355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marcin Przybyłek » Gamedec. Sprzedawcy Lokomotyw » Текст книги (страница 5)
Gamedec. Sprzedawcy Lokomotyw
  • Текст добавлен: 22 февраля 2018, 18:00

Текст книги "Gamedec. Sprzedawcy Lokomotyw"


Автор книги: Marcin Przybyłek



сообщить о нарушении

Текущая страница: 5 (всего у книги 19 страниц)

Odległość dziesięciu kilometrów od naszej kryjówki nie przerażała mnie. Od dawna należał mi się ; spacer po świeżym powietrzu. Zanim otworzyłem drewniane odrzwia, z lubością zerknąłem na nadgarstkowy omnik. Od dawna marzyłem o jego nabyciu, lecz ciągle czekałem na spadek ceny Okazało się, że Chip nie tylko sprezentował mi motomba, ale także to cudo wraz z najnowszą generacją soczewek i okularów na zmianę (gdybym miał ochotę mądrzej wyglądać). Nareszcie mogłem wgrać program „Anna”, dzięki któremu znów oglądałem ją w ludzkiej postaci. Chociaż bardzo chciała mi towarzyszyć, odmówiłem. Obawiałem się, że jej widok może zwrócić uwagę nieproszonych ciekawskich. Na szczęście nie musiałem jej długo przekonywać, bo argument miał sens. Zaprogramowałem marszrutę, włączyłem kompas, prędkościomierz wraz z dystansometrem, wziąłem głęboki wdech, otworzyłem drzwi i zanurzyłem się w zielony świat.

Las, ku mojemu zdumieniu, wyglądał tak samo jak w dziesiątkach gier. Zanim postawiłem stopę na mszystej ściółce, wyobrażałem sobie, jakimi uraczy mnie różnicami: zapachami, fakturą kory na drzewach, kształtami igieł, liści… Nic z tego. Kora była nieskończenie różnorodna, lekko brudna, szorstka… taka jak choćby w Ghoul Runners czy w Forest Fear. To samo dotyczyło liści, traw i nieskończonej liczby szczegółów. Kiedyś cyfrowe knieje ustępowały prawdziwym borom tak pod względem zróżnicowania, ja i nastroju. Lecz odkąd zrezygnowano z kodu randomizacyjnego na korzyść kopiowania rzeczywistych krajobrazów, wirtualne światy zaczęły się wyróżnia na korzyść. Prawdziwy las, który mnie otaczał, wyglądał dokładnie tak samo jak gierczany, był tylko… trochę brzydszy.

Kucnąłem i podniosłem omszały, wilgotny pat czek. Nic nadzwyczajnego. Zwykły, banalny patyczek. Czy nic mnie nie zaskoczy? Odgarnąłem warstwę brązowych dębowych liści. Aha! Nareszcie! Patrzyłem z satysfakcją na gnijącą warstwę roślinności skrytą pod spodem. W gierczanym świecie w taki miejscu znajdziesz wciąż zielone runo. Tu była zgnilizna. W sumie rzecz do poprawienia, po prostu programiści na to nie wpadli albo stwierdzili, że efekt nie będzie zadowalający, w końcu który gracz tęskni za widokiem florystycznego rozkładu? Mimo wszystko znalazłem różnicę. Czułem niezrozumiałą satysfakcję, zupełnie jakbym rozwiązał jakąś gamedeczaną zagadkę. Parsknąłem. Rzeczywiście, powód do dumy. Przerwałem rozmyślania, bo poczułem łaskotanie na grzbiecie ręki. Podniosłem ją i… zobaczyłem muchę. Pohamowałem odruch odrazy i przyjrzałem się jej łebkowi. Języczek, nie kłujka. Odetchnąłem z ulgą. Zerknąłem na mapkę. Bariera ABB była oddalona o dobry kilometr. Otrzepałem ręce, insekt odleciał z cichym bzyczeniem. Podźwignąłem się i ruszyłem w drogę.

Nie uszedłem kilometra, gdy dały o sobie znać znużone mięśnie. Najpierw było to ledwie zauważalne mrowienie, ale wkrótce przekształciło się w swędzenie, a potem w autentyczny ból. Przyjąłem go z wielkim zaskoczeniem. Szczyciłem się przecież całkiem rozbudowaną muskulaturą. Wytworzyły ją co prawda miostymulatory wbudowane w kombinezon, ale mięsień to mięsień! Kłucie doskwierało wszędzie: bolały przyczepy mięśni piersiowych przy mostku, gryzły łopatki w miejscu połączenia z mięśniami naramiennymi, prostowniki grzbietu przypominały o sobie igłami cierpienia, mięśnie udowe drażniły pachwiny, trójgłowy łydki szarpał tył kolana, nawet prostowniki palców stóp spuchły z przodu podudzi. Okazało się, że jestem zupełnie odzwyczajony od ruchu! Jak to się stało? Za chwilę słynny gamedec, Torkil Aymore, rozwiązał kolejną ultratrudną zagadkę: owerol gracza pobudza mięśnie do skurczu, lecz ` ich nie rozciąga. Zatem rosną, ale w pewnym sensie tracą elastyczność. W rezultacie realny, normalny ruch jest odbierany jak forsowne rozciąganie. Stęknąłem, podnosząc nogę nad wystającym korzeniem. Kiedy ostatni raz przeszedłem więcej niż trzysta metrów? Nie mogłem sobie przypomnieć. Odległość od parkingu do mojego ulubionego neomilkbaru wynosi… Skręciłem przed krzakiem jałowca i poczułem niebezpieczne naciągnięcie po wewnętrznej stronie lewego kolana. Rany boskie! Więzadła też osłab Zatrzymałem się na chwilę i uśmiechnąłem autoironicznie. Wystarczył mały spacer po nierówny gruncie, by zdemaskować iluzję, że gracz ma zdrowe ciało. Westchnąłem i spojrzałem w niebo ponad rzadkimi koronami sosen. Jak mogłem trwać w bezsensownym przekonaniu?! Przez ostatnich kilka lat większość czasu przeleżałem na łożu. A jak zareagowały na to moje kości? Nie chciałem wiedzieć. Miałem nadzieję, że nie uległy całkowitej demineralizacji. Uderzyła mnie myśl, że zielacha przyda się również mnie.

Nie, nie dam się, pomyślałem ze złością. Zerknąłem na mapkę. Zbliżałem się do bariery ABB, która wciskała się kilometrowym łukiem w las i zmuszała mnie do nadłożenia drogi. Choć to głupie, zacząłem biec prosto. Tacy już są faceci: choćby wszystko świadczyło przeciw nim, i tak chcą coś udowodnić, nieważne: sobie czy innym. Zobaczyłem napis przed oczami i usłyszałem kobiecy głos w uszach:

Ostrzeżenie. Zbliżasz się do Anty Bios Barrier.

Dwadzieścia metrów… Czy masz wszystkie nie zbędne wszczepy? Czy jesteś poinformowany o niebezpieczeństwach za filtrem?

– Zamknij się, babo – mruknąłem przez zaciśnięte zęby i dałem nura przez niewidzialną ścianę. Coś w środku mnie kazało przeciwstawić się uczuciu przegranej. Włączyłem radar. Wiatr zaświstał w uszach. Przeskakiwałem wykroty, omijałem zarośla, odbijałem się od pni brzóz, sosen i dębów, prując do przodu jak czołg. Po chwili otoczył mnie szary bąbel: chmura owadów, które czując wydychany przeze mnie dwutlenek węgla zbliżyły się, żeby kłuć i zabijać, ale odpychały je feromony wytwarzane przez ciało dzięki wszczepom. Kontrolowałem układ stawów, by przełożenia były najmniej forsowne, a obciążenia więzadeł minimalne. Rozgrzałem się. Galop pośród zieleni i słonecznych smug sprawił mi niewymowną radość. Coś zaskrzeczało z góry: bzyczącą marę pożerały czarne ptaki, jakby skrzyżowanie kruków z jaskółkami. Biegłem dalej. Przypomniałem sobie dziecięce lata, gdy potrafiłem się cieszyć tylko z tego, że jestem: gdy biegłem z całych sił, uderzając bosymi stopami w dudniącą ziemię, jak źrebak niecierpliwymi kopytami. Czułem ciało: giętkie, zaskakująco sprawne. Zaalarmował mnie sygnał radaru.

Zbliża się duży obiekt.

Zoom ukazał kształt, który mógł należeć do guźca, dzika, małego niedźwiedzia… Psiakrew, zawsze spałem na lekcjach biologii. Usłyszałem w dali ponure warknięcie i tętent racic. Albo kopyt. Może łap? Na sekundę odwróciłem głowę i zobaczyłem w gęstwinie liści jakiś paskudny pysk pokryty szczeciną. Jakby dzik, tylko dlaczego miał tyle wystających zębów i rogi?! Gdzie ta bariera? Trzysta metrów… Przyspieszyłem.

Obiekt zidentyfikowany. SRM022. Dzik Jadowity Gussmana. Samce bardzo agresywne, samotne. Terytorialiści. Lochy łagodne, z wyjątkiem okresu rui. Zalecane schronienie za barierą ABB bądź wezwanie Out-Rangers.

Dwieście metrów i chrząk, chrząk, za plecami. I ten tętent… Czy to w głowie mi tak wali? Ciemno. Tyle tych skrzeczących ptaków, bzyczenie i ten dzik koszmarny, uważaj na korzeń! Nie potknij się, patrz pod nogi, chrząk, chrząk, nie potknij się, dum, dum, dum.

Zbliżasz się do bariery. Dwadzieścia metrów…

ABB przebyłem tygrysim skokiem. Słyszałem za sobą dziki wrzask dobyty z dziesiątków gardeł. To ptactwo i odyniec nadziały się na filtr. Obejrzałem się. Niewidzialna ściana dymiła i iskrzyła. Wśród krzaków parowały krwawe strzępy. Nie miałem siły zastanawiać się nad losem zmutowanych stworzeń. Ledwo łapałem oddech. Serce łomotało jak młot w rękach kowala, który oszalał z rozpaczy, dowiedziawszy się, że jego jedyny syn zginął na wojnie: oczami wyobraźni widziałem, jak rzemieślnik pochwycił najcięższy obuch i jął tłuc w kowadło, złorzecząc niebiosom. Przyjaciele starali się go powstrzymać, chwytając go za ramiona, lecz niezmordowany człek bił w żelazo tak mocno, że trzonek młota pękł na dwoje. Miałem nadzieję, że moje serce nie pęknie. Oparłem się o niski konar dębu. Spazmatycznie wciągałem powietrze. Zrozumiałem, że podczas wirtualnych eskapad nic nie stymulowało serca. Co z niego zostało, Bóg jeden wie.

Gdy kryzys minął, podjąłem wędrówkę zachowując się jak operator dźwigu: moje ciało tak cierpiało, że musiałem traktować je jak cudze. Wydawałem rozkazy rękom i nogom, żeby wykonywały kolejny ruch, i krok za krokiem, metr za metrem pokonywałem dystans. Przyrzekłem sobie, że od tego dnia codziennie będę ćwiczył. I nigdy już nie wyjdę za ABB bez broni. Po przebyciu następnych dwóch kilometrów coś połaskotało mnie w nosie i kichnąłem. Fakt ten nie byłby godny odnotowania, gdyby nie to, że zaraz potem poczułem okropny ból w żuchwie i bicepsach. Raptownie zwiększone ciśnienie podczas ja najbardziej fizjologicznego odruchu spowodował rozdęcie żył, którymi krew wracała do steranej pompy ssąco-tłoczącej. Modliłem się o zmiłowanie, ale udręka trwała. Podniosłem ramiona. Po kilkunastu sekundach poczułem ulgę, ręce znowu stały się rękami, a nie sinymi balonami bólu. Cały mój organizm był jedną wielką katastrofą. Nie jestem już młody, myślałem, ale taki ból po byle kichnięciu? Takie zmęczenie po krótkim biegu? Darcie mięśni po spacerze? Jestem staruszkiem! W desperacji zmówiłem mantrę ograniczania bólu, założyłem okulary i ustawiłem omnik na wiadomości.

***

– Wita was stary dobry Cal Galahad. No, może nie ten sam, co kiedyś, bo, jak widzicie, krąży wokół mnie Personal Security Droid mk. I „Bat”; czyli nietoperz, skonstruowany przez zoenecką firmę Virtual War Droids Ltd. Jego zadaniem jest wyłapać każde wirusowe zagrożenie, jakie czyha na mój cyfrowy byt. Ma, podobnie jak krążące w sieci wirusy, elastyczny program dopasowujący się do okoliczności. A kiedy zechcę… o, właśnie… mogę uczynić go niewidzialnym, żeby nie rozpraszał mnie podczas zabawy. Obok mnie stoi dzielny komandos świeżo stworzonej Virtual Security Agency, w skrócie VSA, formacji, którą zorganizowali zoeneci, jak widać, ludzie najszybsi i najlepiej przystosowani do życia w sieci. Witaj, Frank.

– Cześć, Cal.

– Twierdzicie, że jesteście przygotowani na wszystko?

– Filie VSA założone zostały we wszystkich grach. Gwarantujemy wirtualne bezpieczeństwo. Gracze mogą bawić się jak dawniej.

– Ale skoro zagrożenie jest nieustannie zmienne, jak możecie być pewni, że odpowiecie na każdy atak?

– Oprócz indywidualnych nietoperzy każda grupa graczy otrzymuje niewidzialnego anioła stróża, czyli żołnierza VSA, takiego jak ja.

– Skąd pewność, że sobie poradzi?

– Nie ma innej możliwości.

– A w grach intymnych? Jak choćby w legalnych przecież Twisted & Perverted czy Crazy Nights? Co powiedzą sieciowcy na wieść, że czuwa przy nich niewidzialny opiekun?

– No cóż, w tych światach i tak nikt nie używa oficjalnych skinów.

***

Wyobrażałem sobie niziutką chatkę Baby Jagi, dach pokryty kobiercem mchów, maleńkie okien ozdobione modrzewiowymi okiennicami, wnętrze pełne ziołowych oparów, wydzielanych przez kociołki z wrzącymi dekoktami. Tymczasem zobaczyłem luksusową willę, zbudowaną najwyżej przed dekadą. Jedną z przybudówek wieńczyła kopuła teleskopu, dalej rozpościerała się płyta krytego hangaru, najprawdopodobniej dla orbitalnego śmiga. Po obu stronach łukowatego wejścia lśniły rozsuwane grodzie kryjące obronne mechy. I pomyśleć, że kiedyś lud kich posesji pilnowały organiczne psy, a potem naśladujące ich wygląd mechadogi… Wśród ozdobnych krzewów i ukwieconych pagórków dostrzegłem błysk metalu. Trzy baraszkujące garguary. No, no…

Właścicielka wyglądała na emerytowaną biznesmenkę, która po odsłużeniu czterdziestu pięciu la w obozie pracy, zwanym dla niepoznaki firmą, powróciła do zapomnianej pasji, jaką jest malarstwo i ziołolecznictwo. Ściany zdobiły dość ciekawie zaprojektowane holobrazy, szkice i podmalówki. Całe wnętrze stworzono jakby w oczekiwaniu na partnera, który dopełni życie interesującej kobiety. Zdawało się jednak, że marzenie jak dotąd się nie ziściło: Brak rodzinnych fotografii na stylowym fortepianie i technoklasycystycznym kominku świadczył, że nigdy nie rozpaliła domowego ogniska. Kolejna smutna ofiara biznesmeńskiego stylu życia?

– Jakie masz objawy, pięknisiu? – spytała, siadając za biurkiem wykonanym z nieznanego mi drewna, może afrykańskiego.

Zbiła mnie z tropu.

– Ale… ale… to nie ja jestem chory.

Spojrzała spod łukowatych brwi.

– Wyglądasz na zmarnowanego. Siadaj.

Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, jakaś łapa przyparła mnie do fotela, usłyszałem, jak z obu stron podjeżdżają podejrzane automaty świsnęła macka owijająca się wokół ramienia, coś prztyknęło przy szyi…

– Au! – krzyknąłem czując lekkie ukłucie. Rzecz jasna, okrzyk nie był wywołany bólem, ale raczej zaskoczeniem.

– Jaśniepan wrażliwy? – nie ukrywała rozbawienia.

– Przecież tłumaczyłem, że czuję się… Przerwałem, uzmysłowiwszy sobie, że właściwie ;, czuję się bardzo podle. Lekko się uśmiechnęła.

– Jakie to dziwne… – mruknęła, oglądając wyniki moich testów na przeziernym monitorze – …patrzysz na człowieka i widzisz odpowiedź, a on sam ślepy tylko dlatego, że rzadko w lustro spogląda… – Zerknęła na mnie bystro. – Gracz?

Wytężyłem wzrok, łypiąc na liczby.

– To widać?

– Wyraźnie i trójwymiarowo – roześmiała się.

– No właśnie… Biegłem do pani i strasznie rozbolały mnie mięśnie… Cały czas łupią jak…

– Nierozciągliwe – przerwała. – Rozciągniesz i przejdzie.

– A kości? Boję się osteoporozy, mam wraże…

– Niepotrzebnie, gołąbku – znów przerwała. – Mają prawidłową gęstość, bo napinały je mięśnie. Używałeś firmowych zasobników z płynem infuzyjnym?

– Tak, yamaglaxo i smithbros.

– No to spokój. O stawy i więzadła też nie musisz się martwić. Jedynym problemem jest…

– Serce?

Skinęła poważnie głową.

– Właśnie. Mówiąc po ludzku, kondycja. No i układ naczyniowy. Odzwyczajony od kontroli ciśnienia w sytuacji wysiłku i zmian pozycji.

– Da się to wyleczyć? – spytałem z nadzieją. Wystukała coś na klawiaturze. Z tyłu syknęło. Od wróciłem się i zobaczyłem, jak z jednej ze ścian wy suwa się kilka plastikowych szufladek. Przedtem ich nie widziałem. Prawdopodobnie były schowane za holoiluzją. Podeszła do nich i wyjęła jakieś tajemnicze zawiniątka. Położyła je niedbale przede mną; Były to parciane woreczki wypełnione mocno pachnącymi liśćmi, korzeniami, łodygami, a nawet fragmentami zasuszonych kwiatów.

– Nasze, polskie – wyjaśniła zdawkowo. – Bez pleśni, prima sort. Na mięśnie arnika, gorczyca, imbir, muszkatołowiec i pieprzowiec – wskazywała poszczególne woreczki. – Serce ci wzmocni serdecznik, głóg, konwalia, miłek, naparstnica, pszonak i żmijowiec. Sama hodowałam. W każdym zawiniątku jest opis, jak stosować. Nie pomyl się, co rano, a co wieczorem, co na czczo, a co przy jedzeniu. I pamiętaj, że „sześćdziesiąt stopni” to nie to samo, co wrzątek. Sięgnęła do szuflady.

– Samo zielsko nie wystarczy. Jeszcze… – rzuciła na blat dwa kolorowe pudełeczka – …minerały i witaminy. Vitabot i telomin. Same będą wiedziały, gdzie działać.

Z trudem łączyłem obraz byłej bizneswoman i obecnej czarownicy. Czy w biurze miała podobny ternperament? A może myliłem się z tym biurem?

– To niby kto jest naprawdę chory? – spytała, przerywając mój potok myśli.

Opisałem stan Pauline. Zasznurowała usta i zmarszczyła brwi.

– Tu zioła nie pomogą. Znaczy pomogą, ale nie do końca. Będzie potrzebny prawdziwy lekarz i plastik do apteki na nanoleki.

Skrzywiłem się.

– Z tym jest problem.

Spojrzała z obrzydzeniem, które szybko przekształciło się w zdumienie.

– Nieubezpieczony? Nie… niemożliwe. Przestępca? Zlustrowała mnie przenikliwym spojrzeniem.

– Chyba że pedofil… Głęboko westchnąłem.

– Nie chciałbym tego wyjaśniać… dla pani bezpieczeństwa.

– Nie jesteś stąd?

– Tylko przejazdem.

Wysunęła jeszcze jedną półkę, tym razem po drugiej stronie pomieszczenia. Podeszła i wyjęła z niej paczkę teraponu, dolojatru (generycznych odpowiedników inflahealu i painstopu) oraz tisrepu, cudownego nanobotowego „naprawiacza” tkanek. Rzuciła je na stół tak samo nonszalancko jak zioła.

– Masz. Wystarczy na pięć dni. Potem przyjdź po następne.

– A pani… jak się zaopatruje?

Uśmiechnęła się drapieżnie. Słowo daję, że wyglądała jak czarownica.

– Nie chcesz wiedzieć… dla twojego bezpieczeństwa – zaśmiała się sucho. – A teraz płać.

***

– Dzień dobry, Jagna Randal, Global Network News. Jak państwo pamiętają, nasza holostacja od kilkudziesięciu dni opracowuje raport o stanie gier, Dzisiaj nareszcie możemy go przedstawić. Zajmie się tym znany państwu gierczany ekspert, Cal Galahad.

– Witam was, kochani, chciałbym jak zwykle trochę pofiglować, ale niestety mam do odczytania dosyć ciekawy dokument, który specjalnie dla was tworzyły dziesiątki ekip GNN, w tym również ja. Obraz gier się zmienił, nic już nie będzie takie, jak było. Chociaż może i dobrze?

– Cal, czy mógłbyś…

– Tak, Jagno, przepraszam, ale za to mnie kochają, nieprawdaż?

– Cal…

– Czytam. Stan wirusów rzekomo się ustabilizował. Od ostatniej fali, po której drapieżniki zaczęły mutować, nie zanotowano większej zsynchronizowanej akcji, dane informują jednak o jedenastu tysiącach ataków na pojedynczych graczy. Co ciekawe, zniknęły wszystkie odmiany bugów nie związane z organiką, czyli duszące krawaty lub miażdżące samochody, pozostały jedynie zwierzątka. Co dalej…

W każdej grze powstała ekspozytura VSA, czyli Virtual Security Agency, nie trzeba dodawać, że jest to organizacja zoenecka. Zoeneci gwarantują bezpieczeństwo zarówno dzięki sprzedawanym przez siebie Nietoperzom, jak również niewidzialnym agentom. Czy im się uda, trudno powiedzieć. Na razie, że tak powiem, jest dobrze: po powstaniu VSA wszystkie napaści zostały odparte. Z tego, co podają zoeneci, a chyba trzeba im wierzyć, ponad połowa interwencji była niewidoczna dla graczy. Pomimo to, pozwolę sobie skomentować, liczby te nie napawają optymizmem.

Tak, jak można się było spodziewać, kilka firm produkujących gry sieciowe, które nie cieszyły się zbytnią popularnością, przeżywa obecnie poważny kryzys, część z nich ogłosiło upadłość, część została wchłonięta przez większych gigantów. Podobny zastój przeżywają dostawcy łóż, kasków i sieciowego oprogramowania.

A teraz kilka słów o pozytywnych stronach ostatnich wydarzeń, bo paradoksalnie są tacy, którzy na akcie terroru skorzystali! Znaczne ożywienie przeżywają gry typu single i cooperative player. Jak wiemy, zostały one oszczędzone. Dlatego Road to Hell, Sizzling Swords czy Savage, a nawet leciwe Raven Heart i jednodobowy Mrok przeżywają prawdziwe oblężenie. Istotne zmiany zaszły również w Brahmie. Zoeneci, rozgniewani i przestraszeni ostatnimi wydarzeniami, ogłosili zerwanie z paradygmatem homo realium. Nie zdziwcie się, drodzy oglądacze, jeśli wejdziecie w Brahmę, a w zasadzie Brahmawi, jak został ochrzczony nowy świat, i zobaczycie latających ludzi czy zjawy przenikające przez ściany. Zoeneci nie są już tacy jak my. To znaczy nigdy nie byli, ale długo i wytrwale udawali, że jest inaczej. Wisznu, jak można się domyślać, stracił rację bytu i połączył się z bratnim światem, tworząc grę o nowej nazwie, którą już raz wymieniłem, ale nie wyjaśniłem, o co chodzi, taki już jestem…

– Cal…

– Już wyłuszczam, Jagno. Drodzy oglądacze, Wisznu połączył się z Brahmą, tworząc Brahmawi. Jedynie niewielka część zoeneckiego świata przestrzega dotychczasowych reguł. Zamieszkują ją młodociani, którzy trafili tam z musu (i wcale się z tego nie cieszą), oraz niewielka część ortodoksyjnych zoenetów. Dzielnica ta została żartobliwie nazwana Śiwa, trudno powiedzieć, czy ze względu na destruktywne tendencje współczesnej młodzieży, czy negatywne nastawienie zniesmaczonych starców…

– Miało być bez komentarzy.

– Oni i tak wiedzą, że to wszystko jest reżyserowane, prawda, kochani? I jeszcze garść zupełnie dobrych informacji. Spora część zoenetów, których życie wisiało na włosku, a w zasadzie na kredycie, nie musi się już martwić, czy stać ich będzie na utrzymanie mózgów bądź dibeków, bo w Brahmawi powstało mnóstwo dobrze płatnych miejsc pracy! Pojawiły się firmy oferujące liczne odmiany ubrań ochronnych, droidów konkurencyjnych wobec oficjalnych Nietoperzy, nanosiatki, mikroradary i dziesiątki innych gadżetów czyniących cyfrowe życie bezpieczniejszym. Do urzędu skarbowego zgłoszono setki nowych firm oferujących szkolenia obronne, kursy wirtualnego survivalu i podstawy netowego programingu. Sama Virtual Security Agency powołała szereg filii zajmujących się implementowaniem cyfrowego przyspieszenia w syntetyczne mózgi, jak również rozwinęła szeroką kampanię reklamową, nakłaniającą zoenetów do wstępowania w ich szeregi. Zatem, kochani reasumując, sytuacja jest ciekawa, coś się poprzesuwało, coś zniknęło, coś się pojawiło. Liczba aktywnych graczy spadła o czterdzieści procent, ale tendencja się zatrzymała. Ostateczny kształt sieci wyłoni się zapewne w ciągu najbliższego roku. Zatem…

– Dziękuję ci, Cal. Mówił do nas Cal Galahad. Nazywam się Jagna Randal, Global Network News. Przegląd prasy…

***

Nieprawdopodobna jest moc nanoleków. Zawsze wyobrażam sobie, że to prawdziwe małe robociki, które pracowicie naprawiają popsute elementy naszych ciał: montują przęsła, naciągają liny, nitują, podciągają dźwigary, przesuwają bloki, spawają, testują, potem wznoszą kciuki w geście „okay! I ewakuują się znanymi sobie drogami. Pauline zdrowiała z dnia na dzień, co napełniło nas nową otuchą. Trzeciego dnia brania leków, gdy jej stan na to pozwolił, znieśliśmy jej łóżko na dół, żeby mogła wypełnić czas rozmową. Ruben Troy rozgadał się jak nakręcony, racząc ją raz za razem rewelacyjnymi pomysłami, jak pozbyć się cyfrowej zarazy (by za chwilę oświadczyć, że czegoś tam nie przewidział). Anna pochłaniała el-book za el-bookiem, co w jej przypadku wyglądało wręcz groteskowo: używała przyśpieszenia i ledwie wczytała w ramkę jakieś dzieło, już drugą ręką szukała nowego mnemokryształu. Potem wgrywała w omnik rekonwalescentki co ciekawsze fragmenty. Chip chyba nie miał śmiałości do kobiet, bo stale coś majstrował przy steranych motombach Bezbolesnych, Peter zaś owszem, próbował podrywać, ale Annę, nie panią dyrektor; rzecz jasna bez skutku. W końcu to ja byłem właścicielem jej serca i duszy. Jego doomowi koledzy z drużyny albo oglądali niezliczone mecze ze Sprawiedliwymi, albo nieruchomieli wykonując na niewidzialnych terminalach zagadkowe operacje. Niby po domku szwendało się dziesięć stalowych potworów, a jakby nikogo nie było. Dzieliłem czas między rozmowy z dziewczynami i kurowanie okropnych zakwasów w całym ciele. Pilnie przestrzegałem zaleceń zielarki i nie mogłem się doczekać kolejnej wizyty.

Czwartego dnia kuracji z Novatronics zadzwonił Harry, który cudem uniknął aresztowania i dzielnie zastępował Pauline.

– Policja ciągle trzyma naszych ludzi – skarżył się – Grzebali w komputerach, ale nic nie znaleźli.

– Bo i niczego podejrzanego w nich nie było skwitowała chora, unosząc się w pościeli.

– Pauline, nie doceniasz powagi sytuacji – je szare oczy błysnęły złowrogo. – Jest afera z wirusami, a wciąż nie ma winnego! Dlaczego tak się do nas przyczepili?

Eim zbladła.

– Chcą znaleźć kozła ofiarnego…

– Albo go stworzyć – przerwałem. – Rząd nie przyzna się, że sabotował sieć. Nawet jeśli w waszych serwerach nic nie ma, to może się znaleźć, oni to włożą.

– Trzeba jak najszybciej znaleźć winnego – przytaknął Harry. – I jeszcze coś ci powiem. Zostanie przykładnie ukarany bo media puchną z gniew O zoenetach nie wspomnę. Suchej nitki na organikach nie zostawili. Według nich każdy, kto ma w ciele odrobinę wody, jest podejrzany. Mam paskudne przeczucie, że te policmajstry chcą nas poświęcić.

– Przestań, Harry – Pauline opadła na poduszkę – Mamy w podziemnych sejfach ponad siedemnaście tysięcy dusz. Nie mogą nas zamknąć.

– Ale przejąć mogą.

Machnęła ręką, jakby chciała się opędzić od napastliwej muchy.

– Co u Konona?

Norman wystukał coś na konsoli. Jego twarz zastąpiła buzia chłopca.

– Cześć, mamo…

***

Jesteś zoenetem? Zamieszkujesz dibek? Zainstalowano ci opcję przyspieszenia? A więc mamy dla ciebie propozycję! Porzuć sieć! Wejdź w prawdziwy świat! Wejdź w realium jako superman! Policja Wolnych Stanów Ameryki rozpoczęła właśnie nabór doborowych oddziałów Digital Runners! Dobrze wiesz, że homo realium nie ma z tobą szans. Wykorzystaj to! Stań się członkiem elitarnych jednostek D-Runners i łap przestępców niczym jastrząb powolne żółwie! Zapewniamy atrakcyjne wynagrodzenie, służbowy apartament i pasjonującą pracę w młodym, dynamicznym zespole! Skontaktuj się już dzisiaj! Oto nasze namiary…

***

Tym razem wycieczka do znachorki przebiegła wiele łatwiej. Zakwasy prawie się wchłonęły, mięśnie jakby trochę się uelastyczniły, dzielnie maszerowałem, sycąc uszy śpiewem ptaków. Gdy dotarłem do jej posesji, byłem tylko trochę zmęczony. Zioła czyniły cuda.

– Pracowała pani w biznesie? – spytałem po zapatrzeniu się w medykamenty.

 – Pneumobilowym. Lamborghini.

Pozostałem na wdechu.

– Widziała pani na własne oczy condora?!

Rozmarzyłem się wspominając cudowną reklamę: „Lamborghini condor. Kosmos stoi otworem”.

– Ba – odparła ze śmiechem. – Nawet taki mam.

– W hangarze?

– Chcesz zobaczyć? Przełknąłem ślinę.

Bryła pojazdu była czystym dziełem sztuki. Rozmiarami był bardziej zbliżony do aurokaru niż standardowego osobowego pneumobilu. Obchodziłem go dookoła, pożerając wzrokiem refleksy światła na karoserii i podziwiając każdy detal wykończenia.

– Nie kurzy się dzięki antygrawom? – zgadywałem.

– Yhm – odparła, jakby ją również podniecał widok limuzyny.

– Wytrzymuje próżnię i schodzi na dno oceanu?

– Yhm.

– Nie ma takich mobili.

Roześmiała się.

– Mogę wejść do środka? – spojrzałem błagalnie.

Gdy usadowiłem się w kokpicie, postanowiłem nigdy już z niego nie wychodzić. Zrobiłbym wszystko za taki wóz. Zawsze chciałem być astronautą, a właśnie zasiadałem za sterami czegoś, co niewiele różniło się od kosmolotu! Condor, rzecz jasna, nie był typowym statkiem kosmicznym. Owszem, świetnie wytrzymywał warunki próżniowe, ale brakowało mu napędu, by swobodnie podróżować w przestrzeni międzyplanetarnej. Niewielkie rakietowe silniczki spełniały rolę korektorów lotu na orbicie i podczas wchodzenia w atmosferę. Na Księżyc nie poleci, pomyślałem, nostalgicznie głaszcząc wolant. Przypomniałem sobie talismana, mój myśliwiec z Dream Space, i raptem duma, jaką mnie napawał, wydał się śmieszna.

Wracając od znachorki, postanowiłem obejrzeć wiadomości. Założyłem okulary i włączyłem omnik.

– …go się chyba nikt nie spodziewał!

Rozentuzjazmowana spikerka nie mogła usiedzi na krześle.

– Według słów Manfreda Genstada, profesora socjologii z Warsaw Central University, jest to przełom w historii ludzkości. Ion Jerubal, rzecznik praso Pharma Nanolabs, oznajmił dzisiaj rano, że cena bezmózgów będzie wynosić siedemset pięćdziesiąt tysięcy kredytów, ale w najbliższej przyszłości niewykluczone są obniżki. Przed gatunkiem homo realium rysuje się wizja nieśmiertelności, powiedział prezydent Europy, Hans Aaronstein. Filie Pharma Nanolabs rozpoczną zapisy pojutrze. Przypominamy, że adresy można znaleźć na oficjalnej stronie firmy oraz w informatorach. Szczegóły dzisiaj o piętnastej, w wydaniu głównym…

Zdjąłem okulary i wypuściłem powietrze. Bezmózgi. Rany boskie, bezmózgi! Marzenie ludzkości się spełniło. Ba, marzenie Pauline się spełniło! Konon będzie mógł wrócić do realium! Zeskanują jego kod genetyczny i wyhodują klona, w który włożą mózg dawcy…

Zakręciło mi się w głowie. Wypatrzyłem pień wiatrołomu, podszedłem i usiadłem na kruchej korze. Od tej pory stary człowiek będzie mógł zakupić własną młodą kopię i zwyczajnie się przesiąść. Stetryczałym ośrodkowym układem nerwowym zajmą się leki reperacyjne, więc teoretycznie będzie mógł żyć tysiąc lat i więcej… Spojrzałem w górę. Klingi słońca przedzierały się przez korony drzew. Czy to Bóg dawał znak? Wszak czternastego czerwca dwa tysiące sto dziewięćdziesiątego dziewiątego roku ludzie otrzymali dar biologicznej nieśmiertelności.

***

Przez następnych pięć dni siedzieliśmy non stop w wiadomościach: czasem indywidualnie, korzystając z walkteli bądź omników (bardzo ładny efekt daje nałożenie obrazu w okularach i ognia w kominku, a gdy dodasz do tego szklaneczkę whiskey, wrażenia, wręcz olśniewają), głównie wieczorową porą; kiedy indziej gremialnie, przed holomonitorem, najczęściej podczas posiłków. Dyskusjom i planom nie było końca.

– Wrócisz do realium? – pytał Mike Gunner, rozgrywający Bezbolesnych, swojego doomowego kolegę. Tamten kręcił stalowym łbem.

– Nie wiem. Jakoś nie bardzo to widzę.

– Na powrót zachłysnąć się świeżym powietrzem? – kusił.

– Ee.

– A seks? Rozumiesz? Prawdziwe ciało? Zapach potu, zapach włosów łono…

– Przestań. Chce mi się rzygać.

– Tylko nie zwymiotuj do sejfu! – chichotał Mike.

Pauline roześmiała się. Teraz śmiała się ze wszystkiego. W zasadzie od ogłoszenia nowiny uśmiech nie schodził z jej twarzy.

– Pani dyrektor zadowolona? – spytałem. Tylko skinęła głową, a w jej oczach odbijał się raj.

– Konon wróci do macierzy? – dopytywałem się.

Znów przytaknęła. Szybko policzyłem lata.

– Bilans wyjdzie na zero: pięć lat w realium, pięć w sieci. Razem dziesięć. Szkoda, że nie ogłosili tego w jego urodziny, prawda?

Wspomnienie przywołało na jej twarz chmurę bólu.

 – Trochę szkoda – przyznała.

Spojrzałem na Annę. Tylko ona z całego towarzystwa nie podzielała ogólnego podniecenia. Nie miaładokąd wracać. Zresztą opcja wykupienia bezmózga miała sens tylko dla posiadaczy organicznych mózgów. Dibekowcy wciąż byli poza zasięgiem. Z drugiej strony czy chciałaby wejść w organiczne, delikatne ciało, podatne na urazy i starzenie? Nawet Bezboleśni się wahali, cóż więc mówić o niej?

– Jak tam, Aniu, w porządku?

Podszedłem i dotknąłem jej zimnego ramienia. Spojrzała na mnie błękitnymi oczami, na których dnie osiadł smutek.

– Może to śmieszne, ale… czy mógłbyś mnie przytulić?

***

– Dzień dobry, Sylvia Orda, popołudniowy serwis World News. Jeszcze nie przebrzmiały zachwyty nad przyszłością organicznie nieśmiertelnej ludzkości, a już pojawiły się głosy ostrzegające, a nawet protestujące. Buntują się firmy ubezpieczeniowe twierdząc, że dotychczasowe polisy ubezpieczeniowe na życie nie uwzględniały wiecznego biologicznego bytowania, zatem treść warunków ogólnych powinna zostać wstecznie zmieniona. „Byłby to precedens, ale nasi klienci powinni zrozumieć”, mówi Wald Inio, rzecznik firmy Vita Sacrum, „że nie możemy wypłacać im emerytury w nieskończoność. Sprawa jest delikatna i skomplikowana. Wydaje się, że trzeba będzie zmienić cały kodeks pracy. Doprawdy, czeka nas wiele zmian…”


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю