355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marcin Przybyłek » Gamedec. Sprzedawcy Lokomotyw » Текст книги (страница 2)
Gamedec. Sprzedawcy Lokomotyw
  • Текст добавлен: 22 февраля 2018, 18:00

Текст книги "Gamedec. Sprzedawcy Lokomotyw"


Автор книги: Marcin Przybyłek



сообщить о нарушении

Текущая страница: 2 (всего у книги 19 страниц)

Jeśli umrze, to i tak będzie żyła. Uderzył mnie paradoks wirtualnego bytowania. Lampka na azylu oznajmiła, że jest wolny. Weszliśmy

– Wylogujemy na stronę główną – wydałem dyspozycję na konsoli.

Ująłem jej palec i wcisnąłem guzik. Obraz rozwiał się.

– Harry, teraz ty.

***

Wyłoniliśmy się tuż obok nich.

– Co to było?! – Eteryczna Pauline gładziła głowę łkającego syna.

– Wstrząsające przeżycie… – Ann dotknęła płaskiego, nieuszkodzonego brzucha.

– Zaatakował was nielegalny program. – Harry zaczął się przechadzać. – Złośliwe ciasteczko, w którym była instrukcja, żeby powiększyć objętość.

– I chyba żrące – dodałem. – Mamo, boję się.

Twardziel Konon po raz pierwszy okazywał dziecięce uczucia. Może to prawda, że cierpienie wyzwala ludzkie odruchy?

– Cicho, synku, już po wszystkim.

– No to jestem człowiekiem bardziej, niż myślałam – odezwała się Anna. – Nie przypuszczałam, że śmierć wygląda właśnie tak… – przytuliła się do mnie. – Popłaczę później – szepnęła mi do ucha.

Drżała. Wstyd, że dotyk jej dygoczącego ciała wywołał we mnie najpierw podniecenie, a dopiero potem współczucie. Czy powinienem przejść przez szkolenie uczące kolejności uczuć?

– Pieprzony haker, który przemycił to gówno, odpowie za swój czyn – usłyszałem własny głos. Dotąd cyfrowi włamywacze jawili się jako partnerzy: inteligentni, ale nie łamiący zasad. Z ulgą poczułem, jak podniecenie odchodzi, zastąpione przez narastającą wściekłość, spotęgowaną poczuciem winy.

– Jestem z tobą. – Harry stanął obok mnie, jakbyśmy za chwilę mieli rozpocząć szarżę na linie wroga.

– A jedzenie jest takie przyjemne – zasmuciła się Ann. – Nie wiem, kiedy znowu się odważę.

Udawała dzielność czy rzeczywiście taka była? Przyjrzałem się jej źrenicom, rumieńcowi na policzkach, ruchom palców…

– Muszę wyjść i odetchnąć – odwróciła się bokiem.

Odetchnąć? Istotnie była stuprocentowym człowiekiem. Zerknąłem na Pauline. Skupiła się na pocieszaniu przerażonego dziecka, które we własne urodziny otarło się o śmierć.

– Mieliśmy szczęście, że nas nie rozpuczyło – zauważył blondyn.

– Właśnie…

– Zostanę dłużej z Kononem – odezwała się Pauline. – Opłaćcie za mnie łoże, żebym nie musiała bulić za nadgodziny I wymieńcie zasobnik na ten z roztworem z gamepilla. Aha – zerknęła na Harry’ego. – Powiedz w firmie, że biorę urlop na dzień. W razie czego znają mój numer.

– Ależ Pauline, mając takie stanowisko, nie możesz…

– Jesteś moim zastępcą – przerwała ostro. – Nie zostawię syna.

***

Ciągle gnieździsz się w metropolii bądź megamieście? Wmówili ci, że to jedyny sposób na życie? Spójrz na biosiedla firmy Ekologos. Badania przeprowadzone na dziesięciu tysiącach ochotników udowodniły, że żyjąc w biosiedlu masz dwukrotnie mniejsze szansę zachorowania na chorobę nowotworową. Żyjesz o dwa procent dłużej. Prawdziwe, nie filtrowane powietrze. Wiatr temperowany przez bariery grawitacyjne tylko w przypadku tornad. Zamknięte systemy pozyskiwania żywności bez usprawniaczy. Tlen. Przyroda. Biosiedla Ekologos. Tak blisko natury, jak to możliwe.

Biosiedla Ekologos mieszczą się wyłącznie w obrębie barier ABB i podlegają opiece Centrum Kontroli Mutacji.

***

Kiedy zdjąłem kask, pierwsze spojrzenie zwróciłem na Annę. Miałem wrażenie, że lekko się chwieje. Teoretycznie serwomechanizmy motomba nie powinny na to pozwolić. A jednak…

– Do roboty – Harry wypiął nanowtyczkę. – Proponuję podział ról. Najpierw poszukajmy w swoich źródłach. Na własną rękę. Potem się spotkamy. Zszedł z łoża i zaczął rozpinać kombinezon.

– Nie zapomnij o zasobniku Pauline – przypomniała Anna.

– I o opła…

– Bracie! – krzyknął podniecony gracz, który właśnie podnosił się z sąsiedniego łoża.

– Widziałeś to?! – Ze snu zerwał się drugi.

Zdjęli hełmy, ukazując rozentuzjazmowane oblicza.

– Gały wyszły mu całkiem na wierzch!

– Od komara! Ale koleś miał jazdę! Zmienił się w galaretę!

– Genialne!

– Przepraszam – wtrąciłem się. – Czy panowie byli świadkami jakiegoś niezwykłego zjawiska?

– Ba! – Oczy podrostków błyszczały – W Deep Past World! Niby komarek taki.

– Z kłujką – dodał drugi.

– Usiadł na kolesiu, paladynie, na szyi. Dziabnął, a tamten jak nie zacznie się zwijać!

– Fantastyczne! Chyba byli zboczeni.

– W ciągu kilkunastu sekund zapadł się i niemal rozpłynął!

– Miał szczęście, że zoenet! He!

– A obok ujawnił się agent…

– Bezpieczeństwa? – spytałem.

– Tak, administrator, wiesz, od ochrony Jezu, jak biadolił! To mój przyjaciel, krzyczał, pedzio, rzecz jasna.

– He, w zoenecie zakochany…

– Hi, hi, musimy tam wrócić. Czegoś takiego jeszcze…

– I witam ponownie, Cal Galahad, Global Network News. Tym razem witajcie w gorącej grze Skaters chal, o, tu naprawdę można stracić głowę i poczucie kierunku. Poznajcie szalonego zoneneta na dżetboardzie, Jamesa Krayewsky’ego. Piącha, James!

– Czółko.

– Co sądzisz o realium?

– Realium to przeżytek dla staruchów nie mających breins.

– No, nie przesadzaj…

– Neurów im braknie, imaginacji nie mają, siur? Nie rozumieją, że rzeczywistość to miejsce dla dinów. Zwiędłe druty, bracie, nosotoki.

– Taa…

– W mojej czaponośce już dawno respawnowała idea: każdy myślak, ale myślak, frater, nie nosotok, wcześniej czy później zostanie zoenczłekiem, kupi motomba i, bracie, jak będzie musiał, popracuje w realium, gdzie wszystko jest do kosza, śmierdzi, wszędzie długo i daleko. A jak już porobota, wraca w sieć i jest, frater, coolskaterem albo innym lamerem!

– Masz ciało?

– Only breins, bracie. W netombie. Ale zamiaruję w motomba się kopsnąć.

– A nie boisz się, że cię ktoś odłączy? W końcu jakiś zdesperowany biedak, jakiś rewolucjonista moźe wtargnąć do willi twoich starych i zrobić masakrę.

– Rong, man. Rong. Mam okna podglądu. Sterowane wieżyczki, radar, prześwietlacz, widzę chałupę i okoliczność. Noł łej.

– To wszystko jest zasilane energią. W przypadku odcięcia…

– Kotlet, bracie, kotlet. Ale organicy też potrzebują błysku. Brak błysku, brak życia. I tu, i tam.

– Lecz jak sobie poradzisz… Czekaj, jakiś komar ci usiadł… James? James? Dobrze się czujesz?! Chryste! Wyłączcie te kamery! James!!! Wyloguj!!!

***

Wcale nie musiałem gromadzić danych. Media same o to zadbały. W kilkudziesięciu grach dokonano sabotażu: ofiarami padali zoeneci bądź digineci. Wirusy ulokowane były w różnych miejscach: począwszy od puchnących ciasteczek, poprzez złowieszcze komary, pszczółki, szerszenie i pająki wsączające cyfrowy jad, który powodował agonię w najróżniejszych obrzydliwych odmianach, kończąc na glistowatych pasożytach wpełzających w ciało wszelkimi dostępnymi otworami czy ożywających ubraniach i pojazdach, które miażdżyły w swych wnętrzach nieszczęsnych użytkowników. Wyglądało to na erupcję talentu jakiegoś hakera. Chłopak chciał się popisać i obwieszczał światu: oto jestem. Robił to w prymitywny, lecz bardzo skuteczny sposób. W końcu jak się wybić w anonimowym społeczeństwie? Zdarzały się już takie przypadki, może nie tak drastyczne, ale o podobnej skali.

Po tygodniu fala terroru ucichła. Psychopata zaspokoił żądzę sławy i dał spokój, myślałem. Podobnie uważali Pauline i Harry Jedynie Anna była niespokojna, twierdząc, że w tych zamachach, jak je nazywała, był jakiś porządek.

– Oczywiście – ripostowałem – ofiary wywodziły się wyłącznie z cyfrowego ludu. Gość nie chciał nikomu wyrządzić krzywdy.

Kręciła śliczną główką. – To nie to…

***

– Witam was, kochani. Mam nadzieję, że otrząsnęliście się po ataku podłego hakera. Ja w każdym razie nie zamierzam się przejmować tą gówniarską demonstracją. Cal Galahad jest zawsze z wami, zawsze w grach. Ale, jak zwykle, kochani, advocatus diaboli! Tylko dzięki temu, że atakuję gry, światy ciągle się rozwijają. Robię to z miłości, wiecie przecież. Dzisiaj rozmawiam z socjologiem Robertem Wronskym. Witaj, Robercie.

– Pozdrawiam.

– Dlaczego ludzie odchodzą do gier? Przecież to ucieczka.

– W światach nie ma chorób, śmierci, starości… A poza tym… Kilka dni temu, przebywając w realium, kupiłem w markecie makowiec. Bardzo ładny egzemplarz. Może nie jestem smakoszem, ale umiem odróżnić ciasto stare od świeżego i dobrze oczyszczony mak od spleśniałego. Niestety, gdy kupowałem towar, nie mogłem go na miejscu spróbować.

– Ale o co ci chodzi…

– Gatunek ludzki jest, by tak rzec, naturalny. Mam na myśli, że tyle w nim dobra co zła. W grach jest pozbawiony tej drażniącej cechy.

– Tendencji do oszukiwania?

– Mechanika światów najczęściej na to nie pozwala. – To go odczłowiecza!

– I, kurwa, bardzo dobrze. Kto powiedział, że to gatunek idealny? Wytniecie to „kurwa”; prawda?

***

W ciągu następnego tygodnia gierczana brać zapomniała o hakerskim popisie, nie pierwszym wszak i nie ostatnim. Nie dostałem zlecenia, a mogłaby to być ciekawa sprawa. Chętnie wyśledziłbym żartownisia. Miałbym zapewne nielichą satysfakcję schwytawszy ptaszka… Trochę żałowałem. Stałem w oknie swojego apartamentu i kiwałem głową nad szklanką Danielsa. Zdaje się, że w tym mniej więcej czasie uświadomiłem sobie, że świat nie kręci się wokół mnie, gamedeków jest jak mrówek, a virtuality show, które kiedyś dało mnie i Pauline sporą reklamę, dawno uleciało z ludzkiej pamięci. Pojawiła się masa innych programów, wylansowano dziesiątki bardziej medialnych bohaterów.

Zlecenia były, tylko, że ja ich nie dostawałem. Co i raz słyszałem bądź widziałem przedstawicieli mojego zawodu, brylujących umiejętnością rozwiązywania logicznych zagadek, górujących nade mną intelektem, błyskotliwością, wyglądem, zasobnością portfela… Starzeję się, skonstatowałem, patrząc we własne odbicie w szybie. Podniosłem rękę do drobnej blizny na prawym policzku. Tyle jeszcze zagadek czeka na rozwiązanie…

Wytężyłem wzrok, starając się dostrzec wieżyce Ursynou. Lubiłem zabawiać się selekcjonowaniem ich stylów i wysokości. Wielka odległość sprawiała, że nigdy nie byłem pewien, czy policzyłem wszystkie. Kiedy zliczyłem mniej więcej połowę, do szyby podpłynął reklamowy aparacik. Parsknąłem obserwując, jak rozwija ekran. Jeszcze nie słyszałem o natrętach wyszukujących klientów przez okna, zwłaszcza na takiej wysokości.

Projekcja ukazała standardowe łoże…

…a na nim rozkładające się ciało, po którym pełzały setki białych larw. W tle unosił się napis:

ŁOŻE ŚMIERCI

.

Centrum Kontroli Mutacji donosi o pojawieniu się w regionie Podola nowej odmiany mosquito lethalis, którą opatrzono symbolem MLS2k01. Według prognoz gatunek rozprzestrzeni się na obszarze Europy w ciągu pięciu miesięcy. Testy dowiodły, że filtry ABB, podobnie jak w przypadku wszystkich poprzedników, nie przepuszczają jego przedstawicieli. Osoby udające się poza obręb ABB zobowiązane są wykonać standardowy wszczep, który można zamówić na stronie CKM. Tam też zainteresowani znajdą szczegóły dotyczące 2k01. Przypominamy, że pobyt na zewnątrz filtrów jest bardzo niebezpieczny.

***

Następnego dnia wirusy zaatakowały wszystkie multiplayerowe gry, bez wyjątku.

– To apokalipsa! – podniecali się spikerzy w holowizji. – Jeszcze nigdy wirtualny świat nie przeżywał tak zmasowanego ataku! Proszę państwa! Nie jesteśmy świadkami zabawy kilku wyrzutków! To wojna!

Tym razem wśród ofiar byli organicy. Już rano informowano o kilkunastu zgonach w szpitalach lub na łożach. Fenomen wirtualnej śmierci opiera się na dość prostych zasadach. W procesie dewitalizacji hełmy odcinają od ciała układ motoryczny, czuciowy i kinestetyczny, pozostawiając organizmowi prawie całą część wegetatywną odpowiedzialną za bicie serca, temperaturę, trawienie oraz, wśród wielu innych czynności podtrzymujących homeostazę, regulację ciśnienia krwi. W chwili wirtualnego urazu, gdy gracz odczuwa, że uszkodzeniu uległy ważne dla życia organy, realne ciało reaguje zgodnie z fizjologicznymi regułami – wydaje mu się, że krwi ubywa, więc podnosi ciśnienie do granic wytrzymałości, wywołując zawał lub wylew, albo odwrotnie – zachowuje się jak we wstrząsie anafilaktycznym: krew spływa do naczyń brzusznych, a w reszcie ciała zaczyna jej brakować.

Media zawrzały od domysłów: w ciągu jednego dnia wyroiła się masa uczonych potakujących bądź zaprzeczających teoriom, które zaczęły się mnożyć jak bakterie na agarowych pożywkach; nieznane postacie wyrosły na światowych ekspertów, nonszalancko udzielających wywiadów najeżonych naukowym slangiem. Przekazy z gier ukazywały światy sensoryczne zamienione w cyfrowy Armagedon: pełne jadowitych owadów i innych dziwnych stworzeń, budzących swoim wyglądem strach bądź odrazę. Oka wścibskich kamer z eksplorerską radością filmowały ciała uduszone toksynami, rozłożone przez enzymy czy rozerwane przez jedzenie.

Patrzyłem na transmisję i raptem przypomniałem sobie dziwną reklamę za oknem. Czy ktoś próbował mnie ostrzec?

***

– Dzień dobry, Amanda Sanchez, witam w programie: „Audiatur et altera pars”. Dzisiaj gościmy profesora filozofii Antonia Mastrojaniego. Dzień dobry, panie profesorze.

– Witam panią, witam państwa.

– Co pan sądzi o ostatnich wydarzeniach w sieci?

– Nie bywam w tym miejscu, ale relacje zdają się podpowiadać, że stało się to, co musiało się stać.

– Czyli?

– Człowiek ma naturalne zdolność stwarzania sobie wrogów. W rzeczywistości wirtualnej zdarzyła się powtórka tego, co od wielu lat obserwujemy w realium.

– A bliżej?

– Przyroda jest naszym wrogiem. Schroniliśmy się za barierami i filtrami, bo inaczej nieprzewidywalna pogoda oraz przedstawiciele fauny i flory zagrażałyby naszemu życiu. W sieci wyroiły się jakieś muszki, insekty… O ile mi wiadomo, inne rodzaje wirusów, takie jak zatrute jedzenie czy żywe przedmioty, stanowią margines. Co prawdopodobnie nieprzypadkowe, homo realium jest również najbardziej zagrożony przez owady.

– Lecz…

– Niech mi pani pozwoli skończyć. Jesteśmy skazani na ekosystem, bo dostarcza tlenu i pożywienia, ale tak naprawdę żyjemy w klatce. W sieci, tak jak w realium, natura obróciła się przeciwko człowiekowi na skutek jego własnej działalności. Widać rodzaj ludzki inaczej nie potrafi.

***

– Fala trwała dwa dni i pochłonęła z górą pięćdziesiąt ofiar – perorował Harry podczas „zebrania wojennego” w moim apartamencie.

– Myślę, że mamy do czynienia z atakiem na gry. – Anna kiwała się na fotelu.

„Matryca joginki zasnęła czy jak?”, zastanawiałem się. Osoba kontrolująca odruchy nie powinna się tak bezmyślnie kołysać.

– Co na to Pauline? – zwróciłem się do Harry’ego.

– Chyba myśli podobnie. Nie wiem dokładnie, bo nie wychodzi z pracy. Jako szef wirtualnego bezpieczeństwa Novatronics ma pełne ręce roboty.

– Tobie udało się wyrwać? – Strzepnąłem pyłek z koszuli.

– Puściła mnie tylko na to spotkanie. Potem wracam do biura.

– Gratuluję – nie zdołałem powstrzymać sarkazmu. Pomyśleć, że kilka lat temu był porządnym błękitnym ptakiem, a teraz stał się biurkowcem. No, może raczej naukowcem, ale zależnym. O, tempora! O, mores!

Puścił uwagę mimo uszu:

– Programy obronne usunęły niebezpieczeństwo. Ale istnieje realna szansa, że przyjdzie trzecia fala, a za nią następne. Musimy się dowiedzieć, kto za tym stoi.

– Harry – spojrzałem na niego – trzeba tam wejść, rozejrzeć się, pogadać, wybadać grunt. Tylko z wnętrza gry możemy dotrzeć do sprawców. W realium to jak szukanie igły w stogu siana.

Skinął głową.

– Ale kto to zrobi? – spytał. – Ja wracam za ekran. Pauline jest niewolnicą. Anna – spojrzał w jej stronę – nie ma doświadczenia.

– Pozostaję ja – stwierdziłem lakonicznie.

Nie byłem zaskoczony W dodatku zrobię to za darmo, pomyślałem ze złością. Z gamedeka przeistaczałem się w krzyżowca. Dlaczego nie dostałem, do diabła, zlecenia?

– Nie puszczę cię samego – oznajmiła Sokolowsky.

***

– Dzień dobry, Matylda Aslaksen, Global Network News. Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci ostatnimi wydarzeniami, jednak dziwne wypadki się mnożą, oto bowiem jeden z graczy przysłał do naszej redakcji osobliwą przepowiednię sieciową, która, jak twierdzi, pojawiła się w serwerze gry Crying Guns niecały tydzień przed pierwszą falc wirusowych ataków. Oto jej treść:

W świecie, którego nie ma

Pojawią się ziarna zniszczenia

Które urodzą w zaświatach bestię

I pojawi się człowiek

W nie swoim ciele

Widzący cudze myśli

Który zstąpi do tych

Co wstali z martwych

I pokona nieprzyjaciela

Tu i tam

Bo będzie mu znany

Logarytm Algorytmu

Mózgu Antagonisty

– Przyznacie państwo, że to dość kuriozalny tekst. Czyżby nieznany prorok nazwał ziarnami zniszczenia wszechobecne wirusy? Co oznacza określenie „człowiek w nie swoim ciele”? Może chodzi o zoeneta w motombie? Czym może być „widzenie cudzych myśli”? Czyżby jasnowidz miał na myśli rozszerzone umiejętności dibekowców? A może jest to zwykły żart, jakich wiele w sieciowych rzeczywistościach? Odpowiedzi należy szukać w przyszłości. W popołudniowym serwisie „Co nowego w sieci” mówiła Matylda Aslaksen.

***

O ile inne gry prawie zupełnie zostały osierocone przez bojaźliwych graczy, ulice Brahmy kipiały od tłumów. Trwały wiece, wygłaszano przemówienia i wstrząsające oświadczenia. W końcu świat ten b; domem zoenetów. Posiadacze motombów mogli na jakiś czas zrezygnować z wirtualiów i przeczekać, w realium, ale dla większości jedyną alternatywą przebywania w grach był wymuszony sen w sejfie.

Z ilości zgromadzonych można było wnieść, że nikomu nie chce się spać ani wałęsać po prawdziwym: świecie.

– To wina diginetów! – darł się z naprędce skleconej mównicy brunatny paskud, który kiedyś zaczepił; nas na plaży Na tle turkusowego, bezchmurnegoRIGHT SQUARE BRACKET'7b nieba i sterylnie czystych wież wyglądał jak popsute, poronione wcielenie Adolfa Hitlera. – Liga Prawdziwych Ludzi sprzeciwia się produkcji tych podejrzanych istot! Twierdzimy, że to właśnie oni odpowiadają za serię bestialskich ataków na cyfrowe światy. Ta zaraza…

– Chodźmy dalej – szepnąłem do Anny. – Znamy poglądy tego cymbała.

Spojrzała uważnie na człowieczka.

– To nie taki cymbał – pokręciła głową. – Obawiam się, że jeszcze nam zaszkodzi.

Widok lidera LPL paradoksalnie wywołał wspomnienia. Jak to było dawno… Dzień, gdy szliśmy brzegiem morza przy dogasającym słońcu, a Sokolowsky była jeszcze programem… Właśnie wtedy podbiegło do nas to indywiduum.

Przerwałem potok wspomnień. Jesteś w pracy, Torkil. Chociaż gratisowej.

Mijała nas dyskutująca para. Wyłowiłem strzęp wypowiedzi:

– Nie, kochany. To kościół. Na pewno. Pamiętasz, jak się sprzeciwiał budowie Brahmy? Zupełnie nie rozumiem, dlaczego w końcu uległ…

Uśmiechnąłem się. Ja wiedziałem. Pauline też. Przełknąłem ślinę. Stary draniu, najpierw rozczulasz się, wspominając romantyczne chwile z blondyną, a za chwilę toniesz w wyuzdanych ramionach brunety? Znowu poczułem to nieznośne wewnętrzne rozdarcie. Zacisnąłem oczy, żeby nie dopuścić do świadomości obrazu rudowłosej Steffi, która tylko czekała, żeby wyrwać dla siebie trzecią część mojej jaźni.

– Ktoś tym wszystkim steruje – perorował łysawy jegomość w owalnych okularach.

Jego donośny głos przywrócił mnie rzeczywistości. Wokół kremowej fontanny, z której cokołu przemawiał, zgromadziła się grupka zoenetów. Wyglądali jak turyści słuchający przewodnika, rozprawiającego o kunszcie programisty, który powołał do życia wyskakujące za jego plecami wieloryby. Potężne cielska rozbryzgiwały wirtualną wodę, tworząc kilkunastometrowe gejzery wrzącej piany. Trybun stał bezpiecznie przed kurtyną szafirowej wody spływającej po zaporach grawitacyjnych. Zatrzymaliśmy się.

– Nie ulega wątpliwości – ciągnął – że ta akcja ma swój cel i przyczynę. Ale niezależnie, czy winien jest kościół, digineci czy inna grupa terrorystyczna, powinniśmy założyć coś w rodzaju obrony cywilnej. Oto mój plan…

Ruszyliśmy Cóż, skwitowałem w myślach, mijając baraszkujące płetwale, jak na razie widzimy typowy obraz społeczności rozdartej między dziesiątkami idei. Skierowaliśmy kroki ku kompleksowi parkowemu. Żadnego klucza nie dostrzegałem…

– Nienawidzą nas – kręcił głową niemłody mężczyzna, siedzący na ławce w cieniu sędziwego kasztanowca. – Nienawidzą…

Stanęliśmy przy nim. Wydawał się zajmujący. – Kto, proszę pana?

Spojrzał bystrymi oczkami. Zbyt bystrymi jak na zrzędę.

– Organicy, panie, organicy Oni będą żyli wiecznie, mówią i zazdroszczą. A zazdrość, panie, to największe przekleństwo.

Podniósł się i zaczął wygrażać.

– Zazdrościcie nam, mokrzy ludzie! Zazdrościcie! I wpuszczacie swoje smrody! Won! – zamierzył się. Uskoczyłem. Obok mojego ramienia furknęła, niczym głownia samurajskiej katany, ciężka laska. Zdjęło mnie grozą na myśl, że mógłby trafić. Taka laga…

– Chodź – syknęła Anna i energicznie odciągnęła mnie w bok.

Ochoczo przyjąłem jej sugestię i odsunąłem się na bezpieczną odległość.

– Poznaję cię! – krzyknął.

– Nic tu po nas – mruknąłem do towarzyszki. Zaczęliśmy biec.

– Poznaję cię, ty śliski, cuchnący, wodny organiku! – darł się za nami. – Ty sportowcu błotny! Ty gamedeku siorbany! Poznaję cię! Ludzie! – wrzasnął na całe gardło. – Już wiem! To gamedecy! To oni, psiesyny, to rozpętali! A któżby inny miał taką głowę?! Zabij gamedeka! Zabij…

Na szczęście wmieszaliśmy się już w tłum na centralnym placyku parku, gdzie do swoich idei nakłaniała słuchaczy siwa kobieta wsparta o jakiś pomnik.

– Tam – wskazałem bar po przeciwnej stronie bulwaru.

W końcu gdzie detektywi znajdują pierwszy ślad? Gdzie starzy wyjadacze zasięgają języka w pierwszej kolejności? W barze. I nie ma znaczenia, czy barman jest robotem, kosmitą czy programem. Bar to bar.

– Potrzebne mi informacje – szepnąłem konfidencjonalnie do wbitego w bordową kamizelkę otyłego garsona.

– Moja specjalność – rozpromienił się. Zapiszczała przecierana szklaneczka. – Podać coś?

– Martini! – ożywiła się Anna. – A dla pana?

Skrzywiłem się. Nie miałem ochoty na alkohol. – Kawę.

Wydął usta jak zdziwione dziecko.

– No co pan? – Przyjrzał mi się dokładniej. – Taki wspaniały typ: trencz, kapelusz, rozluźniony krawat, rozpięta koszula, zrezygnowane spojrzenie, gamedec jak malowany! I „kawa”? – Rozciągnął wargi w sztucznym półuśmiechu. – Niech mi pan zrobi przyjemność!

Rozbawił mnie i połechtał moją próżność. – Niech będzie po irlandzku.

– Ha! To rozumiem! – Sięgnął po whisky. Grzecznie poczekałem, aż uwinie się z trunkami. – Kręcą się tu jakieś podejrzane typki? – spytałem, zanurzając usta w gorącym aromatycznym napoju. – Wie pan, kolesie, których wcześniej pan nie widział?

Nachylił się i zerknął na rozgadanych gości.

– Jest kilka nowych twarzy Wcześniej tego nie kojarzyłem, ale rzeczywiście…

– Na przykład?

Zacisnął usta i zmrużył jedno oko. Widać pomagało mu to w koncentracji.

– Hmm… tak. Jest taki jeden. Pojawił się krótko przed pierwszym atakiem.

– Gdzie siedzi? – Pod ścianą.

Dopiłem kawę i zerknąłem na Annę. Jej kieliszek był pusty Szybka bestia.

– Świetnie – spojrzałem na niego. – Jest pan zoenetem?

– Dorabiam – usprawiedliwił się.

Taak… W sieci o długości życia decyduje zasobność portfela. Kto chce żyć wiecznie, musi wiecznie pracować.

– Nie boi się pan ciasteczek? – sondowałem. Uśmiechnął się dzielnie.

– Przeżyję.

– Jest pan pewien?

Zmrużył oczy, dostrzegłem w nich błysk stali. Poczułem znajomą tęsknotę i żal, że nie mogę poznać jego historii, podobnie jak życiorysów tysięcy innych ludzi, którzy mogliby podzielić się doświadczeniami.

– W takim razie niech pan zrobi konfidencjonalną minę, zerknie tam kilka razy i udaje, że mówi na jego temat.

Był wniebowzięty Z twarzą zaczął wyczyniać takie wygibasy, że nie byłem pewien, czy gra komedię, czy dramat.

– Poszła Ola do przedszkola – wysapał, wywracając oczy – zapomniała parasola, a parasol był zepsuty – spojrzał groźnie na podejrzanego. Wrócił wzrokiem do mnie. – I zostały – zwęził wargi i obnażył zęby – same dliuty.

– Co? – wytrzeszczyłem oczy.

Odpowiedział takim samym wytrzeszczem.

– Tak mówił mój synek, gdy miał trzy lata.

Stłumiłem śmiech.

– Dzięki.

– Proszę bardzo. Zerknąłem na Ann. – Wychodzimy.

– Jeszcze jedno – szepnął barman. – Jak cię zwą?

Trzepnąłem palcem w rondo.

– Torkil Aymore.

Rozpromienił się. Błysnęła bezlitośnie tarta szklaneczka.

– Wiedziałem. Pamiętam cię z tego show. Jesteś idolem mojego syna.

Obdarzyłem go życzliwym uśmiechem. Kto powiedział, że mężczyźni nie potrzebują komplementów? – A on? – przywołała mnie do przytomności Anna, wskazując wzrokiem na cichociemnego.

– Pójdzie za nami.

Jeszcze raz skinąłem głową barmanowi. Gdy wychodziliśmy, uświadomiłem sobie, że nie poznałem Jego imienia.

Wracaliśmy deptakiem w stronę głównego placu, gdzie królowała fontanna z wielorybami i inne fantastyczne holorzeźby Szpicel powinien już wyjść. Postanowiłem skontaktować się z Normanem. Trzeba było człowieka namierzyć. Zanim to zrobiłem, odezwał się sygnał walktela. Założyłem okulary.

– Torkil? – Z trójwymiarowego ekranu patrzył zaniepokojony Harry. Siedział w realnym biurze firmy Novatronics.

– A któżby inny? Przecież mój numer wybrałeś? Właśnie miałem do ciebie dzwonić, słuchaj…

– Nie pora na dyskusje. Napływają informacje od świadków pierwszej fali.

– No i?

– Mam na razie szkic, ale zdaje się, że coś ich łączy.

– Ofiary?

– Nie, chodzi o osoby, które widziały skutki działania wirusów.

Zatrzymałem się. Anna zamrugała. Niedaleko rozbrzmiewał gwar tłumu.

– Możesz powiedzieć jaśniej?

Twarz blondyna zmarszczyła się z wysiłku.

– Tacy jak ty, Pauline czy ja pracujemy w ochronie gier, prawda?

– W pewnym sensie.

– Jeśli chodzi o ciebie, to bez nich nie masz pracy, więc jesteś ich obrońcą, czyż nie?

Sokolowsky skinęła głową. Sama stanowiła dowód, że gry znaczyły dla mnie bardzo wiele.

– A więc – ciągnął – według danych, pierwsza fala wirusów zaatakowała cyfrowe osoby związane z takimi ludźmi, jak ty czy Pauline. Zdarzyły się też zniszczenia wirtualnych zwierząt.

Zatkało mnie.

– Więc to była… prezentacja przeznaczona dla naszych oczu?

– Właśnie.

Przypomniałem sobie podnieconą rozmowę dwóch podrostków z kawiarenki: „To mój przyjaciel, krzyczał, pedzio rzecz jasna. He, w zoenecie zakochany…

– Ale dlaczego? Po co?

– Ostrzeżenie? – zastanawiała się Anna. Harry przygryzł wargi.

– Jakby wiadomość: „Zobacz, co może cię spotkać”.

– Albo: „Nie wtrącaj się, bo tak skończysz” – zaproponowałem, rozglądając się za tajniakiem.

– Lub jeszcze coś innego – Sokolowsky kiwała głową.

– No? – spytaliśmy z Harrym.

– Sam fakt, że jako pierwsi zobaczyli to ludzie po drugiej stronie barykady, może być znaczący. Spojrzałem na blondyna. Czytał moje myśli:

– Ile masz IQ? – zwrócił się do diginetki. Zadarła podbródek i przeczesała włosy. – Chciałbyś wie…

Poczułem ukłucie na szyi i świat stał się skośny: wydłużał się jak odbity w spływającej kropli rtęci. Zablokowało mi głos. Mózg rozciągnął się na kształt robaka. Bardzo przytulnie było na podłodze, to jest na chodniku, tylko Pauline, znaczy Anna coś bełkotała, okropnie dysonując z otoczeniem, które jednakowoż niezmiernie było miłe, ten szybki, rozmazany wziął mnie pod pachy skąd ja znam ten chwyt, i porwał do białej budki. Gdy już odchodziłem w stronę światła, czułem, jak naciska moim palcem jakiś pieprzony guzik…

Ocknąłem się w różowej sali.

– Ptaszek się budzi! – miękki głos mężczyzny w białym kitlu.

To lekarz! Za moment pochyliły się nade mną dwie robocie gęby. Doom żeński i męski.

– Przy nas nic ci nie grozi – baryton Petera „Crasha” Kytesa.

– Kochanie, jak się czujesz? – alt Sokolowsky. Gdzie moje soczewki? Zostały w Stockomville. Sucho w ustach. Ciekawe, czy to daleko stąd?

– Zaatakował cię komar – wyjaśniła Anna. – A Peter – spojrzała na droida – uratował cię. Ale w jakim stylu…

– Cii… – męski motomb przytknął chromowany palec do mechanicznych ust. – O tym w domu. – Panie doktorze! – podniósł głowę. – Pacjent chyba już może wyjść?

***

– Dzień dobry, Erica von Braun, poranne wiadomości Warsaw City. Dziś gościmy w studiu przedstawiciela transportowego konsorcjum Mobillenium Ltd., Jeremiasza Hala. Witam pana.

– Dzień dobry pani, dzień dobry państwu.

– Czy to prawda, że Mobillenium prowadzi badania nad napędem hiperprzestrzennym?

– Tak.

– Jak zaawansowane są prace?

– Tego, niestety, nie mogę ujawnić.

– Czy gdyby udało się skonstruować silnik umożliwiający skok w czwartym wymiarze, miałaby znaczenie masa pojazdu, do którego byłby przymocowany?

– Raczej nie.

– Wynika z tego, że moglibyście wysłać do gwiazd nawet największy statek wycieczkowy?

– Takie mamy plany.

– A może wypatrzyliście już jakieś planety do skolonizowania? Krążą plotki, że Mobillenium buduje wielkie machiny terraformujące.

– Jest pani zaskakująco dobrze poinformowana.

– Odpowie pan na pytanie?

– Nie.

– Nieoficjalne źródła donoszą, że z tajnych laboratoriów Mobillenium zbiegł profesor Sergio Lama, obok Anatolija Mirova jeden z głównych naukowców zaangażowanych w produkcję silnika hiperprzestrzennego, czy mógłby pan ustosunkować się do tej informacji?

– Nie jestem upoważniony do ujawniania tego typu treści.

– Podobno w poszukiwania zaangażowana jest tajna komórka Biura Ochrony Państwa, znana pod kryptonimem Omega?

– Nic o tym nie wiem.

– Dziękuję za rozmowę. Gościliśmy dzisiaj bardzo tajemniczego przedstawiciela Mobillenium Ltd., pana Jeremiasza Hala. Zapraszam na solarną prognozę pogody…

***

Na widok mieszkania Kytesa powróciły wspomnienia: nauka rzemiosła Goodabads i sławetny mecz ze Sprawiedliwymi. Wnętrza nie zmieniły się: te same cienie, zapach kadzideł i tajemnicza atmosfera. Tyle, że gospodarz ze zwiędłego gnoma przeistoczył się w budzącą postrach machinę.

– Miałeś szczęście, że Norman przydzielił mnie do twojej ochrony.

Spojrzałem w bok, próbując sobie przypomnieć, czy coś o tym wiedziałem.

– Nie zdążył ci powiedzieć – wyjaśnił. Podał mi kubek z parującą miksturą.

– Łyknij tych ziół. Miałeś prawdziwy wstrząs.

– Byłeś w stanie terminalnym – weszła mu w słowo Anna. Dziwnie wyglądała, moszcząc mechaniczne plecy w oparciu biofotela. – Gdyby nie to, że mieszkamy obok siebie, mógłbyś nie przeżyć. Wtłoczyłam w ciebie trzy zasobniki, a ciśnienie wciąż spadało. – Zrobiła pauzę, jakby wciągała w płuca powietrze. – Kombinezon zrobił ci ucisk na nogi, łoże ułożyło się głową w dół, a tobie wciąż było mało.

Czy w jej głosie pojawiła się płaczliwa nuta?

– Myślałam, że padnę trupem, zanim przyleci pogotowie.

Uśmiechnąłem się.

– Chciałabyś…

Popiłem paskudnych ziółek. Miałem wrażenie, że Pete już kiedyś mnie nimi częstował. A może tylko mi się zdawało?

– Czyli w realium uratowałaś mnie ty, a w Brahmie Peter?

Przytaknęła.

– Ale jak to zrobiłeś? – spojrzałem na „Crasha”. Widziałem rozmazaną postać, zupełnie jakbyś przy spieszył.

– Bo przyspieszyłem.

– Złamałeś przepisy?! Przecież wiesz, że w Brahmie nie można stosować cheatów…


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю