355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marcin Przybyłek » Gamedec. Sprzedawcy Lokomotyw » Текст книги (страница 7)
Gamedec. Sprzedawcy Lokomotyw
  • Текст добавлен: 22 февраля 2018, 18:00

Текст книги "Gamedec. Sprzedawcy Lokomotyw"


Автор книги: Marcin Przybyłek



сообщить о нарушении

Текущая страница: 7 (всего у книги 19 страниц)

***

Chcąc nie chcąc, musiałem się zabrać do gamedeczanej roboty. Zacząłem od przesłuchań. Baczewski miał rację. Pokojowe i kelnerzy, którzy obsługiwali spotkanie, niewiele mieli do powiedzenia:

– Byli pewni siebie.

– Bardzo pewni.

– Piekielnie inteligentni.

– Opanowani.

Dzięki. Mówili bardziej o swoich wyobrażeniach i kompleksach niż rzeczywistych cechach prezesów Pharma Nanolabs i Medtronics, a raczej ludzi, którzy się pod nich podszywali. I tyle właściwie dowiedziałem się z rozmów. Pozostawały nagrania.

Miałem pełne rekordingi spotkań syndykatu. Znów nawiedziły mnie wizje własnego grobu. Zapoznawszy się z tymi danymi miałem tylko jedną szansę przeżycia: zostać agentem BOP-u. Wspaniała przyszłość: mówić „kolego” do człowieka, który bez zmrużenia oka zamordował niewinną kobietę. O tym co zrobił w przeszłości i co uczyni w przyszłości, wolałem nawet nie myśleć.

Umieściłem kryształ pamięciowy w łapce grawitacyjnej i pogrążyłem się w obserwacji holoekranu. Wielka, połyskliwa sala obrad z panoramicznymi oknami ukazującymi jakieś miasto zalane słońcem. Nie Warsaw City Owalny stół o powierzchni kilku apartamentów. Przy każdym stanowisku holomonitor, moduły instrukcji głosowych, myślowych i klawiatura dla konserwatystów, czyli tych, którym nie chce się precyzyjnie myśleć czy gadać. Sam należę do tej grupy. Towarzystwo w krawatach, przeważnie klasycznych, bez animacji czy innych udziwnień. Każdy ma uruchomiony walktel bądź omnik i patrzy na niewidoczne dla innych okna. Trochę dziwne wrażenie sprawiają ich rozbiegane oczy, jakby śledzili wzrokiem duchy. Od czasu do czasu ktoś wyciąga rękę w powietrze i naciska niewidzialny przycisk. Zwolennicy operatywy opuszkowej . Tacy jak ja.

Początek rozmowy. Ktoś rzuca dowcip. Włączam opcję podpisów. Nad głowami rozjarzają się nazwiska. Kawał opowiedział William Girot, minister spraw wewnętrznych Wolnej Europy, jowialny szatyn w średnim wieku. Śmieją się. Trzęsą się podgardla co bardziej otyłych panów. Coś komentują. Robię najazd na prowodyrów. Obaj prezesi siedzą obok siebie. Ten po lewej, brunet o okrągłej twarzy, to Ganimed Rawson, niby-szef Medtronics. Po prawej blondyn z krótką bródką, szerokie bary, Hermes Hindenburg, podający się za szefa Pharma Nano1abs. Ciekawe. Stop. Robię najazd na jego twarz. To właśnie tak wyglądający prezesunio zatwierdził akcję z wypuszczaniem w eter paskudnych bakcyli… przyglądam się bezwzględnej zastygłej gębie i mam ochotę zdzielić ją łopatą. No, do roboty, do roboty, ponaglam się. Play. Najazd na jego oczy. Zwalnia tempo. Jak on rusza tymi gałkami? Rewind. Play. Aha. Z boku na bok. Czyta coś w powietrzu. Sprawdza jakieś dane. Cofam zapis o kilka sekund, oddalam obraz i wydaję dyspozycję odtwarzania. Złapałem się na tym, że nie słuchałem, o czym była mowa.

– Jaki według panów procent konsumentów wyemigrował w ciągu ostatniego kwartału do sieci? – pytanie Jasona Pickwicka, prezesa Pandy, wiodącej firmy produkującej sportową odzież.

Zbliżenie na oczy Hermesa. Tak. Czyta.

– Około czterdziestu setnych – odpowiada.

Stop. Odjazd. Twarz zatrzymana w momencie zaciskania ust. Kamera w lewo, w stronę Ganimeda Patrzy na partnera uważnie, policzki rozluźnione wzrok skupiony, ale niezbyt agresywny, ot, zwykłe biznesmeńska narada. Po krótkim wahaniu wyłączam głos. I tak nie bardzo mogę się skupić na rozmowie, a przy obserwacji mowy ciała przekazy werbalne bardzo przeszkadzają. Odjazd. Play.

Przez kilka minut nic się nie działo. Standardowe spojrzenia, grymasy, gesty palców i rąk, wychylenia, Znam je na pamięć. W pewnym momencie coś w ruchach Ganimeda zwróciło moją uwagę. Cofnąłem zapis. Włączyłem głos. Lekkie zbliżenie na jego sylwetkę.

– …sadzają. Wszystko to jakieś wyolbrzymione – głos kogoś z sali.

Rawson słucha rozluźniając wargi, jakby szykował się do riposty Zwalniam odtwarzanie.

– Taaaaak… – rozbrzmiewa jego pogrubiony głosl Prawa ręka oparta łokciem o blat zaczyna się podnosić.

– …aaallllleeee trzzzzzzeeeeebaaaaa zaaaazznaaaaczzzyyyćććć, żżżże…

Stop. Wpatruję się w uniesiony palec wskazujący. Gdyby podniósł rękę wyżej, mógłbym uznać, że coś przełącza na widocznym dla siebie pulpicie, ale… Zaraz… Gdzie trzyma łokieć? Cofam zapis. Play.

– Tak, ale trzeba zaznaczyć, że dane te poch…

Stop. Łokieć automatycznie przyciągnął do tułowia. Wykonał tym samym… Gest wylogowania! To już było podejrzane. Taki nieświadomy ruch może uczynić tylko stały bywalec sieci albo gracz. Niby spotkałem prezesów rozmiłowanych w światach (tu wspomniałem przygody w Happy Hunting Grounds), ale powiedzmy sobie szczerze, biznesmeni na stanowiskach raczej stronią od netu. Mają dostatecznie dużo rozrywek w realium, o pracy nie wspominając. Zanotowałem spostrzeżenie i powróciłem do obserwacji. Play.

Po upływie trzydziestu minut kelnerka przyniosła napoje. Rawson i Hindenburg odmówili kawy.

– Czy praca w firmach farmaceutycznych zanadto panom nie zaszkodziła? – mówi Sam Tanker, prezes Safe Nations. Szeroko się uśmiecha.

Ganimed patrzy w okno i rozciąga usta w bladym półuśmiechu. Odzywa się Hindenburg:

– Po prostu wolimy herbatę.

Stop. No cóż… mają prawo. Na wszelki wypadek wprowadzam fakt do notatek. Oddalam obraz, by widzieć całą salę. Wyłączam dźwięk. Znowu standardowe zachowania. Raptem poruszenie. Najwyraźniej Rawson czymś wszystkich zbulwersował. Wszystkich oprócz Hermesa. Rewind. Głos. Play.

– Proszę pana – mówi Zygmunt Robertson, szef Modern Houses Ltd. Popija kawę. – Mamy w tej chwili… – stuka w terminal. Konserwatysta. – …dokładnie trzydzieści milionów czterysta dwadzieścia tysięcy klientów na całym świecie. Z tego, co pan mówi, wynika, że w tym roku do sieci odejdzie półtora procenta, czyli…

– Czterysta pięćdziesiąt sześć tysięcy trzystu – wchodzi w słowo Rawson.

Patrzą na niego skonsternowani.

– Kiedy pan zdążył to policzyć? Zdawało mi się że jest pan zwolennikiem operatywy opuszkowej? – pyta Minister Spraw Wewnętrznych. ;

Właśnie?! Stop. Najazd na twarz Ganimeda. Uśmiecha się, ale kąciki ust jakby nie do końca podciągnięte. Twarz napięta. Nie jest to grymas pychy czy zwycięstwa. Raczej coś maskuje. Kamera w prawa na twarz Hermesa. Patrzy na kolegę z uśmiechem; wargi lekko rozchylone… ma ochotę mu pomóc. Wygląda tak, jakby chciał go wytłumaczyć. Klatka d przodu. Jeszcze jedna. Usta zwierają się i zaciskają, Zreflektował się, że nie może się odezwać. Najazd na oczy. Mięśnie twarzy lekko napięte. Zmarszczki w kącikach… Czeka, co powie Rawson. Kamera na twarz Ganimeda. Odjazd. Play.

– Od czasu do czasu stosuję operatywę myślową, Tak dla gimnastyki…

Zgromadzeni chrząkają i szurają krzesłami. Śmieją się.

– Już sądziłem – znowu Sam Tanker – że tak szybko machnął pan ręką, że nie zdążyłem zauważyć!

– To byłby najszybszy numerek w historii! – rechocze prezes Adnike, Jude Stone.

– Tak szybki, jak z tym facetem, co wystawił tyłek przez okno, zbiegł na dół i zdążył zobaczyć, jak tyłek się chowa! – wtóruje szef Safe Food Industries Izaak Rubinstein.

Rozluźnienie. Kamera na Ganimeda i Hermesa Śmieją się z innymi. Są jakby bardziej zrelaksowanl Stop. Zatrzymane roześmiane gęby Zrobiłem notatki.

Tego dnia przejrzałem wszystkie nagrania. Zajęło mi to z górą czternaście godzin. Gadatliwe towarzystwo. Nic więcej nie znalazłem. Czytanie w powietrzu jest rzeczą naturalną. Niechęć do kawy trudno potępić. Zastanawiał gest wylogowania i szybkie liczenie. O ile pierwsze kojarzyło się tylko z graniem, to drugie mogło sugerować nie do końca ludzkie umiejętności, raczej digineckie… Chyba że rzekomy Ganimed istotnie stosował zamiennie operatywę polegającą na mentalnych instrukcjach, ale dlaczego wcześniej ani później tego nie robił, tylko machał ręką, wciskając niewidzialne klawisze? Hm… Poza tym jak, do diabła, sztuczny mózg digineta może siedzieć w ludzkim ciele?

Późną nocą wyłączyłem przeglądarkę, spojrzałem w okno i odskoczyłem. Tak pogrążony byłem w myślach, że widok krzywizny błękitnej planety kompletnie mnie zaskoczył. Spodziewałem się zobaczyć Warsaw City migoczące milionem świateł. Zaschło mi w ustach. Gdzie mój Jack Daniels? Rozejrzałem się po pokoju. Nie przewidziano barku. Była to raczej cela. Nie znajdziesz też miękkiego szlafroka, masażu w łóżku, muzyki i innych przyjemnych rzeczy, pocieszyłem się w myślach. Mam nadzieję, że chociaż tusz jest antygrawitacyjny. Zanim poszedłem do łazienki, zerknąłem jeszcze raz przez szybę. Hm… widok, choć nie ten, był całkiem, całkiem…

***

Kupiłeś bezmózga dla siebie i żony, na dzieci założyłeś lokatę. A pies? Przecież pies też człowiek! Nie wspominając o kocie i chomikach. Precious Pet za kontraktowało z Pharma Nanolabs współpracę w zakresie produkcji bezmózgów dla ulubieńców. Jeśli twój zwierzak jest już stary skontaktuj się z nami.

Zamrozimy go, a gdy tylko będzie to możliwe, włożymy w nowe młode ciało! Precious Pet! Zapraszamy

***

Od samego rana następnego dnia rzuciłem się pracy. Szkoda było każdej minuty, martwiłem o Annę, Pauline, Chipa, Petera i Harry’ego, oddalonych jakieś marne kilka tysięcy kilometrów. Tak bardzo chciałem ich zawiadomić, że żyję…

Nagrania pilnie strzegły swojej tajemnicy. Fałszywi prezesi byli rozluźnieni, wygrzewali ręce o wypielęgnowanych paznokciach w słonecznych plamach padających na stół, dość często spoglądali w okno uśmiechali się, sielanka.

– Wasi agenci musieli ich śledzić po spotkaniach prawda? – postanowiłem zaczepić generała.

– Prawda.

– I co? Nie wiecie, dokąd lecieli?

– No, korwa, nie wiemy. Ślad się urywał. Gubili ich w miastach.

– Jak to, przecież macie te wszystkie sensory, satelity…

– Pojazd, korwa, to jedna rzecz, a człowiek inna. Gubili człowieka. Nawet agent nie wejdzie do strzeżonych biurowców.

O ile przy pierwszym spotkaniu jego wulgaryzmy mnie bawiły, o tyle teraz wydały mi się po prostu prymitywne. Partacze, pomyślałem i wróciłem do celi.

Późnym wieczorem znałem niemal na pamięć odzywki, gesty i ruchy ze wszystkich spotkań. Nie ukrywam, że mam do tego talent. Najbardziej wkurzali mnie tym swoim patrzeniem w okno. Wygląd tak, jakby wszelkie warianty mieli zaprogramowane, wyliczone i tylko czekają na koniec. Leżałem w łóżku na brzuchu i przysypiałem. Obróciłem się na plecy i zatrzymałem akcję w momencie, gdy Ganimed spoglądał tymi swoimi niewinnymi oczkami na przemykające za oknem chmury.

– I czego się tak gapisz, gamoniu? – mruknąłem i zrobiłem najazd.

– Ładne oczka. Ładne masz oczka, gamoniu. Orzechowe. Nie, migdałowe. Czyściutkie jak kropelka. Przybliżyłem obraz jeszcze bardziej. Brązowe oko wypełniało cały holoekran.

– No, śliczna patrzałka. I białkówka taka wypielęgnowana, bez żyłek prawie zupełnie… Jeszcze najaździk… I rogóweczka przezierna jak diament, i ta piękna tęczówka prążkowana, bez plamek, i ta źrenica… czarna jak studnia… jak przeznaczenie… szeroka, głęboka źrenica…

Wycofałem obraz i wcisnąłem play. Zamknąłem ;oczy. Raptem jakby piorun we mnie strzelił. Poderwałem się. Zmęczenie uciekło gdzieś w kosmos, tak przecież bliski. Miałem wrażenie, że mogę własnoręcznie popchnąć całą stację na wyższą orbitę. Cofnąłem dokument do sceny patrzenia w okno.

– Szeroka źrenica?! Szeroka źrenica?! – patrzyłem oniemiały na oko, które bez przeszkód spozierało prosto w słońce, maksymalnie rozszerzając tęczówkę, zamiast ją kurczyć. – Jasna cholera!

Poszukałem sceny, w której w okno spogląda Hermes. Jego źrenice zachowywały się tak samo. Zrobiłem odbitki. To nie są ludzie, kołatało się w głowie. Pomysł z kosmitami odrzuciłem w przedbiegach. Jeżeli nie ludzie i nie ufo, to motomby, tyle że jakieś nieprawdopodobne modele udające ciało człowieka. To wyjaśniałoby także szybkie myślenie Ganimeda. Musiał być dibekowcem. I wtedy do mnie dotarło. Paradoksalnie na akcji „Pandora” najbardziej zyskali zoeneci.

***

– Muszę lecieć do FSA – oznajmiłem Baczewski mu, kiedy wmaszerowałem do jego gabinetu.

Stał pochylony nad makietą bitwy pancernej pod Studziankami. „Obszar dawnej Polski, połowa dwudziestego wieku” – głosił holonapis. Prymitywne, ale dziwnie piękne pojazdy o kołach otoczonych żelaznymi gąsienicami mozolnie wdrapywały się na wzniesienie, podczas gdy podobne do nich, tylko oznakowane nie czerwoną gwiazdą, lecz czarnym krzyżem zajeżdżały je od flanki i dmuchały ogniem z długich luf.

Enrique wyprostował potężne cielsko i spojrzał podejrzliwie.

– Do Ameryki? A, korwa, po co?

– Do szefa Medtronics. A potem do Europy, Pharma Nanolabs.

– Co ci, korwa, odjebało? Ty nic nie pojął? To ni oni gadali, ale jakieś łebki podstawione! Na tyc spotkaniach, korrwa mać, były nie prezesy, ale skurwysyny jakieś, lewusy! Korwa, rozumiesz?

I znowu jakby zaczął mnie bawić.

– Korrwa, rozumiem.

Z jego ostrego spojrzenia odgadłem, że ma zamiar mnie zdzielić.

– Ale, korrwa… – podjąłem i natychmiast zrozumiałem, że przeholowałem. Zrobił w moim kierunku dwa kroki. Wziął wdech i zatrzymał powietrze w płucach. Cała jego postawa zdradzała zajadłą wewnętrzną walkę. Powstrzymał się chyba ostatkiem woli.

– …muszę z nimi porozmawiać – skończyłem zdanie. – Mam pewien ślad, lecz chcę wiedzieć z całą pewnością.

– Jak masz ślad – wysapał – to najpierw powiesz mnie. A ja zadecyduję, co dalej.

A gdzie „korwa”?

– Nic, ci, kurwa, nie powiem, dupku zasrany – wypaliłem i zobaczyłem, jak całe życie przemyka mi przed oczami. – Jak masz debili zamiast ludzi i sam jesteś półgłówkiem nie potrafiącym rozwiązać zagadki, to się przynajmniej nie ośmieszaj. Wyślij mnie do FSA, a ja przyniosę odpowiedź.

Nastała cisza niczym przed ścięciem jakiegoś rzezimieszka podczas publicznej egzekucji. Po chwili jego spojrzenie złagodniało.

Podjąłem duże ryzyko, ale udało się. Od początku podejrzewałem, że generał reprezentuje „twardy” typ osobowości i ceni tylko tych, którzy się postawią i wytrzymają na stanowisku mimo ataku. W sufickiej typologii zwanej enneagramem jest to numer ósmy, czyli Szef. Takich jak on kłótnia czy bójka jedynie podnieca. Nie boją się nikogo, większość ludzi uważają za mięczaków. Jedyna rzecz, jakiej się obawiają, to niedoinformowanie. Twardzieli szanują, a nawet mogą się z nimi zaprzyjaźnić. Gdyby nie ta dziwna cecha, prawdopodobnie nigdy bym nie opuścił bazy. Poprawka. Opuściłbym, tyle, że w samym ubraniu. Jak to czasami wiedza może uratować życie… W tej chwili mogłem czytać w jego myślach. Był przekonany, że spodobało mi się w bazie, mam zamiar wypełnić misję i stać się najtwardszym z BOP-owskich agentów. Popełniał ten sam błąd, co większość ludzi na świecie: myślał, że każdy jest ta jak on. I, korrwa, dobrze, że tak myślał.

***

Naluszki Drophop. Przewiewne, nawilżające, samodopasowujące, bezuciskowe, inteligentne. Jedna para na całą dobę! Drop? Hop! Drop? Hop! Pozwól Swojemu bobasowi cieszyć się życiem, podczas gdy naluszki Drophop zajmą się tym, czym nikt zajmować się nie chce. Drop? Hop! Drop? Hop!

***

Obok mnie w dwuosobowym orbitalnym śmigu siedział sam Laurus Wilehad, jak podejrzewałem nie tylko policjant z Centralnego Biura Śledczego” który dowodził akcją odbicia rzekomych pracowników Binary Digits z siedziby Novatronics, ale przede wszystkim błyskotliwy członek BOP-u. Przystojniak, psiakrew. Teraz miałem okazję z bliska podziwiać jego wąskie usta, odważnie zarysowany nos regularne brwi i stalowe oczy. Rzeczywiście był blondynem o falującej, zgrabnie się układającej grzywie. Skąd się biorą takie filmowe gęby? Westchnąłem nostalgicznie i zerknąłem we wsteczny monitor. Z ulgą obserwowałem, jak hotel Twardowsky maleje i znika w czarnej pustce. Uciekałem z celi śmierci.

Niedaleko naszego pojazdu zamajaczyła połyskliwa wiązka lin.

– Z którego to miasta? – spytałem, wskazuj struny.

– Władywostok. – Ciekawe… – Co takiego?

– Te liny. Ja wiem, że mają długie polimery, to jakieś nieludzkie, że się nie rwą.

Prychnął. Nie wiem, co to miało znaczyć: pogardę dla mojej niewiedzy, lekceważenie tematu?

– Masz rację, bo to nie jest wytwór ludzki. To potwory.

A więc prychał na same liny. Nie lubił ich?

– Satelity supportujące – wskazał palcem pierścień złożony z dziesiątek dysków – trzymają te glisty jak lalkarze sznurki marionetek.

– Glisty?

– One żyją.

Przełknąłem ślinę.

– Produkt Mobillenium – kontynuował. – Nieustannie się zrywają w niezliczonych miejscach, ale stale się regeneruj ą i naprawiaj ą.

– Same?! – wytrzeszczyłem oczy.

– Nie chcesz wiedzieć, jak funkcjonują – mrugnął protekcjonalnie. – Linowce to największa inwestycja na Ziemi. Mobillenium liczy, że zwróci się za circa sto pięćdziesiąt lat.

– Sporo wiesz o tym Mobillenium.

Chrząknął.

– Jako agent muszę wiedzieć o wielu rzeczach.

Czyżby? Spojrzałem na niego. Dlaczego sam dotąd nie wiedziałem o tych linach? Laurus przerwał moje rozmyślania, wchodząc w gazowy kożuch Ziemi. Czy skrzydła spadających aniołów także płonęły od tarcia o termosferę? Fascynujące. Może dlatego tak się rozgniewały na Stwórcę i w rezultacie przekształciły w demony bo paliły się w nieludzkiej temperaturze, jęczały, krzyczały, wzywały pomocy, próbowały wzlecieć w górę, ale powierzchnie nośne zostały zniszczone podczas opętańczego lotu? A może piekło nie mieści się wcale pod ziemią, ale w górnych warstwach atmosfery? Ocknąłem się z apokaliptycznych wizji dopiero, gdy wpłynęliśmy w błękitne, przejrzyste powietrze.

Choć lecieliśmy z pięciokrotną prędkością dźwięku, czekała nas dwugodzinna podróż. Wilehad widać nie miał ochoty na pogawędkę, bo włączył holowizję. Zobaczyłem skalistą równinę, po której skradało się trzech komandosów VSA. Raptem zza wysokiego ostańca wybiegł dziwny zwierz, przypominający tygrysa szablozębnego, ale wyposażony w znacznie większe kły i szczątkowe błoniaste skrzydła. Mężczyźni otworzyli ogień. Drapieżnik rozpędził się i wybił w powietrze. Obraz zatrzymał się ukazując jego potężne cielsko wyciągnięte w skoku. Otaczały go błękitne smugi strzałów. Kamera okrążyła scenę. Odezwał się glos:

Mówi się, że gry stały się miejscem niebezpiecznym.

Ekran ożył. Napastnik wylądował na piersi najbliższego człowieka i wbił pazury w materiał munduru. Przewrócili się, wzniecając tuman pyłu. Pozostała para otworzyła ogień. Bestia siedziała na ofierze i uderzała przednimi łapami w ramiona, w głowę i tors krzyczącego komandosa.

To prawda.

Obraz znowu się zatrzymał ukazując cierpiącą twarz, do połowy zakrytą futrzastą łapą. Szpony przeorały czoło pozostawiając cztery szkarłatne ślady.

Ale nie mówi się wszystkiego.

Animacja ożyła. Liczne salwy z broni komandosów rozerwały przedstawiciela kotowatych na strzępy. Jego parujące szczątki pokryły grunt w promieniu kilku metrów. Powalony mężczyzna z trudem się podniósł. Obficie krwawił. Jedna ręka zwisała bezwładnie, jakby częściowo wyrwana w stawie barkowym. Najazd na pokrwawioną głowę. Podnosi twarz i… uśmiecha się! Pozostali mężczyźni pokazują go palcami i wybuchają śmiechem. Następnie wszyscy trzej patrzą w kamerę i wznoszą kciuki.

Bo cała prawda jest taka, że…

Komandosi wykonują gest wylogowania. Otoczenie płynnie zamienia się w menu jakiejś gry. Półprzezroczyste postacie są ubrane w standardowe sieciowe ubiory. Na zaatakowanym mężczyźnie nie widać śladów walki.

Gry są niebezpieczne… rewelacyjnie!

Rozentuzjazmowani mężczyźni opowiadają sobie przebieg akcji. Przed zaatakowanym otwiera się menu blizn. Wybiera jedną z nich i „przykleja” do przedramienia, dodając do kilkunastu już tam widniejących.

Zostań jednym z nas! Zoenetom w grach nic nie grozi! A przestrzeni do życia nigdy nam nie zabraknie! Sieć – miejsce dla miłośników naprawdę mocnych wrażeń!

Reklama dobiegła końca.

***

Zaczęło się, pomyślałem, kręcąc głową. Musiałem przyznać, że koła rządowe działały niezwykle sprawnie. Przygotować kampanię reklamową w niecałe dwa tygodnie…

Gdy przekraczaliśmy granicę powietrzną Free States of America, ciszę przeciął miły baryton Wilehada:

– Co zamierza robić nasze tajne żądło?

Roześmiałem się nerwowo. Starałem się na niego nie patrzeć.

– Masz na myśli mnie?

Skinął głową, również na mnie nie patrząc. Obserwował wskazania holograficznej animacji, ukazującej przewidywaną trajektorię lotu. Wyjrzałem przez szybę. Wolne Stany Ameryki… Wielki ląd. Wielkie mia… Mój wzrok przykuła dziwna budowla. Z wysokości pięćdziesięciu kilometrów nie można zobaczyć pojedynczych budynków, a jednak widziałem gmach, zupełnie jakbym patrzył z dystansu kilkuset metrów. Pacnąłem w interaktywną szybę i wykonałem zoom. Były to trzy wieże, każda składała się z siedmiu plastbetonowych słupów schodzących się na wysokości około pięciu kilometrów. Mniej więcej, na dwóch trzecich wysokości połączone były gigantycznym trójkątnym tarasem. Przybliżyłem obraz jeszcze bardziej. Widok przesłoniła chmura. Zakląłem i zmieniłem spektrum na podczerwień. Tylko plamy

– Skręć trochę – poprosiłem.

Ściągnęło nas w dół i w bok. Krew przez chwilę bardzo ciążyła w prawym oku. BOP-owski śmig to nie lamborghini, pomyślałem na wspomnienie luksusowego wnętrza wyposażonego w grawitacyjne anulatory przeciążeń. Białe pierze przesunęło się i znów mogłem obserwować gmach. Zoom na taras Jeszcze trochę… Drzewa? Ludzie? To… miasto! Megamiasto! Zauważyłem brak pneumobili, tak charakterystycznych dla innych metropolii. Transport głównie publiczny. Dotąd widziałem takie siedliska tylko na reklamówkach. Zaledwie trzy wieże zanurzone w dżungli.

– Co to jest? – wskazałem palcem.

– Nowe Miami. Nie słyszałeś?

Uśmiechnąłem się blado.

– Słyszeć słyszałem…

– Megamiasta to przyszłość: oszczędne, czyste; ekologiczne. Bardziej ekonomiczne niż linowce, chociaż nie tak spektakularne. No i brak latającego śmiecia. Kolejki i windy. Pięć milionów ludzi w trzech budynkach.

– No wiesz…

– Koleś, nie odpowiedziałeś mi na pytanie.

Był bystry. Wziąłem wdech.

– Mówiłem generałowi, że chcę pogadać z Ganimedem, a potem polecimy do Wolnej Europy…

– Srutututu.

Skrzywił się, zerknął na chwilę na lewo w górę, a potem spojrzał na mnie, ale jakoś tak… dziwnie.

Nie w oczy, ale na czoło. Przez chwilę miałem wrażenie, że widzi mój mózg.

– Nie umiesz kłamać.

Dziwne. Wydawało mi się, że umiem. Może mógłby mnie czegoś nauczyć?

– Zatem? – spojrzał na mnie i wyszczerzył równe, olśniewająco białe zęby. Wreszcie ktoś dbający o estetykę jamy ustnej.

– Naprawdę zastanawiam się…

– Jak uciec?

O, w mordę.

– Nie jesteś taki głupi – podjął – żeby spotykać się z Rawsonem i Hindenburgiem. Wiesz doskonale, że to nic nie da… – zastanowił się – …hm, w każdym razie oficjalna wizyta.

– Masz na myśli coś konkretnego?

– Nieważne – klepnął mnie lekko w przedramię. – Wracamy do tematu, kolego.

Naprawdę był dobry.

– Więc kombinujesz, jak uciec. Chyba że naprawdę chcesz zostać agentem BOP-u, jak sądzi ten pacan Baczewski, ale nie wydaje mi się… Jeśli nie agentura, to śmierć. Ucieczka jest jedynym logicznym rozwiązaniem. Dobrze mówię?

Milczałem. Trafił w sedno. No, może nie w sam środek tarczy, bo nie wspomniał, że naprawdę bardzo mnie interesowało, co znajduje się w…

– Texas – przerwał tok moich myśli. – Zoenet Labs. Jak dotąd jedyna zoenecka fabryka motombów. To cię naprawdę intryguje.

W dziesiątkę.

– Czego miałbym tam szukać? – spytałem niewinnie.

– Geskinów.

– Słucham?

– Motombów, które wyglądają jak ludzie. Genuin Skin. Geskin.

Jak nie pokazać zbaranienia? Są różne sposoby; zaciśnięcie szczęk, napięcie policzków, zmrużeni oczu, każdy ma inną metodę. Zastosowałem wszystkie trzy.

– Nauka kontroli mimiki też by ci się przydała – stwierdził lakonicznie i wykonał wariacki zwrot w dół.

– O, Jezu – stęknąłem, czując w przełyku jajecznicę, którą zjadłem na śniadanie. – Co robisz?!

– Pomagam ci – wyszeptał. – Ale najpierw musimy zgubić cień.

Zerknąłem na radar.

– Który to? – wysyczałem.

Pojazd ciągle spadał. Zastanawiałem się, co ze mnie zostanie, kiedy wyjdzie z pikowania. Starałem się odepchnąć mdłości, które pełzły przez przeponę jak wielki oślizgły robak.

– Nieważne.

Raptem dookoła zaroiło się od czerwonych smug.

– Służbisty sukinsyn – wysapał. – Zgodnie z procedurą. Niekontrolowany manewr i egzekucja, jak chirurg wycinający podejrzaną tkankę…

Prędkościomierz wskazywał dziesięć prędkości dźwięku. Ta krypa się rozpadnie, myślałem, omiatając wzrokiem tablicę rozdzielczą w poszukiwaniu wskaźnika temperatury poszycia. Nagle usłyszałem: „Buuu”… i odzyskałem przytomność, wisząc do góry nogami.

– Jaśniepan się ocknął? – stęknął Laurus.

Smugi czerwieni przecięły nad naszymi głowami krajobraz uprawnych pól (lecieliśmy do góry nogami). Wilehad popchnął wolant, zamknął przepustnicę i wykonał pół kontrolowanej beczki. Próbowałem ręką powstrzymać śniadanie, które postanowiło jednak mnie opuścić. Wrogi śmig wyprzedził nas i zanurkował w prawo. Wilehad odbezpieczył spust rakiet. Napiąłem mięśnie szyi i twarzy. Wytrysk ze ślinianek. Jeśli zwymiotuję, ośmieszę się na całe życie! Przeciwnik wspiął się stromo w górę, zawrócił na grzbiet, a potem wyprostował lot, już na brzuchu. Zwrot bojowy, nazwałem manewr widząc, że Laurus (niestety!) go powtarza… Obudził mnie delikatny wstrząs. Rozwarłem szeroko oczy w momencie, gdy od prawego skrzydła odrywało się cygaro rakiety. Błyskawicznie zlustrowałem ubranie i z ulgą stwierdziłem, że wciąż jest czyste.

– Przy przeciążeniu dodatnim zaciskaj pośladki i napinaj uda – poradził pilot.

Słyszałem rytmiczne: „Pi, pi, pi”. Nie byłem pewien, czy oznacza, że namierzyliśmy przeciwnika, czy na odwrót. Mdłości odeszły. Zdusiła je adrenalina. Kciuk Wilehada ponownie nacisnął guzik zwalniający rakietę. Tym razem poleciał pocisk podczepiony pod lewym skrzydłem. Dyskowaty wrogi śmig wykonał półbeczkę i ściągnął w dół. Cygaro przeleciało nad płaskim brzuchem.

– Dobry jest – zauważyłem.

Laurus spojrzał na mnie złym okiem. W tym momencie w kadłub przeciwnika uderzyła druga rakieta. Agent ściągnął wolant i wykonał ciasny skręt. Popchnęła nas fala uderzeniowa. Spróbowałem zacisnąć pośladki… I ocknąłem się, gdy wyrównywaliśmy lot. Przestrzeń dookoła znaczyły czarne smugi spadających odłamków statku, zupełnie jak druty zdewastowanego archaicznego parasola.

Rozjarzył się jeden z ekranów. Twarz generała. – Laurus, korwa mać, nie żyjesz.

– Panie generale, musiałem to zrobić, ten zdrajca mnie zaatakował.

– Ralph cię zaatakował? Najbardziej tępy z moich ludzi?!

– Niech pan sprawdzi zapis.

– Hm…

Wielka gęba wodza przez chwilę coś analizowała.

– Rzeczywiście. Zupełnie bez przyczyny.

Kątem oka dostrzegłem, jak Laurus znowu jakoś dziwnie na mnie popatruje i krzywi twarz.

– Uważaj! – krzyknął Baczewski. – Zachodzą cię!

Pilot zerwał połączenie.

– No i z głowy – odetchnął.

– Co z głowy?! – spytałem.

– Pan tłusty ryj ogląda teraz fikcyjne porwanie: agenta Wilehada i najemnika Aymore’a przez niezidentyfikowane pojazdy. To znaczy – uśmiechnął się wesoło – ja wiem, jakie. Widzi też moją twarz wołającą o pomoc i nagłe zablokowanie połączeń. Biednuś – zrobił śmieszną minę. – Nerwy szkodzą mu n zdrowie.

– Pracujesz dla zoenetów? – zgadywałem.

– Podwójny agent Laurus Wilehad, do usług.

No i nie żyję po raz drugi, westchnąłem w duchu, Teraz będą na mnie polowały dwie organizacje, do żadnej nie chcę należeć.

– Moim zadaniem było – podjął – nie dopuścić do zdemaskowania akcji „Pandora”, które to zadanie wypełnię z twoją pomocą.

Jak zwykle. Nagle zapragnąłem pustelniczego życia: osiedlić się na jakiejś zapomnianej wyspie, tam gdzie nikt mnie nie odnajdzie i niczego nie będzie ode mnie chciał. Czy ja, psiakrew, mam na twarzy napisane: „Osioł do wynajęcia”?!

– Całą tę rzeź w sieci zorganizowali zoeneci? – Mimo wszystko trudno było w to uwierzyć.

– Wszystkiego się dowiesz.

– Co takiego w sobie mam, że ludzie do mnie lgną i chcą wykorzystać?

Roześmiał się na cały głos, kładąc maszynę w łagodny zakręt.

– Masz ładne oczy.

Przez pół godziny milczeliśmy. Mężczyźni lubią razem przebywać w ciszy, nawet jeśli za dobrze się nie znają. Wyrażają w ten sposób wzajemny szacunek. Za szybą migały krajobrazy, minimiasta, planty, bezzałogowe boje CKM. Gdy zza perspektywy powietrznej wychynął fabryczny kompleks, przerwałem ciszę:

– Jesteś organikiem. Jak zostałeś agentem zoenetów?

Skrzywił się. Miałem wrażenie, że w grymasie tym dostrzegłem niebezpieczeństwo. Nie, raczej tylko smutek.

– To nie takie trudne.

– Co masz na myśli?

Spojrzał mi w oczy.

– Zrozumiesz, gdy sam zostaniesz.

***

Marzy ci się bezmózg? Śnisz o wiecznym życiu? Brawo! Gratulujemy! Czeka cię… czterysta lat degeneracji. Mózg się starzeje. Nie wiedziałeś? Wystarczą cztery wieki, żeby z twoich neuronów nie został nawet jeden. Już w wieku dziecięcym liczba komórek mózgowych zaczyna się zmniejszać.

Pomyśl. Zamiast wydawać fortunę na sklonowane ciało, wybierz trzykrotnie tańszego dibeka, syntetyczny mózg. Zapewniamy nieśmiertelność, niezniszczalność, wspaniałe życie w tysiącu światów. Future Project. Razem z tobą w przyszłość.

***

Kompleks Zoenet Labs był zapewne najlepiej chronionym miejscem na Ziemi. Ogrom budowli przytłaczał nawet mieszkańca Warsaw City To była zbudowana ludzkimi rękami góra, najeżona działami, wyrzutniami rakiet i generatorami antygrawitacyjnymi.

– Nie przesadzacie? – zwróciłem się do pilota. Toż to jakaś megapolia!

Obdarzył mnie tym swoim wszystkowiedzącym atrakcyjnym uśmiechem.

– To miejsce jest jedyną realną manifestacją zonetów. Forpocztą w realium. Przyczółkiem. – Rozśmiał się do swoich myśli. – To jakby z całej nagiej pięknej kobiety pływającej pod powierzchnią wody wystawała brodawka jednej piersi! Rozumiesz? Bardzo wrażliwa i bardzo ważna!

Spodobała mi się metafora. Przelecieliśmy na zewnętrznym, niebotycznym murem. Między nim i głównym masywem kompleksu rozpościerał się spory obszar, na którym stały rozstawione w strategicznych punktach potężne mechy bojowe. Maszyny, które spotkaliśmy w Puszczy Peeskiej, przy tych behemotach wyglądałyby niczym jamniki przy koniach. W powietrzu wisiały ciężkie krążowniki i lżejsze myśliwce. Wszystko było nieruchome, zastygłe; jakby zatrzymane w czasie. Miałem wrażenie, że wszedłem w jakąś grę wojenną, w której administrator wcisnął pauzę. Mój Boże, pomyślałem, jak dawno nie bawiłem się w sieci! Była to najdłuższa rozłąka ze światami, jakiej doznałem od dobrych kilkunastu lat. Jakże wydały się w tym momencie odległe i cudownie czyste w swojej niewinności…

– Dlaczego nic się nie rusza? – spytałem.

I znowu ten zagadkowy uśmiech. Wiedza daje nieprawdopodobną przewagę. Tyle, że wiedzący traci również pokorę, a to oznacza nieostrożność.

– Ruch to przeżytek – przerwał moje filozoficzne rozważania.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю