355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marcin Przybyłek » Gamedec. Sprzedawcy Lokomotyw » Текст книги (страница 12)
Gamedec. Sprzedawcy Lokomotyw
  • Текст добавлен: 22 февраля 2018, 18:00

Текст книги "Gamedec. Sprzedawcy Lokomotyw"


Автор книги: Marcin Przybyłek



сообщить о нарушении

Текущая страница: 12 (всего у книги 19 страниц)

– Proszę natychmiast przerwać… to, co robicie, i położyć się na ziemi… – głos z megafonu nagle się zakrztusił.

Pojazdem zakołysało. Walcząca para nie zwracała uwagi na przybysza. Tamerlan wciąż zawodził, a dimen wyraźnie słabł. Wreszcie człowiek w zbroi skoczył z krzykiem i porwał oponenta w stalowy uścisk. Przez chwilę siłowali się w kręgu światła rzucanego przez policyjny szperacz. Potem stracili równowagę, upadli i potoczyli się ku krawędzi platformy. Pneumobil chwiejnie przesunął się nad przepaść. Walczący przez kilka uderzeń serca mocowali się na brzegu pomostu, zanim spadli w otchłań. Nie wiem, czy słyszałem krzyk, śmiech czy może śpiew. Machina podążyła za nimi. Kilka sekund później błysk rozświetlił okoliczne wieże. Po mniej więcej trzech sekundach usłyszałem odległy huk eksplozji, zniekształcony wielokrotnym echem odbitym od okrągłych murów.

– O, w mordę – odezwał się krasnoludek z ciemności.

Przyznałem mu rację i rzuciłem się do ucieczki.

Opasłe cielsko nie pozwoliło na zbyt długi sprint; Zatrzymałem się zasapany i spocony Oparłem ręce o kolana i głęboko oddychałem. Za minutę, dwie, na miejsce katastrofy zjedzie szwadron policji, kołatała mi się w głowie. Musiałem odejść jak najdalej w jak najkrótszym czasie. Założyłem soczewki. Wylądowałem w okolicy południowego Jollybou, powinienem więc podążać dalej na południe. Wybrałem odpowiednią estakadę i zanurzyłem się w mrok.

Po godzinie spiesznego marszu zatrzymałem się na krótki odpoczynek. Spojrzałem w niebo. Widziałem tylko wąziutki jego fragment, pocięty pajęczyn mostów, łączników, platform i tarasów. Między ciągami pneumobili drżała pojedyncza gwiazda. Opuściłem wzrok i zlustrowałem krajobraz przed sobą Zapadający zmrok wsączał w cienie coraz więcej, czerni. Nieopodal przeleciał aurokar. Bez pieniędzy nie mogłem korzystać z normalnego transportu.

***

– Sean Sennhauser oznajmił w przedpołudniowym wywiadzie dla Global Network News, że do zakończenia najnowszego Doom Day pozostały niecałe dwa miesiące. Powstający wyłącznie w środowisku cyfrowym holofilm twórcy takich niezapomnianych hitów, jak Newborn, High Skies czy Where You Shattered Lips Sing, opisuje bohaterską akcję w fabryce Forda w Północnej Karolinie FSA, której protagonistą był Torkil Aymore, znakomity gamedec: niedawna ofiara terrorystów mafijnej organizacji „Mątwa”. Według słów reżysera, amatorzy dobrego kina się nie rozczarują. Nazywam się Matylda Aslaksen, oglądacie państwo „Co nowego w sieci”, Global Network News, zostańcie z nami.

***

Ludzie nie spacerują w miejscach, gdzie nawet w bardzo słoneczny dzień panuje półmrok, dlatego powierzchnię rzadko używanych trotuarów, estakad, podestów i ramp pokrywała gruba warstwa kurzu. W tej warstwie mieszkała poślednia klasa społeczeństwa: drobni rzemieślnicy, sklepikarze, terenowi handlarze, sprzątacze, służba i… nieprzystosowani. Apartamenty mieściły się w szerokich, masywnych segmentach wież, których smuklejsze szczyty sięgały oświetlonej części metropolii. W dorosłym życiu byłem tu dwa czy trzy razy. O wiele częściej w dzieciństwie: urzekająca niepowtarzalnym klimatem sceneria znakomicie nadawała się do zabaw w wojnę i chowanego, kilka razy posłużyła za schronienie na wagarach, podobała mi się też mieszkająca tu dziewczyna. We wspomnieniach te miejsca były czystsze i bardziej egzotyczne.

Oszczędzano tu energię, oświetlone były więc tylko wejścia na piętra i przystanki. Łączniki, po których szedłem, pozostawały w cieniu, co w gruncie rzeczy bardzo mi odpowiadało.

W marszu coraz bardziej przeszkadzała tusza. Czy tak się czuje stary człowiek, który nie akceptuje swojego steranego organizmu? Zatrzymałem się po raz nie wiem który, oparłem ręce o zimną barierkę i spojrzałem w dół, gdzie pierwotne miasto szczerzyło poczerniałe zęby: dziwne prostopadłościany bloków mieszkalnych, wąskie ulice i nieliczne świątynie. Plany zagospodarowania już dawno przewidywały oczyszczenie podstawy grodu i zasadzenie cieniolubnych roślin, co wzbogaciłoby powietrze w tlen, lecz dopiero przed dziesięcioma laty zaczęła się tym zajmować jakaś firma. Żeby usunąć śmiecie z powierzchni ponad dwóch tysięcy kilometrów kwadratowych, potrzeba około pięćdziesięciu lat. Zerknąłem na północ, gdzie słabe łuny znaczyły pracę potwornych koparek. Znów spojrzałem w dół. Gargantuiczne cokoły wież podparte były promieniście rozchodzącymi się paraboloidalnymi przyporami i wyrastały spośród mieszkaniowców niczym pnie drzew spomiędzy zeschłych liści. Nad głową sapnął aurokar, jego podmuch rozwiał mi resztki włosów na skroniach. Światła pojazdu wydobyły na chwilę z cienia otaczające mnie budowle. W tym mignięciu wypatrzyłem stare schody przeciwpożarowe, przyklejone do wieżycy naprzeciwko. Ruszyłem w ich kierunku.

Rozpocząłem schodzenie nieopodal kościoła o przysadzistej, eklektycznej bryle. Architektura końca XX albo początku XXI wieku. Dziwnie się poczułem, gdy znalazłem się na poziomie najwyższej iglicy jego opasłej wieży. Przerdzewiałe stopnie jęczały przy każdym kroku, wtórował im wiatr zawodzący w ażurowej konstrukcji. Starałem się nie myśleć, co się, stanie, jeśli się urwą: obserwowałem wąskie sakralne okna, przybudówki i ledwie widoczne zarysy ocalałych witraży. Zrobiło się naprawdę ciemno. Zatrzymałem się i uruchomiłem dodatkowe funkcje optyczne. W polu widzenia pojawił dalmierz, kompas, godzina i inne przydatne dane. Uaktywniłem program wzmocnionego widzenia w widzialnym widmie. Trochę pomogło. Co prawda świat stał się praktycznie czarno-biały, ale za to był czytelny.

Stanąłem na popękanym gruncie porośnięty dziwną suchą trawą i małymi, kolczastymi zaroślami. Rozejrzałem się. Kościół piętrzył potężną brył w górę, niedaleko za nim majaczyły prostokątne bryły mieszkaniowców o czarnych oknach. Usłyszałem pisk, coś szarpnęło moją nogawkę. Szczur! Wielki jak pies! Wydobyłem zza paska broń i wypaliłem. Ładna historia. Całe spodnie w lepkiej krwi. Zakrwawione ręce wytarłem o sztywne źdźbła. Rozpocząłem ostrożny marsz w stronę najbliższej budowli. Zerknąłem na plamy na nogawkach. Biomateriał pracowicie metabolizował je i usuwał. Ba, co Armani, to Armani.

Wtargnąłem do klatki schodowej, rozprawiłem się z kilkoma gryzoniami, wdrapałem się na trzecie piętro, wszedłem do jednego z apartamentów i zaryglowałem drzwi. Wyjrzałem przez wybite okno. Na wschodzie żarzyła się łuna. To z pewnością Stare Miasto, odrestaurowane i oświetlone, przyciągające gości o każdej porze. Gdyby odwiedzający je bogacze wiedzieli, od jakich stworzeń oddzielają ich wysokie na kilkadziesiąt pięter mury, zrzedła by im mina… Skierowałem wzrok na południe i dostrzegłem jakiś ruch na dachu jednego z mieszkaniowców. Zrobiłem zoom. Tak, ludzka sylwetka! Człowiek szedł przez chwilę po dachu, potem otworzył właz i wsunął się w otwór. Przeszedł mnie dreszcz. Więc jednak ktoś tu mieszka!

Wróciłem do apartamentu. Panował w nim zapach starości, jak na cmentarzu. Usiadłem pod ścianą wzniecając obłoczek pyłu i sprawdziłem, czy  w pobliżu nie ma ostrych przedmiotów: odłamków szkła, gwoździ, desek. Obmacawszy kawał podłogi, stwierdziłem, że miejsce jest bezpieczne. Wyciągnąłem zza paska plasmagun. Otworzyłem okno konsoli na nasadzie lufy i wydałem dyspozycję usunięcia dotychczasowego wzoru linii papilarnych właściciela. Pojawił się migający napis: „Awaiting for new pattern”. Odłożyłem broń na podłogę. Sięgnąłem do kieszeni spodni i wyjąłem fiolkę z pięcioma kapsułkami.

4. Shadow Zombies

Kiedyś interesowałem się malarstwem. Takim prawdziwym, z użyciem farb. Lubiłem wyobrażać sobie, jak powstaje portret. Artysta naciąga na ramę płótno, które potem kilkakrotnie gruntuje białą emulsją. Kiedy uzyskuje odpowiedni podkład, robi szkic ołówkiem. Następnie kładzie grube barwne plamy, czyli podmalówkę. Dopiero potem zaczyna pracować nad szczegółami, ale zgodnie z malarska zasadą zajmuje się od razu całością dzieła, kładąc najpierw barwy jasne, a później ciemne. Oblicze portretowanej osoby wyłania się powoli, jakby widz zdejmował kolejne pary grubych okularów zamazujących widzenie. Gdy dzieło dobiega końca, przychodzi pora na laserunek, rozświetlenie i werniks. Ta powstaje ostry i wyraźny portret na płótnie: powoli krok za krokiem, minuta za minutą, dzień za dnie Jakże mogłoby być inaczej?

Ciekawe, że z obliczem człowieka rzecz się ma podobnie. Nie mówię o powierzchowności: policzkach, nosie czy podbródku. Chodzi o obraz wewnętrzny. Gdy byłem młodszy, oglądałem holofilmy, czytałem el-booki, słuchałem mnemonów i zastanawiałem się do kogo jestem podobny? Z kim się utożsamić? Identyfikowałem się z wieloma bohaterami: dzielnymi, niezłomnymi, wspaniałymi. Z biegiem lat coraz mniej ich potrzebowałem: ze zdziwieniem odkrywałem, że mój własny wizerunek rysuje się wyraźniej i mogę się oprzeć właśnie na nim, nie na zewnętrznych wzorcach.

Następnego ranka, gdy wyłoniłem się z sennych halucynacji w ciemnym pokoiku mieszkaniowca, zobaczyłem ten obraz bardzo wyraźnie. Dziwne uczucie: patrzeć na siebie jak na postać z ekranu. Zwłaszcza jeśli posiada się obcą twarz i ciało.

Gdzieś za kolumnami wież i prostopadłościanami bloków słyszałem stąpnięcia niebotycznego potwora. Dookoła pląsały gadające niezapominajki, mikroskopijne driady pełzały podwójne węże. Falowała zielona trawa wyrastająca prosto z podłogi, wysoka na metr. Przez moje ciało co chwila przelatywała biała zasłona w czerwone serduszka. Z wielkim trudem podźwignąłem się i podszedłem na chwiejnych nogach w pobliże otworu okiennego. Schyliłem się, przedzierając przez pajęczynę zjaw, wypatrując okruchów szkła. Odnalazłem wzrokiem odpowiednio szeroki odłamek i wyciągnąłem do niego drżącą rękę. Z ulgą skonstatowałem, że zarówno rękawy koszuli i marynarki, jak i nogawki spodni dopasowały się do nowego, znacznie wyższego ciała. Wytarłem ze szklanej drzazgi kurz i przejrzałem się. Byłem bardzo szczupłym, właściwie chudym blondynem o jasnoniebieskich oczach i falujących włosach. Steffi wybrała dość interesujący model. Żołądek skręcił spazm bólu. Przemiana bez kroplówki bardzo mnie osłabiła. Użyłem eufemizmu. Prawie mnie zabiła. No dobrze, w zasadzie umierałem. Upadłem na kolana. Wróciłem na czworakach do ciemnego kąta i ciężko dysząc, odszukałem pistolet. Na nasadzie lufy ciągle migał napis: „Awaiting for new pattern”. Objąłem rękojeść prawą dłonią i wcisnąłem dygoczącym, chudym palcem mikroskopijny klawisz enter. Okienko zamigotało. „Loading data… Pattern confirmed!” Zasunąłem pancerną płytkę. Wziąłem głęboki wdech i spróbowałem znów dźwignąć patykowate ciało.

– Źle się pan czuje? – zapytała wróżka fruwającą na muszych skrzydełkach.

Chciałem machnąć cepowatą ręką, ale tylko trochę ją uniosłem.

– Ależ on jest źle wychowany – skwitował niedźwiadek spod ściany – Uderzyć ją chciał, łapserdak!

Zejście po schodach z trzeciego piętra okazało się bardzo trudnym wyzwaniem. Czułem się, jakbym już martwy – schodził do Hadesu. Gigantyczne szczury nie stanowiły problemu, bo brak celności kompensowałem liczbą salw. Gdy wreszcie wydostałem się z mieszkaniowca, ledwo łapałem powietrze, a tyczkowate nogi podtrzymywały mnie tylko dlatego, że tułów, głowa i ręce ważyły tyle, co nic. Oparłem się o kostropaty mur i wciągnąłem w płuca gaz o fakturze nieba z pejzaży Van Gogha, malarza, którego obrazy cieszyły się kiedyś szaloną popularnością. Niemal czułem, jak niebieskie karbowania eterycznych wirów łaskoczą mnie w gardło. Przedtem halucynacje były wyłącznie wzrokowe, teraz pojawiły się także dotykowe. Moja biedna psychika została poddana drugiemu już przekształceniu. Nie miałem pieniędzy, dokumentu tożsamości, konta, mieszkania, nawet własnego ciała. Jedynymi przedmiotami, jakie posiadałem, były fenris i omnik z kompletem szkieł. Na cóż mi one, uśmiechnąłem się blado, skoro zaraz zdechnę? Znajdowałem się w dzielnicy miasta, którą znałem tylko z podręczników. Wziąłem jeszcze jeden wdech (musiałem pamiętać o oddychaniu, bo mój organizm jakby o nim zapominał), połykając kilka gołych latających elficzek. Drżały pode mną łydki, uda i kolana, jakbym był wieżą, której fundamenty wysadzili jacyś pieprznięci terroryści. Dobrze, Torkil, zajmuj głowę czymś innym, nie myśl o zmęczeniu, bo będzie po tobie. Przełączyłem widzenie na normalny zakres. Światła do undercity dochodziło tyle, co w deszczowy dzień. Gdzie szukać tych zombich? Warsaw City pokrywało olbrzymi teren. Odnalezienie tajnej siedziby jakiejś dziwnej organizacji graniczyło z cudem. Zakasłałem i pochyliłem się, bliski załamania. W ustach miałem kwaśną ślinę, jak po wielokilometrowym biegu.

Wielu ludzi w takich okolicznościach dałoby za wygraną. Ale, do diabła, nie ja. Ale, do diabła, nie ja! Jęczałem, wyłem, ale w końcu wyprostowałem tułów. Coś trzeszczało w kręgosłupie, coś darło się w żebrach, krzyczały skręcane jelita, a ja wciąż się uśmiechałem jak jakiś opętaniec. W żyły trysnęła upragniona adrenalina. Otworzyłem szerzej oczy. „Możesz być pewien, że tego, czego dokonałem, nie powtórzyłoby żadne zwierzę”, czy jakoś tak pisał Saint-Exupery dwudziestowieczny pisarz, udowadniając, że człowieczeństwo to także zdolność do podjęcia wysiłku przekraczającego możliwości organizmu. Pilotom, którzy latali nad Saharą, mówiono: Jeśli awaryjnie wylądujecie na środku pustyni, najpierw zróbcie wszystko, co możliwe. A potem… wszystko, co niemożliwe. Zrobiłem krok. Noga błagała wrzaskliwie: nie! Nie dręcz mnie! Drugi krok. Zamilczcie, nogi. Wypełniło mnie uczucie dumy, niebiańska łaska, fala rozkoszy konkurującej z udręką, zupełnie jak kiedyś w Goodabads, gdy walczyłem z Hammerfieldowską dwudziestką. Tak, będę się zmagać z czymś niemożliwym do pokonania. Do oczu napłynęły łzy radości. Miałem ochotę kłami rozorać niebo.

***

– No, kochani, oto najnowsze wiadomości z gry Crying Guns. Aha, nie przedstawiłem się, ale ja nie muszę się przedstawiać, prawda? Oż w mordę, ta bestia naprawdę blisko podeszła, dzięki, Nemezy. Tooo był strzał, widzieliście państwo? A więc… aha, nie przedstawiłem się. Cal Galahad, moi mili, oczywiście Global Network News i oczywiście Wielka Wirtualna Wojna, czyli WWW! Zapisujemy karty historii! Takiej bitwy nie było jeszcze w grach i chyba nie będzie! Setki tysięcy graczy na jednym polu chwały! Trzeba przyznać, że Bestia daje zarobić twórcom Crying Guns! Fort Ironstone, gdzie zgromadziły się poczwary, przeżywa prawdziwe oblężenie. Kochani, jeśli chcecie zapisać się na kartach wieczności, zapraszamy! Nemezy, za tobą! Widzieliście państwo? To się dzieje naprawdę! Nic więcej nie powiem, po prostu re-we-la-cja!

***

Nie zamierzałem jeść szczurów, zwłaszcza że nie znałem się na patroszeniu ani na obdzieraniu z skóry, no i nie miałem ognia, żeby upiec mięso. A nie; pistoletem mogłem zapalić jakiś uschnięty badyl. Gramoliłem się wzdłuż murów, podpierając jedną ręką, a drugą podtrzymując rękojeść broni. Okazał się, że poziom zerowy ma jeszcze innych mieszkańców: nietoperze o skrzydłach metrowej rozpiętości. Głupi Sennhauser. Gdyby rząd nie zmusił go do przejścia na drugą stronę lustra, powinien zajrzeć w podziemia Warsaw City. Miałby gotową scenerię i niebezpieczeństwo. Wyciągnąłem rękę i strzeliłem do zniżającego lot piskacza. Psiakrew. Znowu salwa do halucynacji. A właściwie jak go zmusili? He, Omega ma swoje sposoby. Ty, Godzilla, nie podskakuj. Coś uderzyło mnie w tyłek, a potem w twarz.

– O rany boskie! – obudził mnie straszny ból przedramienia.

To szczur. Myślał, że nie żyję, i zaczął mnie obgryzać. Strzeliłem mu prosto w paskudny łeb, opryskując sobie twarz, szyję i ręce jego gorącym, krwistym mózgiem. Wstałem tylko po to, by ponownie się przewrócić. Moje ciało nie miało szans. Umysł walczył, chciał iść, ale organizm odmówił posłuszeństwa. Wszystkie mięśnie drżały, mdlały, histeryzowały. Gdy otworzyłem oczy, nie wiem, po jakim czasie, stwierdziłem, że szczurzy brzuch spoczywa dokładnie naprzeciwko mojej twarzy Spomiędzy kafli chodnika wypełzł różowy robaczek, zdjął zielony berecik, dwornie się ukłonił i powiedział piskliwym głosikiem:

– Szczury są bardzo inteligentne. Choroby przenoszą na sierści. Wątroba jest najpożywniejsza i wolna od zarazków.

Jeszcze raz się ukłonił i wskoczył w szczelinę. Po całym undercity przechadzały się tytany składające się z grud ziemi i skalnych odłamów. Chodziły i dudniły potężnymi stopami. Po chwili zorientowałem się, że to nie one dudnią, ale moje gorejące skronie tak reagują na uderzenia serca.

– Musisz zjeść jego wątrobę i wypić trochę krwi. Nie za dużo, bo zawiera żelazo, amoniak, zatrujesz się, nie za dużo…

Skąd to wiedziałem? Może ze studiów? Zaraz… co  Ja studiowałem? Medycynę? Tak, racja… nawet uzyskałem prawo samodzielnego uprawiania zawodu… dawno temu… w odległej galaktyce. Jak to czasami wiedza może człowiekowi uratować życie… Przyłożyłem mdlejącymi palcami lufę plasmaguna do futrzastego podbrzusza i wycelowałem wzdłuż tułowia w kierunku pyska. Strzał zadziałał jak ogniowy skalpel. Otworzyłem usta, by nie czuć smrodu spalonej sierści. Wsadziłem patyki palców w ranę i rozerwałem ją. O nie. Mięśnie brzuszne osłonięte błoną. Nie rozerwę. Ręce bezsilnie opadły na ziemię.

– Spokojnie – odezwał się skrzacik oparty o włochate zwłoki. – Jeszcze jeden strzał i z głowy. Dobrze ci idzie. – Podrapał się w głowę. – Nie szukaj szkła czy innych bzdur. Tępym narzędziem nie rozkroisz tego do wieczora.

Przyglądający mi się spokojnie tytan pokiwał kanciastą głową. Ledwie majaczyła na tle estakad średniego miasta. Zebrałem się w sobie, wsunąłem lufę w szczelinę rany, wycelowałem i nacisnąłem spust: Zachłysnąłem się gejzerem ciepłej krwi. Przemogłem odruch wymiotny i zlizałem ją z palców i warg. Położyłem broń przy piersi i wsunąłem palce w osmalony otwór. Wątroba, gdzie ona jest… na lewo..: o, tu. Na mękę Pańską, jeszcze jedna powięź, jak j ją rozerwę? Jak ja ją rozerwę?! Nagle bezradność zastąpił jakiś niezrozumiały szał. Kurwa! Jeśli zabryzgał mnie mózg tego wszarza, jeśli zalała mnie jego krew, jeśli leżę gębą przy jego parchatych trzewiach to, kurwa mać, rozerwę tę powięź i zeżrę tę wredną wątrobę! Chude palce zadziałały jak gwoździe wbijając się w gorący miąższ. Za chwilę trzymałem wyrwany organ i wgryzałem się weń wszystkimi zębiskami.

– Ehem… – odchrząknął maleńki krasnoludek stojący na brunatnym daniu. – Uważaj na pęcherzyk żółciowy. Nie jedz go i nie pij żółci.

Zrobił do mnie perskie oko i znikł. Oderwałem płat od zębów i obejrzałem go. Łatwo powiedzieć. Tylko w atlasach zaznacza się pęcherzyk na żółto. Jest. Chwyciłem go i oderwałem od reszty. Na koszulę polała się zielona substancja. Pieprzyć ją, myślałem, żrąc czerwony miąższ. Kiedy skończyłem, obróciłem się w drugą stronę i spojrzałem prosto w oczy kolejnego szczura szczerzącego ciemnopomarańczowe kły. Za nim majaczyło jeszcze kilkanaście włochatych cieni zwabionych zapachem uczty Pistolet wciąż leżał za moimi plecami, po stronie rozdartego gryzonia. Nie miałem wyboru. Błyskawicznie wyciągnąłem lewą rękę do gardzieli bestii, a prawą po broń. Włochacz był bardzo zwinnym i silnym stworem. Podrapał mi twarz, pierś, ręce i szyję, zanim go zastrzeliłem. Oczy nabiegły mi krwią. Podniosłem się, chociaż całe moje ciało zawodziło, żebym tego nie robił, zupełnie jak greckie płaczki, staruchy ubrane w czarne suknie. Odtrąciłem ich wizję, machnąłem ręką i obraz się rozwiał. Poczułem żądzę mordu i znów obnażyłem zęby Może pisane mi umrzeć, może zginę w tym strasznym świecie, ale nie bez walki. Bo człowiek, do kurwy nędzy, jest najgroźniejszym z drapieżników! Podniosłem broń dygoczącą ręką i zacząłem strzelać na oślep. Otoczyły mnie gejzery kurzu, gruzu i posoki. Nie wiem, kiedy przestałem. Jakby urwał mi się film. Gdy tuman opadł, zobaczyłem, że ubiłem siedem sztuk, reszta uciekła. Na klęczkach, z rosnącą wprawą wypatroszyłem sześć okazów i pożarłem ich wątroby. Gdzieś W pamięci majaczyło, żeby nie tykać trzustki, śledziony i nerek. Serca bym nie pogryzł, a płuca były zapylone. No, zostawały jeszcze mózgi, z pewnością ‘ bogate w cenne substancje, ale nie mogłem się przemóc.

Gdyby ktoś mnie wtedy zobaczył, pomyślałby, że widzi wilkołaka pożerającego ofiary. Kończyłem ostatnią porcję, kiedy usłyszałem odgłos policyjnych syren. Ktoś dostrzegł błyski wystrzałów.

Przeklinając, rozdzierając ubranie i skórę, wczołgałem się w najbliższą klatkę schodową. Pojazd pozostał na poziomie średniego miasta. Przez chwilę wisiał nad zmasakrowanym stadem szczurów, zakołysał się i odleciał. Zastanawiające, kołatało mi się w chorej głowie. Skoro nie wylądował, żeby zbadać sytuację, widocznie zdarzają się tutaj takie rzeczy. Policja chyba nie ingeruje w sprawy poziomu zero. Wniosek był jasny i przerażający: mieszkają tu jacyś ludzie nie objęci prawami społeczności Warsaw City. Przypomniałem sobie postać, którą widziałem z okna dwa dni wcześniej.

***

– Przerywamy wiadomości sensacyjną informacją. Rzecznik prasowy Mobillenium Ltd., Jeremiasz Hal, poinformował na zwołanej przed godziną konferencji prasowej, że jego firma ukończyła terraforming planety Gaja krążącej wokół gwiazdy Sigma Draconis oddalonej od naszego Słońca o niespełna dziewiętnaście lat świetlnych. Nasze podejrzenia, że firma już dawno opracowała technologię produkcji silników Mirova, okazały się słuszne. Sprawa w trybie pilny stanęła na forum senatów Wolnej Europy, Wolnych Stanów Ameryki, Federacji Oceanu Spokojnego i Indyjskiego oraz Matki Rosji. Chociaż prawo ziemskie od roku dwa tysiące sto sześćdziesiątego pierwszego uwzględnia możliwość kolonizowania nowych światów i szczegółowo opisuje procedury zaludnienia, podziału terytorialnego i tworzenia struktur administracyjnych, nikt nie spodziewał się tak nagłej nowiny. Glob zmodyfikowaliśmy gratis – twierdzi Jeremiasz Hal – wszystko jest przygotowane do zasiedlenia: jest tlen, liczne bezpieczne gatunki fauny i flory gwarantują stabilny ekosystem zbliżony do tego, w którym bytowali nasi dziewiętnastowieczni przodkowie. Zapewniamy własnych ekologów i geologów oraz logistyków i socjologów. Rządy państw mogą kupować gotowe statki emigracyjne bądź je czarterować i wysyłać przedstawicieli, ambasadorów, członków nowych rządów oraz obywateli. Kto ma więcej pieniędzy, ten lepszy – dodaje ze śmiechem rzecznik Mobillenium. O postanowieniach posiedzeń senatów poszczególnych krajów będziemy informować na bieżąco.

Nasuwa się jednak kilka pytań: gdzie została zbudowana machina terraformująca, która zmieniła oblicze Gai? Pod ziemią? VV pasie asteroidów? Czy możliwe, by zniknięcie tak istotnej struktury nie zostało przez nikogo zarejestrowane? Jakie jeszcze niespodzianki kryje korporacja transportowa? I co najważniejsze: jeśli Mobillenium zastosowało tak złożoną strategię marketingową, co ukrywają inne firmy? Nazywam się Jagna Randal, oglądacie wieczorny serwis Global Network News, wracamy do przerwanej korespondencji z Brukseli…

***

Gdy policjanci odlecieli, wypełzłem na czworakach z klatki schodowej i przysunąłem się do krawędzi budynku. Natychmiast się cofnąłem, serce zatrzepotało w chudej piersi. Szli do mnie ludzie. Nie wiem, czy ludzie, widziałem ich przez ułamek sekundy: jakieś pochylone postacie w łachmanach, na oczach urządzenia optyczne, prawdopodobnie noktowizory… Rany boskie! Musiały ich zaalarmować moje strzały i zapach padliny! Podniosłem się i rzuciłem do ucieczki, lecz jakie miałem szanse, skoro ledwie powłóczyłem nogami?

I wtedy zza rumowiska, do którego się niezdarnie kierowałem, wyprysnął jakiś smukły mechaniczny  kształt. Był to dziwny antygrawitacyjny skuter z jeźdźcem na pokładzie. Za plecami słyszałem pokrzykiwania:

– Stoj, brodniarzu!

– Karwa juciuknie!

– Rabak, bierz go, choja!

Mobil zbliżył się. Dosiadał go drobny mężczyzna w pelerynie pomalowanej w ochronne barwy. Wyciągnął do mnie rękę, szarpnął i pomógł się usadowić za sobą. Ruszył na pełnym ciągu wśród zawodzenia dzikusów. Minęliśmy ich w odległości metra. Humanoidy z czarnymi gębami, czarnymi włosami, w czarnych noktowizorach… doskonale wtapiali się w otoczenie. Wymachiwali łapskami i industrialnymi odpowiednikami maczug. Za moimi plecami uniosło się miękkie oparcie. Z ulgą rozluźniłem mięśnie i wtuliłem się w podtrzymujące poduchy.

– Co tu robisz? – krzyknął kierowca.

– Szukam… Shadow Zombies! – odkrzyknąłem tak głośno, jak umiałem.

Jeździec roześmiał się.

– Więc nasze ścieżki się skrzyżowały!

Jakie szczęście, że wielkie organizacje rozsyłają zwiadowców. Dawniej złościłem się, gdy dopadał mnie przedstawiciel którejś z nich. Tym razem byłem za to nieopisanie wdzięczny.

***

Czy widziałeś siebie samego na łożu? Twoje ciało leży godzinami, dniami i nocami, całe dziesięć dni. Przyjrzyj się. To typowy gracz po tygodniu przebywania w sieci. Widzisz kurz pokrywający jego twarz i kombinezon? Ty wyglądasz podobnie. Mówisz, że używasz łoża? To nie łoże. To katafalk. Jesteś żywym trupem. Tylko udajesz, że żyjesz. Życie to realium. Twierdzisz, że nie stać cię na bezmózga? Mylisz się! Masz szansę! ElektroBank udziela niskooprocentowanych kredytów na bezmózgi! ElektroBank. Zajrzyj na naszą stronę. ElektroBank. Podejmij wyzwanie.

***

Gdy jeździec zatrzymał pojazd, wskazania omnika informowały, że znajdujemy się gdzieś pod Sadybou. Niedaleko majaczył niczym się nie wyróżniający mieszkaniowiec. Przemogłem śmiertelne znużenie i zerknąłem przez ramię towarzysza. Sprawdzał jakieś odczyty… Szczególnie zwracało jego uwagę okno podobne do radaru. Wydawało się puste. Wcisnął jakiś guzik i otwarła się pod nami kwadratowa przepaść. Wydałem z siebie słaby okrzyk, skuter zapadł się w ciemność… którą nagle wypełnił oślepiający blask. Chciałem zasłonić oczy, ale omdlała ręka nie miała siły się unieść. Przymknąłem powieki. Kiedy ostatni raz widziałem światło? Chyba… Dwa dni temu.

– Gandalf, stary szperaczu, widzę, że coś przytaszczyłeś. – Usłyszałem czyjś głos.

– Nasze ścieżki skrzyżowały się pod północnym śródmieściem. Przywiozłem go, bo mówił, że nas szuka.

– Czyżby był tym, na którego czekamy? Nigdy nie przestaną mnie dziwić zapisy kreatora.

– Wydaje się osłabiony, jest cały brudny od krwi. Myślę jednak, że to nie jego posoka, tylko kąsaczy. – Umyjemy go, nakarmimy, a potem wysłuchamy opowieści, to znaczy jeśli została uwieczniona.

– Dobrze mówisz, Jukundzie.

– Tak było przeznaczone.

Roześmieli się. Poczułem, że Gandalf zsiada z pojazdu. Chwyciły mnie krzepkie ręce. Lekko uniosłem powieki. Co za czyste, ładne wnętrze! Luksusowe! Tutaj? Pośrodku Hadesu? Zamknąłem oczy i znowu otwarłem. Znajdowałem się w jakimś białym pomieszczeniu. Drugi mężczyzna ubrany był w kremowe szaty Trzymali mnie pod pachami i pomagali iść. Dotarliśmy do windy.

– Te jego ubrania – Jukund zerknął na mój garnitur – to jakieś drogie egzemplarze. Widzisz, jak trawią i usuwają brud?

– Rzeczywiście.

– Skąd taki bogacz znalazł się w undercity?

Gandalf roześmiał się.

– Drogie odzienie nie implikuje bogactwa!

– Twoja ścieżka zawsze mnie intrygowała.

– Mówisz o inteligencji, prawda?

– Jeśli wolisz…

Przez chwilę słyszałem tylko cichy szum windy, własny ciężki oddech i łomotanie serca.

– Czekaj – odezwał się stojący po lewej stronie Jukund. – On ma jakąś broń… Lepiej ją wyciągnę.

Zanim zdążyłem go ostrzec, dotknął rękojeści.

– Jauć

Stojący po prawicy Gandalf zachichotał:

– Inteligencja czy przeznaczenie, czasem warto, pomyśleć, nieprawdaż?

– Kreator bywa okrutny.

– Skoro ma takie drogie ciuchy, broń prawdopodobnie też jest ekskluzywna i nie przyjmuje obcego dotyku. Widzisz ten omnik? W życiu nie widziałem podobnego modelu.

Winda zatrzymała się. Znaleźliśmy się w wielki kolorowym holu. Wyglądał zupełnie jak centrum rozrywek. Holorzeźby, panoramiczne okna z widokiem grondowego lasu, wielki basen pośrodku… Kąpali się w nim weseli plażowicze. Wybałuszyłem oczy. Gdzie ja jestem!? Mój Boże… Nie, to chyba halucynacje…

U naszych stóp pojawiło się stadko krasnali: skrzaty pospiesznie rozebrały się i pogalopowały w stronę kąpieliska.

– …w istocie zagadkowa jest jego ścieżka – wychwyciłem koniec wypowiedzi Jukunda. – Ten pokój będzie dla niego w sam raz.

Puścił moje ramię i stanął naprzeciwko. Za nim bieliły się drzwi z holonumerem „555”.

– Rozumiesz moją mowę? – spytał. Skinąłem głową.

– Nazywam się Jukund Erey. Jesteś osłabiony…

O, naprawdę? Chciałem się ironicznie uśmiechnąć, ale wargi mnie nie słuchały.

– …potrzebujesz pomocy. Gandalf – zerknął na mężczyznę w ochronnej pelerynie – wprowadzi cię do pokoju, pokaże łazienkę i urządzenia. Za chwilę przyjdzie ktoś z obsługi, kto cię nakarmi i pomoże się umyć. Przyślemy też lekarza. Nie obraź się, ale postawimy na straży żołnierzy. Proszę, żebyś nie opuszczał tego pokoju, dopóki nie porozmawiamy. Czy mnie rozumiesz?

Zamrugałem, że tak.

– Dzikkuję – wybełkotałem.

– Tak było przeznaczone – odparł pogodnie i poklepał mnie po ramieniu.

***

Ledwo Gandalf usadził mnie na obszernym łożu, do pokoju wbiegł chudy, łysy jegomość w białym kitlu. Chyba na chwilę straciłem przytomność. Ocucił mnie głos jeźdźca:

– To jest ten człowiek, Albercie.

– To widzę! – krzyknął przybysz. – Dlaczego jest taki pokrwawiony?!

– Chyba kąssacze…

– Jak to: chyba? Jak to kąsacze? Mówisz to tak spokojnie?!

– On miał broń i na pewno sobie poradził…

– Nie widzisz, że jest podrapany?

Lekarz zdjął ze mnie marynarkę.

 – Sssą. Ślady zębów jadowych!

To te szczury miały zęby jadowe?

– Sssso to za pisstolet?!

– Nie dotykaj!

– Au! Pssiakrew! Weź, kopnij go!

– Jużi. To persssonalny jakiś gnat…

Postarałem się utrzymać wzrok na lekarzu. Jego obraz trochę się zamazywał.

– Nazywam się Alfred Ant – powiedział. – Jezdem lekarzem, zbadam cię.

– Lekarzunio! – odezwał się krasnal w żółto-fioletowe poziome paski, skaczący na pościeli. A nie, to nie krasnal był. To dwóch kraznali było. Robali. To był robal. Jednak. – Jakżże się cieszzę! – Zaczął ściągać spodnie. Ddo baddania.

– Sso ten łyssol tu robi? – spytała obrażona blondyna, wyłaniając się ze ściany Dwie głowy miała i strasznie gruba była. Taka trochę burdelmamama. – Sso on si robi? Cię dotyka? – prychnęła.

Zwidy chyba jednak znikały pod wpływem alkoholu i adrenaliny. Dlatego teraz, gdy się rozluźniłem, pojawiły się znowu. Odbiło mi się wątrobą szczura: Okropne uczucie… Na chwilę zapadłem w niekontrolowany sen. Ktoś mi rozwarł powieki. Alfred pochylał się nade mną i zaglądał w oczy Szeroko rozwierał powieki… Zdjął mi koszulę. Coś prześwietlał jakimś aparacikiem… Zajrzał mi do gęby.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю