355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marcin Przybyłek » Gamedec. Sprzedawcy Lokomotyw » Текст книги (страница 11)
Gamedec. Sprzedawcy Lokomotyw
  • Текст добавлен: 22 февраля 2018, 18:00

Текст книги "Gamedec. Sprzedawcy Lokomotyw"


Автор книги: Marcin Przybyłek



сообщить о нарушении

Текущая страница: 11 (всего у книги 19 страниц)

Zbaraniałem.

– Oni żyją od wielu lat! – podpowiada krasnoludek, wypełzając spod dywanu.

– Pięć, sześć, siedem… osiem wcieleń! – liczy obrazki blondyna. – Hindenburg już osiem razy był prezesem! Jeśli obejmuje tę posadę na średnio dwadzieścia lat, a pierwszy raz zdobył to stanowisko po czterdziestce, to ma już jakieś… dwieście! – Dziewczyna podchodzi do mnie i szarpie za ramiona. Zza jasnych kudłów ledwo widzę zdziwioną twarz rozmówcy.

– Dobrze się czujesz?

Przełknąłem kolejny łyk.

 – Już nic.

– Wypytuj go! Wypytuj! – dziewczyna siada na brzegu biurka i wymachuje rękami.

Skrzat z miną znawcy obserwuje holotancerkę. Gubię wątek. Wychylam drinka do końca. Płyn kąsa nie mój język i parzy nie mój przełyk. Wyciągam rękę w geście proszącym o jeszcze. Milczenie to najlepszy sposób na rozmowę.

Hermes przyjmuje szkło i odwraca się do barku. – To ile Wiktoria kończy lat?

Tylko nie to.

– Jakie to ma znaczenie?

 Znowu się śmieje.

– Masz rację – wraca z pełną szklanką.

Czuję pierwsze skutki działania alkoholu. W całym pokoju siedzą po turecku grzeczne dzieci i czekają na dalszy ciąg bajki. Blondyna prezentuje przed jednym z chłopców taniec brzucha. Krasnoludek bezskutecznie próbuje wspiąć się na eteryczną holorzeźbę.

– Wiem! – Hermes uderza dłonią w czoło i patrzy na mnie ze zjadliwym uśmiechem. – Zaszła w ciążę, tak? Zgadłem?

Krzywię się i robię gest, że może tak, może nie. – No, bracie, trzeba było tak od razu! Zdrowie! Wypijam kolejny haust.

– Uważaj, kolego. – Lee Roth siada obok mnie na kościanym tronie. – Nie pij za dużo, bo stracisz kontrolę.

 Hindenburg podchodzi i stuka swoją szklanką w moją.

– Gratuluję! – pociąga spory łyk. Znów się odwraca do barku.

– Jaki ze mnie pacan – mruczy. – To o to chodziło. Urodzinowy prezent, ale nie dla Wiktorii, tylko; dla maleństwa…

Coś naciska. Barek odwraca się i ukazuje się wnętrze jakiegoś urządzenia, może pojemnika, może lodówki. W równych rządkach stoją fiolki wypełnione rubinową substancją. Wyjmuje jedną z nich. Podchodzi z uroczystą miną. Odruchowo wstaję i równie uroczyście się uśmiecham. Ściska mi rękę i wkłada do kieszonki fiolkę.

– Gratuluję jeszcze raz.

 Robimy niedźwiedzia.

– Niech żyje wiecznie – szepcze mi do ucha. Niech żyje wiecznie? Dzięki tej fiolce? Nie bez mózgom? Co to jest? Obraz całości zaczyna powoli, się układać. Medtronics daje im virgen, dzięki czemu mogą zmieniać powierzchowność co kilkadziesiąt lat. W ten sposób ciągle są prezesami tej samej firmy, choć w różnej formie cielesnej. Ta fiolka zaś, ten rubinowy płyn musi być… antidotum na starzenie! O, sukinsyny! Ludziom sprzedają klony, a sami łykają to świństwo! Trzeba drążyć dalej…

– Nie masz siły – troszczy się Lee, siedząc na moim fotelu.

– Uciekaj – radzi blondyna.

 Krasnoludkowi udało się wspiąć na pozbawioną ciała tancerkę i zaczyna pieścić jej krągłe piersi. Siadam na kolanach Rotha i z ukrywaną rozpaczą atakuję:

– Co słychać u Ganimeda?

– Myślałem, że to ty z nim dzisiaj rozmawiałeś?

Krasnoludek odrywa rączki od krągłości i zakrywa oczy. Pozbawiony oparcia spada z hukiem na dywan.Klnie.

– Nie łączyłeś się z nim później? – pytam niewinnie.

Kręci głową. Z ust nie schodzi władczy uśmiech. – Nie za dużo uprzejmości w biznesie. Oni dają nam virgen, my im infigen. Nasz preparat jest cenniejszy, bo bierzesz go raz na wieczność… Niezależnie od tego, czy stosujesz virgen.

Kręci mi się w głowie. Mam w kieszeni infigen. Jeśli go wypiję, zablokuję gen starzenia na wieki wieków. Żegnajcie bezmózgi, żegnajcie kłopoty z wydatkami.

– Oni argumentują, że bez ich specyfiku nie moglibyśmy ukryć długowieczności – wzdycha. – Dotąd byliśmy jak dwa najważniejsze ogniwa w łańcuchu, ale odkąd wylansowaliśmy bezmózgi, staliśmy się od nich niezależni. Już nie musimy się ukrywać… – drapieżnie szczerzy zęby – Możemy oficjalnie zachować obecną powierzchowność i być prezesami przez następne tysiąclecia. Albo zrobić jeszcze jedną wymianę na kogoś bardzo przystojnego i wtedy się ustatkować? – Łyka. Mlaszcze. – Swoją drogą… dziwi mnie, gdy patrzę na społeczeństwo, że nikt nie spostrzegł, że produkcja bezmózgów jako narzędzia nieśmiertelności to najdroższe i najbardziej karkołomne rozwiązanie. A ta nazwa zwyczajnie odstrasza.

– Kolejny łyk. – Zastanawiam się, czy nie przykręcić ,kranika kolegom z Medtronics.

Mój mózg pracuje na najwyższych obrotach. A więc są napięcia między Medtronics i Pharmą. Może Amerykanie przewidzieli, że teraz będą mieli kłopot `Z uzyskaniem infigenu, i dlatego, nawet jeśli wiedzieli o wykradzeniu przez zoenetów receptury na virgen, nie poradzili Hermesowi, by wymienił skanery siatkówek na psychomaty. Niech ma za swoje. Z drugiej strony wszystko jest kwestią czasu. Może sami są bliscy opracowania receptury na krwisty płyn?

– A o czym rozmawialiście? – odstawia szklaneczkę.

– Uciekaj – radzi Lee Roth.

– Wykręć się czymś – troszczy się blondyna. Krasnoludek gdzieś zniknął.

– O tym, co zawsze – odpowiadam. – Straszył zoenetami?

Kiwam głową.

– Ci Amerykanie zawsze są jacyś przewrażliwieni. Może dlatego, że mają Zoenet Labs na swoim kontynencie.

Postanawiam skorzystać z okazji: – Słuchaj, czy nasza polityka wobec zoenetów jest słuszna?

Kręci głową w geście absolutnej pewności.

– Mogą wiedzieć o bezmózgach, mogą wiedzieć o lekach, bakteriach i wirusach. Będziemy ich kar mić każdym najmniejszym odkryciem, ich agenci będą się kręcić jak pracowite pszczółki, zasuwać tam i z powrotem z niezwykle ważnymi informacjami Ale o jednym – wskazuje moją kieszonkę – o jedynym nie dowiedzą się nigdy. O infigenie. Niech siedzą w swojej śmierdzącej sieci. Miejsce bogów jest w prawdziwym świecie. Choćby w tej wieży.

Milczę. Wieża bogów. Ładne określenie. Patrzę na niego i kiwam głową. Mlaszcze. Cisza. Dwie sekundy… trzy. To sygnał, że pogawędka dobiegła końcal Bogu niech będą dzięki. Wstaję z objęć demona. Odstawiam szkło.

– Dziękuję za rozmowę… i prezent – po raz pierwszy szeroko się uśmiecham.

– Cieszę się, że mogłem ci pomóc – przygląda mi się badawczo. – No, teraz wyglądasz jak prawdziwy chłop!

Jeszcze raz mnie ściska.

– Do poniedziałku – pozdrawia mnie, gdy wychodzę.

Nie wiem, co odpowiedzieć, więc tylko nieznacznie odwracam głowę i unoszę rękę.

– Jeszcze wstąpię do gabinetu – rzucam – mało brakowało i zapomniałbym, po co wróciłem! – śmieję się. Nie za głośno.

– Jasne!

Oddalam się. Słyszę odgłosy krzątania. Cichnie muzyka. Dobrze, że krasnoludek gdzieś się ulotnił. Blondyny też nigdzie nie widać. Wypłoszył ich alkohol? Wchodzę do mojego pomieszczenia. Zbliżam się do biurka. Wysuwam szuflady.

– Trzymaj się, Hiob! – słyszę jak Hermes otwiera drzwi.

– Na razie! – odkrzykuję.

Cichy syk świadczy o tym, że prezes Pharma Nanolabs znalazł się po drugiej stronie. Oddycham z ulgą. Jeszcze raz. Uchodzi ze mnie całe powietrze. Siadam na fotelu. Gdzie on może to trzymać? Sprawdzam kolejny zasobnik. Wyciągam wreszcie centralną, główną szufladę. Dlaczego zawsze zostawiam najważniejsze rzeczy na koniec, zastanawiam się, biorąc do ręki luksusowy model plasmaguna Fenris Mk II. Na nasadzie lufy rozjarza się potwierdzenie linii papilarnych właściciela. Trzeba będzie go później przestroić.

***

– Dzień dobry, Ramona Himenes, Sky News.W kręgach feministycznych i andronistycznych pojawiły się niecodzienne projekty uwzględniające sytuację osób, które zaopatrzyły się w bezmózgi. Najwięcej kontrowersji budzi pomysł ślubów z terminem wygaśnięcia zwiqzku. „Zawarcie małżeństwa aż do śmierci – mówi Jessica Braun, sekretarz Fancy Women Organisation – traci w takich warunkach sens. Już starożytni Celtowie stosowali sakrament partnerstwa na rok czy dwa. Wydaje się, że powinniśmy wrócić do tradycji przodków”.

Czy powrót do zwyczajów prymitywnych plemion jest przejawem działania zdrowego rozsądku, czy znakiem nowych zagrożeń? Nazywam się Ramona Himenes, technomoda zaraz po przerwie.

***

– Już, panie prezesie? – spytał „Jack”, nisko się kłaniając i otwierając drzwi pneumobilu.

W milczeniu wtoczyłem do środka swoje okrągłe ciało. Obszedł pojazd, nie przyspieszając nawet o pół kroku. Był profesjonalistą. Z przyjemnością poczułem, jak przyspieszenie startującego wozu wgniata mnie w fotel. Czarodziejska wieża malała na wstecznym ekranie. Wolność. Kocham wolność. Gdy znaleźliśmy się w głównym kanale powietrznym, pilot zaczął wystukiwać instrukcję wznoszenia do stratosfery.

– Nie moglibyśmy polecieć najpierw do Warsaw City? – spytałem nieśmiało.

Spojrzał zdziwiony

– Mamy plan. Powinniśmy wracać do FSA najszybciej, jak się da. Mistyfikacja może wyjść na jaw w każdym momencie. Jeden telesens od Hioba do Hermesa czy odwrotnie i ściga nas cała europejska policja.

– Są tam moi bliscy. Nie wiem, kiedy będę miał szansę ich zobaczyć.

 Pokręcił głową.

– Przecież i tak nie pozwolimy ci z nimi rozmawiać.

Westchnąłem ze znużeniem.

– Sam bym tego nie zaryzykował. Być może są śledzeni. Poza tym – wskazałem na swoją twarz – i tak by mnie nie rozpoznali. Po prostu chcę popatrzeć przez szybę.

Zerknął na mnie ze współczuciem.

– Posłuchaj, rozumiem cię, ale mam rozkazy. Zresztą połączę się z Dalem.

– Co tam, chłopcy? – Na stalowej twarzy widać było duże napięcie. – Już po wszystkim? No i?

– Szefie – odezwał się szofer. – On chce do Warsaw City.

Koriolan wytrzeszczył oczy Naprawdę Novatronics mogło spalić się ze wstydu z tymi swoimi skorupami.

– Wykluczone! Czas jest czynnikiem krytycznym! Macie natychmiast wchodzić w stratosferę!

– Nie da się ponegocjować? – spytałem zmęczonym głosem.

– Torkil, nie naciskaj. Nie czas na sentymenty. Wyciągnąłem zza paska broń i wycelowałem w głowę pilota.

– Przepraszam, ale moim zdaniem czas na sentymenty jest zawsze. Jeśli braknie go na uczucia, po co w ogóle żyć?

– Nie pierdol! Kurwa, poeta się znalazł! Wracajie!

Pilot był skonsternowany. – Szefie, co mam robić? Koriolan chwycił się za głowę.

– Skąd on ma tego gnata?! Dlaczego go nie obszukałeś?!

– Szefie, ale co mam robić?

 Wódz wywiadu Zoenet Labs zaczął myśleć. Miałem wrażenie, że słyszę tok jego rozumowania: do akcji mógłby wkroczyć śledzący nas cień. Ale pociągnęłoby to za sobą walkę powietrzną, być może stratę szofera (o ile jego dibek był w geskinie, a nie w siedzibie firmy), w każdym razie zamieszanie, które nie uszłoby uwadze policji. Zatrzymanie przez organy ścigania skończyłoby się fiaskiem całej misji: przy pierwszej próbie ustalenia mojej tożsamości sprawa by się rypła. Rysy Koriolana lekko się wygładziły.

– Jeszcze raz, czego on chce? Pilot spojrzał na mnie ukradkiem. – Popatrzeć w okna.

– Co?

– Są tam dwie kobiety, które nie są mi obojętne -, wtrąciłem.

Miałem wrażenie, że motomb za chwilę eksploduje. Jedna z Freyi w tle minimalnie drgnęła. Steffi.

– Dla bab? Dla bab tam chcesz lecieć?! – Dal zbliżył wielkie pięści do monitora. – Dobra, psiamać; szybko, szybko, lećcie tam! A ty – wskazał na mnie;, – gadaj! Gadaj teraz, co odkryłeś!

Pora na test inteligencji. Zrobiłem głęboki wdech:, Pilot zmienił kierunek ruchu i przyspieszył. Uwiel biam moment, gdy pneumobil rozpędza się do pięciokrotnej prędkości dźwięku. Przed przednią szyb umykały rozmazane ślady insektów. Pewnie kiedyś, zanim w windscreeny zaczęto standardowo wmontowywać antygrawy, kierowcy obserwowali drogę przez mozaikę rozpaćkanych robaczków. I pewnie nie przypuszczali, że kiedykolwiek problem zostanie rozwiązany Rozejrzałem się. Ani śladu krasnoludka, blondyny i diabła. Kto by pomyślał? Trochę alkoholu, i rzecz z głowy.

– W, Pharma Nanolabs też mają virgen – zacząłem.

– Ciekawe. Sami wytworzyli czy dostali od Medtronics?

– Dostali. Są między nimi jakieś animozje. – To dobrze. Co dali w zamian?

O, o.

– Nie to jest istotne. Ważne, co z nim zrobili.

– Co sugerujesz? – podniósł mechaniczne brwi. Przypomniałem sobie jego słowa o Wilehadzie: „Nigdy dość ostrożności, jeśli chodzi o podwójnych agentów”. Może się powtarzam, ale zawsze miałem pamięć do cytatów.

– Jesteś pewien, że Laurus to ciągle wasz agent? Jego mechaniczne rysy skurczyły się niczym u wilka, który za chwilę ma kąsać.

– Ilu macie organicznych tajniaków? – Ciągnąłem – Virgen działa w obie strony. Z rozmowy z Hermesem może wynikać, że twoi szpicle od dawna są podmienieni przez ludzi Pharma Nanolabs.

Upłynęły cztery ciężkie sekundy. Pod pneumobilem świstały lasy i łąki.

– Niemożliwe – skonstatował. – Mamy czytnik. Psychomat analizujący strukturę neuronów, nie zwykły skaner siatkówki. Wykryłby matactwo.

Miał rację. Pozostawała improwizacja:

– Mogą mieć jakieś maszynki fałszujące odczyt urządzenia. Podobne do tych, które sami zamontowaliście w geskinach, żeby prześwietlenia nie od kryły ich prawdziwej struktury.

Jego rysy znowu się wyostrzyły. Kto agentami wojuje, od agentów ginie, pomyślałem filozoficznie.  Żyjemy w niezwykle skomplikowanym świecie. Człowiek powinien chodzić w hermetycznym kombinezonie i dezintegrować swoją urynę oraz fekalia, żeby nikt nie mógł pobrać jego DNA i go podmienić. Rozmawiasz z kimś i nie wiesz, czy to geskin, czy organik, a jeśli to pierwsze, nie masz pewności, czy jego mózg jest w ciele, czy gdzieś na drugim końcu globu, Możesz obejrzeć czyjąś siatkówkę, ale jeśli nie skontrolujesz budowy mózgu, możesz się naciąć. Jeśli podejrzewasz kogoś o kłamstwo, nie wystarczy badanie spójności myśli czy skóry, bo jeśli będzie to geskin,  który współpracuje z kimś z bazy jego myśli mogą; być symulowane. Szczęście, że wszystkie te triki sto suje się jedynie w niezwykle wąskim kręgu wywiadu gospodarczego. Gdyby dowiedziało się o nich społeczeństwo, wybuchłaby prawdziwa panika… Albo boom gospodarczy. Spojrzałem na Koriolana. W końcu największy nawet mózgowiec zaczyna się gubić w zależnościach i powiązaniach, a jeśli dodać do tego zawiłości wywiadu… Chyba nikt się nie połapie. No, chyba że ma dibekowski łeb. Dal miał i bałem się go,

– Dlaczego pozwolili na „Pandorę”? – spytał. – Co trzymają w zanadrzu? Dlaczego nie przeszkadza im,. że zoeneci zyskali władzę nad siecią?

Zerknąłem w prawo. Piękny zachód słońca. Mój Boże, jaki piękny Złote promienie rozświetlały falu jący dywan lasu, który wyglądał jak zaczarowane szmaragdowe jezioro. Ziemia się kręci, ludzie kocha ją, patrzą w gwiazdy i księżyc, wyznają miłość, płaczą z tęsknoty, a ten ciągle bredzi o „Pandorze”.

– Nie miałeś nigdy ochoty wyjść z zatęchłego gabinetu i pochodzić po lesie? – spytałem.

Zastygł. Steffi w tle zatrzęsła się od śmiechu.

– No co tak patrzysz? – ciągnąłem. – Moje pytanie wydaje ci się dziwne? Człowieku! No, nie wiem właściwie, czy jeszcze „człowieku”… – zawahałem się. – Może raczej… Trupie blaszany! Popatrz, jakie piękne słońce! Jaki świat jest cudowny! To niebo, te drzewa…

Pilot parsknął z rozbawieniem.

– Co się tak cieszysz?! – wrzasnął na niego szef – A ty – wskazał na mnie – odpowiedz na pytanie!’

Spojrzałem w dal. Za linią widnokręgu majaczyły szczyty północnych linowców Warsaw City. Pośród nich był mój Stockomville i Kampiville Anny.

– Nie wierzą w przewagę dimenów nad homo realium – odparłem. – Uważają, że organicy zawsze będą pełnili rolę nadrzędną.

– Ale wiedzieli o obecności naszych agentów czy nie?! Rzeczywiście mają jakieś prześwietlacze czy tylko nam się wydaje?

Ba. Co mu odpowiedzieć?

– Ba – odparłem wieloznacznie. – Nie udało mi się tego zbadać.

– O żesz ty sukinsynu! – wrzasnął.

No tak. Co dibek, to dibek. Prześwietlił moją grę.

– Co ty mi chrzanisz?! – wyszczerzył metalowe zęby. – Nie wyszedłbyś, gdybyś nie odkrył czegoś naprawdę ważnego! Nie mówisz prawdy! Felix! – zwrócił się do pilota. – Weź go kopnij w dupę!

– Nie mogę, szefie, on trzyma broń przy mojej głowie!

W tym momencie dolecieliśmy do głównej bariery przeciwwiatrowej. Felix zwolnił. Minęliśmy pierwszy krąg linowców. Stockomville i Kampiville znajdowały się w drugim. Warsaw City Tym razem patrzyłem na nie własnymi oczami, nie detektorami geskina.

 – Torkil – nalegał Dal – gadaj!

– Naprawdę nie wiem, o czym mówisz. Ciągle mnie z kimś mylicie. Ja nie jestem nikim nadzwyczajnym.  Po prostu gamedec drugiej kategorii. Wioskowy głupek, a nie bohater…

– Szlag mnie trafi! – przerwał. – Widziałem cię w Mroku, widziałem w tym show kilka lat temu, badałem twoją przeszłość, robiliśmy symulacje i testy, jesteś, kurwa, najlepszy! Słyszysz?! Rozumiesz mnie, cymbale?! Najlepszy! Nie wciskaj mi kitu!

No i w najmniej odpowiednim momencie doczekałem się komplementu.

Wreszcie przecięliśmy wewnętrzny krąg linowych gigantów. Zerknąłem na tajemnicze „glisty” podtrzymujące konstrukcje. Wyglądały jak nienaturalnie pogrubione stalowe zwoje. Żyją? Może Laurus coś podkolorował? Komu dzisiaj można ufać?

– Tamten – wskazałem Kampiville. – Sto piętnaste piętro.

– Które to będzie? – Felix zrobił zoom. – Jest– szepnął, odnalazłszy biały numer. – Od której strony; podlecieć?

Zaimponował mi niefrasobliwym nastrojem. No cóż, w końcu nie bierze się byle kogo na taką misję. Kolejna osobowość w moim życiu. Szkoda, że nie znałem jego twarzy.

– Torkil, mów – niemal błagał Koriolan. Zrozumiałem, że był na mojej łasce. Nie lubię ukrywać informacji, nie lubię pastwić się nad kimś ani wykorzystywać swojej przewagi. Ale nie miałem wyjścia.

– Teraz nic ci nie powiem. Po powrocie. Od strony miasta – zwróciłem się do pilota.

– Dobra, spokojniutko – mruczał. – Nie za blisko Pneumobil zawisł w odległości dwustu metrów molocha.

– Może być? – spytał.

– Świetnie.

Zoom. Szeregi identycznych połyskliwych tafli Gdzie jest jej okno? Niełatwo odnaleźć szklany frag ment w migotliwym labiryncie. W końcu jest. Zoom Stoi podłączona do sieci. Zoom. Jej sylwetka wypeł nia cały obraz, ale obserwację utrudnia odbicie wież miasta od okna. Włączam filtr polaryzujący Refleks znika. Wreszcie ją widzę wyraźnie i… poczułem rozczarowanie. Czego się spodziewałem? W pustym mieszkaniu stał nieruchomy motomb marki Doom. Choć miałem w kieszeni soczewki i okulary, a na nadgarstku omnik najnowszej generacji, nie posiadałem odpowiedniego programu: widziałem Dooma, jakich wiele. Czy spodziewałem się ją przyłapać, jak parzy herbatę? Sprząta? Ogląda holowizję z wyrazem tęsknoty na twarzy? Droid lśnił czystym polerem, jak zawsze. Krzywizny mechanicznego ciała ciągle były atrakcyjne, choć nie tak finezyjne jak u Freyi. Zacisnąłem zęby Nie miałem tu czego szukać.

– Teraz do śródmieścia. Marshałkowska sto dwanaście. Wieża Arthura, dwieście czternaste piętro, strona zachodnia – podałem adres Pauline.

Felix Ron zerknął na Koriolana. Tamten machnął ręką.

– Leć, byle szybko.

Pojazd obrócił się i ruszył z kopyta. Kilka minut później przelatywaliśmy nad znajomym neomilkbarem. Przyjrzałem się fontannie, tarasowi widokowemu… Stare dobre czasy…

– Zatrzymaj się! – krzyknąłem do pilota. Pojazd zatrząsł się od nagłego hamowania.

– Ja zwariuję – biadolił Koriolan. – Ty myślisz, że taksówką lecisz, czy jak?

Poprawiłem chwyt zdrętwiałej (pulchnej) dłoni na, rękojeści fenrisa i zrobiłem najazd. Deptakiem szła Pauline i Harry. Zoom. Widzę ich dokładnie, jak na wyciągnięcie dłoni. Dyrektor Eim ślicznie ubrana: Jak zwykle mini, tym razem beżowa, nie czarna, głęboko rozpięta kremowa koszula z szerokim kołnierzem, powłóczyste rękawy. Harry w cielistym letnim garniturze i biokapeluszu. Wychodzą z długiego cienia jakiejś wieży. Oświetla ich bursztynowe światło konającego słońca. Rozmawiają. Śmieją się. Śmieją się? Jak mogą się śmiać w takiej sytuacji? Już pogodzili się z moją śmiercią? Potrząsam ciężkimi policzkami. Cóż, nie byłem ani jej mężem, ani jego żoną. Poza tym jak długo mają nosić nosy na kwintę? Torkil odszedł, trzeba żyć. Minął ponad miesiąc od zamachu. Wystarczająco dużo, żeby się otrząsnąć i zacząć uśmiechać. Zoom. Twarz Pauline. Śniada, dojrzała, pełne wargi, orzechowe oczy. Jakby cień na policzkach. Cień smutku? Schudła. Tak, to znak żałoby. Więc jednak. Znowu dała o sobie znać moja narcystyczna natura. Cieszyłem się, że po mnie płakała.

Wróciłem myślami do rzeczywistości. Wycofałem zbliżenie.

– No? Obejrzałeś,co miałeś obejrzeć?-odezwał się Dal. – Wracacie?

Westchnąłem jak człowiek przed bardzo długą podróżą. Na maskę pojazdu znowu wdrapał się krasnoludek. Alkohol przestawał działać.

– Ląduj gdzieś przy niższych kondygnacjach -odezwałem się do Feliksa. – Wysiadam.

Pokręcił głową ze smutkiem.

– Ron, wiesz, co masz robić – odezwał się lodowatym głosem Koriolan.

– Twój dibek jest w geskinie czy w bazie? – spytałem pilota.

Nie chciałem do niego strzelać, nie mając pewności, gdzie znajduje się jego mózg. Jeśli w Zoenet Labs, oddając strzał popsułbym tylko motomba, jeśli zaś w jego ciele, mogłem uszkodzić sejf. Nie wiedziałem, jak długo skrzynia może utrzymywać umysł przy życiu bez baterii znajdujących się w ciele. Zdawał sobie sprawę z mojego wahania. Nie odpowiedział. Błyskawicznie uderzył mnie w przedramię próbując wytrącić broń. Strasznie zabolało. Musiał trochę przyspieszyć, niemożliwe, by zwykły człowiek mógł wykonać taki ruch. Ku mojemu zdziwieniu fenris pozostał w dłoni, mimo że na chwilę rozprostowałem palce. Luksusowy model. Nie zdążyłem należycie zachwycić się nowoczesną technologią, bo otrzymałem serię uderzeń w klatkę piersiową i pucołowatą twarz. W tym momencie wypaliłem. Złocisty promień rozpruł mu obojczyk i wyprysnął przez dziurę w dachu. Podmuch odrzucił go na przeciwległą stronę aerauta. Znów się na mnie rzucił. W geskinie nie musi czuć bólu, może walczyć do ostatniego członka, jak zombi. Mrugnął do mnie. Zrozumiałem, że mózg jest w bazie. Uwielbiam mądrych ludzi. Strzeliłem w głowę. Rozdarło ją na kilka strzępów. Teraz był pozbawiony zmysłów. Ręce biły dookoła, nogi wierzgały, próbując mnie kopnąć. Odgrywał swoją rolę do końca, nie miał wyboru. Stał się naprawdę niebezpieczny. Co miałem robić? Zmniejszyłem moc salwy, w pośpiechu odstrzeliwałem wszystkie jego członki, a co odstrzeliłem, wpychałem za oparcie kierowcy. Tułów był dość ciężki i broczył jak zużyta gąbka. Chlupnął soczyście, gdy udało mi się go wrzucić na podrygujące ręce i nogi. Wskoczyłem na siedzisko pilota i skierowałem pojazd w niskie rejony miasta.

Zrobiło się ciemno. Włączyłem reflektory.

– Uu, bracie – odezwał się Lee Roth z sąsiedniego  fotela. Tym razem był prawie czarny. Zerknął przez. ramię na poszatkowane ciało. – Niezłą jatkę tu urządziłeś.

– Zamknij się – syknąłem przez zęby.

 Spojrzałem na ekran, z którego jeszcze przed chwilą obserwował nas Koriolan. Był pusty. Zoeneci położyli na mnie krzyżyk. Zaraz pojawi się cień. Zaznaczył swoją obecność szybciej, niż przypuszczałem.

– Aa! – wrzasnął diabeł rozszarpany przez czerwone smugi energii, które przedarły się przez rufę pojazdu i przeszyły siedzenie pasażera.

Strzelał do mnie pneumobil! Systemy awaryjne wyły. Wskaźniki informowały o uszkodzeniu głównego generatora. Za chwilę pojazd przechyli się i zwali w dół, prosto w objęcia dolnego miasta. Mocno chwyciłem wolant i pociągnąłem do siebie. Z ciemności wyłoniła się mała platforma spacerowa. Nie była tak zadbana jak te wyżej. Wybudowano ją zapewne ze; sto lat temu, gdy ta wysokość zapewniała dobrą widoczność. Teraz została przerobiona na dok dla dżonek. Oceniłem jej wielkość i uznałem, że nadaje się na lądowisko. W kabinie pojawił się czarny dym. Zacząłem kaszleć. Kolejna karmazynowa salwa rozorała dach, wielki płat metalu uleciał w tył z wrzaskiem dartej stali. W samą porę. Smoliste kłęby, umykały przez wyrwę jak przez komin. Strasznie zgrzytało i trzęsło, gdy walnąłem pojazdem o powierzchnię tarasu i sunąłem po nim kilkanaście metrów. Wyskoczyłem i odtoczyłem się pod mur, zanim ostatnia salwa wrogiego pojazdu rozerwała pneumobil na strzępy. Wybuch rozbił automat do opłat Służby porządkowe będą musiały zainstalować nowy, inaczej pasażerowie dżonek będą jeździć na gapę… Jakież to głupie myśli nawiedzają człowieka w kryzysie. Podniosłem się na równe nogi, poderwałem broń i przygotowałem do przyjęcia kolejne ataku. Wtedy obok mnie wyrósł mocno opalony jejmość, ubrany w czarny garnitur.

– Co do… – zdążyłem wydukać, gdy pojazd pilotowany przez cień wyłonił się w pobliżu płonącego wraku.

Elegancki mężczyzna wyciągnął dziwną połyskliwą strzelbę i wypalił. Strzał okazał się celny. Srebrzysta smuga przeszyła przednią szybę, coś wybuchło z tyłu. Aerauto zadymiło, wpadło w płaski korkociąg i spowite błękitnymi błyskawicami zniknęło pod lądowiskiem. Spojrzałem spłoszony na niespodziewanego pomocnika. Gdyby nie ta cera, mógłbym przysiąc… ależ tak… to był… Uriel Tamerlan! Tajemniczy biznesmen, którego spotkaliśmy w rzekomym Binary Digits w Puszczy Peeskiej! Ten opanowany gość, którego znała Pauline!

– Uważaj! – znowu pojawił się Roth, tym razem wyższy, znowu czerwony, jakby lekko świecący – To jakiś diabeł!

Dziwne słowa w ustach demona.

– Pan Torkil Aymore? – spytał Tamerlan cichym głosem.

Jego zęby błyszczały jak podświetlane.

– Uriel Tamerlan? Pracujący dla projektu „Pandora”? – odparłem.

Pokręcił głową.

– Zmieniłem pracodawcę. Pana osoba bardzo ciekawi mojego szefa – wyszeptał i wyciągnął do mnie rękę.

Jego dłoń zamieniła się w szponiastą łapę. Odskoczyłem.

– Broń się, Torkil! – krzyczał Lee. – To szatan!

Zmienił pracodawcę i żyje? Odsunąłem się o kilka kroków. Przecież pracował dla syndykatu „Pandora”, więc i dla rządu. Jeśli jest teraz na wolności i podlega komuś innemu, to znaczy, że jego firma jest kolejną przykrywką, tak jak hotel Twardowsky A może jest podwójnym agentem? Ale kogo?

Uriel rozluźnił się, opuścił rękę. Otworzył gębę.,Tym razem nie dostrzegłem imponującego garnituru zębów w kolorze kości słoniowej, lecz baterię żelaznych kłów, po których ściekały krople jadu.

– Alainda sija ahra – zaśpiewał w dziwnym języku. Zakręciło mi się w głowie.

Z jego ust wyprysnęły błękitne, złote i szkarłatne zjawy, z sykiem i wrzaskiem rzuciły się w kierunku mojej twarzy. Na ich drodze stanął karmazynowy obrońca, skrzydlaty anioł stróż, Lee Roth. Z rogami było mu bardziej do twarzy, pomyślałem na widok skrzącego szyszaka. Wtedy na świętym kasku pojawiło się skręcone poroże muflona. Ależ nie takie, uznałem zdegustowany. Rogi wyprostowały się jak dwie skośne lance. Teraz lepiej, cmoknąłem.

– Ostaria marda ganda ganda – nie przerywał inkantacji Tamerlan.

Z jego ust wyfruwały zjawa za zjawą. Rotha otoczyło kłębowisko wyjących widm. Podniosłem spluwę i niepewnie wycelowałem w mężczyznę. Ten błyskawicznie podrzucił własną broń. Popełniłem błąd. Na szczęście ocalił mnie ktoś inny. Ziemię u stóp Tamerlana rozorała żółta salwa. Odrzuciło go w tył. Przerwał pieśń i wszystkie upiory, z którymi zmagał się Lee, rozwiały się. Anioł-demon przykucnął, podparł się kolczastą łapą i ciężko dyszał. Odwróciłem się Nad wciąż płonącym stosem, pozostałością mojeg pojazdu, unosił się męski zoenecki motomb, z pewnością cień, który wydostał się z zestrzelonego pneumobilu. Miał imponujący pancerz ozdobiony wachlarzowatymi płytami, rozpościerającymi się od bioder do łokci. Rodzaj powierzchni nośnej? Oświetlony migotliwym ogniem, wyglądał jak zwiastun zagład; Mężczyzna w garniturze rzucił się w bok i w trakcie skoku wysłał rozproszoną serię w stronę zoeneta Cień przyspieszył, wykonał salto i zniknął mi z oczu Miałem wrażenie, że poleciał gdzieś w lewo, za potężne kolumny podtrzymujące piętrzące się nad nami tarasy. Uriel podniósł się, rozejrzał… Krzyknął gdy motomb zmaterializował się za jego plecami i unieruchomił go potężnymi łapskami. Zoenet odchylił głowę i uderzył czołem w potylicę przeciwnika. Tamerlan osunął się na ziemię. Dimen przekroczył bezwładne ciało i zbliżył się do mnie.

– Przykro mi, kolego – powiedział, wysuwając broń zintegrowaną z przedramieniem. – Takie mam rozkazy Chciałbym ci strzelić w prawe płuco tak, żeby nie uszkodzić żadnych ważnych naczyń, ale trafić w kręgosłup…

Jasne. Widzi mnie na wylot. Dosłownie.

– Wtedy przyleciałby ambulans, odratowaliby cię, ale ciało miałbyś zanadto zepsute i stałbyś się jednym z nas. Niestety masz organizm Hioba. Machnął ręką.

– Zresztą nie możesz być jednym z nas, bo zdradziłeś.

– Tu, kochany, nie mogę ci pomóc – szepnął demon, wciąż dysząc.

Droid podniósł broń i wycelował w moją – nie moją twarz. Nikogo, do cholery, nie zdradziłem, myślałem ze złością. Sami wciągnęliście mnie w to bagno. – Powinieneś był współpracować – ciągnął dimen. – Co ci szkodziło?

Właśnie. Prychnąłem cicho. Co mi szkodziło? Dla czego nie wyjawiłem tajemnicy Pharma Nanolabs? ! Dlaczego nie powiedziałem o infigenie? Przez przekorę? Z powodu umiłowania niezależności? Dlatego, że gdybym raz wyjawił jakąkolwiek informację, na zawsze zostałbym jakimś pieprzonym podwójnym  czy potrójnym agentem? A może chciałem po prostu i 2atrzymać specyfik dla siebie?

– A nie lepiej byłoby mnie przesłuchać? – zaryzykowałem.

Pokręcił głową.

– W mieście była strzelanina. Jak mam cię przetransportować? Sam ledwie się wymknę. Westchnął.

– Muszę cię spalić. I to dokładnie. Nikt nie może wykryć, że miałeś DNA Hioba.

No i pięknie. Zginę w śmierdzącym, tłustym cielsku jakiegoś biznesmena.

Zastanawiałem się, czy rzucić się na niego, czy skoczyć w przepaść ziejącą dwadzieścia metrów za mną. Wszystkie opcje były śmieszne wobec superszybkiego agenta zoenetów. Ścisnąłem rękojeść fenrisa i przygotowałem się na śmierć.

– My, dimeni, cenimy życie – odezwał się po raz ostatni. – Dlatego cię pytam: już?

Jeszcze chwila i się rozpłaczę, pomyślałem. Chciałem spuścić głowę, bo czułem się zmęczony i przegrany, potłuczony poturbowany Ale wyprostowałem się, na przekór wyczerpaniu i rozpaczy dobijającej się do drzwi duszy jak natrętna akwizytorka. Gdy przygniata cię los, trzymaj pion, choćby to była’ ostatnia sekunda twojego życia.

– Już.

Sekunda urosła do rozmiarów wieczności… Widziałem tylko wylot zoeneckiej broni.

– Arnahej sendija! – rozbrzmiała inkantacja zza pleców dimena.

Tamerlan odzyskał przytomność i wznowił demoniczną pieśń! Motomb chwycił się za głowę i gwałtownie odwrócił. Z mroku, gdzie leżał Uriel, wylatywały migotliwe zjawy Część rzuciła się na zoeneta inne pognały do mnie. Lee Roth znowu zerwał się do walki.

– Uciekaj! – krzyczał, szarpiąc się z upiorami. Paranoja. Jak zjawa może zatrzymać zjawy, a mnie nakazać fizyczną ucieczkę? Domyślałem się, że koszmarne postacie wylatujące z gęby Uriela to halucynacje, obrazujące złe moce śpiewanych przez niego fraz. Nic z tego nie rozumiałem, ale posłusznie zerwałem się do biegu. Platforma widokowa zwężała się w chodnik, okalający gigantyczną wieżę. Obejrzałem się za siebie. Zoenet szedł powoli w kierunku śpiewającego, jakby pchał przed sobą niewidzialną przeszkodę. Zjawy wokół jego głowy zbladły, zapewne dlatego, że słabiej słyszałem głos śpiewaka. Odbiegłem jeszcze kilka kroków i zatrzymałem się. Wtedy do moich uszu dotarło wycie policyjnej syreny. Obok zmagających się postaci zawisł opancerzony pojazd, połyskujący błękitnym i zielonym światłem. Cofnąłem się w cień.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю