firmach elektronicznych panuje napięta atmosfera. Administratorzy wielu serwerów odmówili zajęcia miejsca przed monitorami. Boją się infekcji. W Brahmawi proces destrukcji dobiega końca. Brać dimeńska straciła cyfrowy dom. Jeśli ktoś ma jakiś pomysł, niech się odezwie.

Cisza.

– Torkil?

Wszystkie oczy skupiły się na mnie. – Czy możesz nam pomóc?

Przełknąłem ślinę. Dal pochylił się nad mównicą i utkwił we mnie mechaniczne spojrzenie.

– Chcę powiedzieć, że liczymy na ciebie.

– Dlaczego na mnie? – spytałem ochrypłym głosem.

– „I pojawi się człowiek w nie swoim ciele, widzący cudze myśli, który zstąpi do tych, co wstali z martwych, i pokona nieprzyjaciela” – zacytował sieciową przepowiednię.

Zaśmiał się cicho.

– W sytuacji, gdy zawodzi zdrowy rozsądek, człowiek zaczyna wierzyć w cuda, choćby takie proroctwo. Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że mówi o tobie. I nie tylko mnie się tak wydaje.

Spojrzałem przerażony na siedzących dookoła dimenów i na moje dwie panie. Chciałem powiedzieć: dajcie spokój, zapomnijcie o tej durnej przepowiedni, nie jestem żadnym zbawicielem. Nie miałem pojęcia, czym jest Logarytm Algorytmu Mózgu Antagonisty ani jąk go pokonać. Ale powiedziałem tylko:

 – Dajcie mi dwadzieścia cztery godziny.

***

– Przerywamy program ważnym komunikatem. Mimo chwilowego sukcesu, jaki osiągnęły grupy szturmowe podczas dzisiejszego rajdu na fort Ironstone, Bestia ożyła i zaatakowała na szerszą skalę. O ile dotychczas były to tylko przypuszczenia, dzisiaj wiemy na pewno, że niebezpieczne jest korzystanie z telesensu, terminali informacyjnych, wchodzenie w sieć nawet tylko na strony z informacjami czy prognozą pogody. Niebezpieczne jest rozmawianie przez komputer z innymi nieznanymi użytkownikami sieci. Nie zalecamy także używania urządzeń typu virtual presence. Jedyny jak dotąd skuteczny i nie budzący wątpliwości sposób komunikowania to wiadomości tekstowe. Od tej pory nasz program będzie również nadawany tylko w tej postaci dla państwa bezpieczeństwa. Mówiła Vanessa Reeve, FSA Earth News.

***

Są chwile w życiu mężczyzny, kiedy ogarnia go niepokojące przeświadczenie, że stoi przed problemem, który go przerasta. Najlepsze, co może wtedy zrobić, to odetchnąć głęboko, napić się dobrej whiskey i na przekór wszystkiemu… uśmiechnąć się. Bo chociaż wkrótce nadejdzie koniec świata, pozostały dwadzieścia cztery godziny, podczas których trzeba dać z siebie wszystko, walczyć z całych sił, z całego serca, z całej duszy.

Odstawiłem szklaneczkę, uchyliłem okno i zaciągnąłem się zapachem amerykańskiego stepu. Włączyłem odtwarzacz i zacząłem analizować ostatnie starcie.

Pterodony. Tireksy. Tigry. Pluje. Tęgoryjce. Muszki, komary, osy, masa innego latającego tałatajstwa i śpiewające muchy. Ataki i ucieczki. Niezrozumiałe dwie natury: agresywna i dziwacznie strategiczna. Czułem, że ten sposób zachowania coś mi przypomina, ale nie wiedziałem, co. Nie znoszę uczucia niezlokalizowanego swędzenia, więc sięgnąłem pamięcią wstecz.

Formatowanie. Nic, co jest stworzone w komputerze, nie może przetrwać tej operacji. Każdy bit danych musi zginąć. Unicestwienia unikają jedynie dane na nośnikach pamięci, ale one poddane były szczegółowym skanom. Jeśli wierzyć raportom, operacja udała się całkowicie, nawet w kosmosie. Dlaczego  nikt dotąd nie zastanowił się, dlaczego Bestia przeżyła globalny format?

Troy rozkładał ręce: niemożliwe, mówił. Może jakieś uśpione formy – sugerował Harry. Mikroprogramy tkwiące w samej molekularnej strukturze hardware’u. Machnąłem ręką. Nie wierzyłem w takie bajki. Czułem, że rozwiązanie jest bardziej klarowne.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю