355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Kosmicni bracia » Текст книги (страница 6)
Kosmicni bracia
  • Текст добавлен: 24 сентября 2016, 04:48

Текст книги "Kosmicni bracia"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 6 (всего у книги 28 страниц)

„BŁĘDNE OGNIKI”

Lecieliśmy chyba ze dwie godziny, kierując się tylko wskazaniami autonawigatora. Toliman B już zaszedł i zapanowała noc. Byliśmy senni i zmęczeni. Pragnienie dokuczało nam w dalszym ciągu, ale cóż to znaczyło wobec możliwości odnalezienia zaginionych? Zresztą, jeśli kosmolot nie został zniszczony, problem wody byłby rozwiązany.

Tego jednak, po dłuższym zastanowieniu, nie byliśmy pewni. Dlaczego odbieramy sygnały radiolatarni zamiast niewspółmiernie potężniejszego nadajnika kosmolotu? Dlaczego nie docierały żadne sygnały przez ponad sto pięćdziesiąt godzin?

Radiolatarnia była coraz bliżej. Ogarniała nas coraz większa niecierpliwość. Jeszcze pięćdziesiąt, czterdzieści, trzydzieści, dwadzieścia, dziesięć kilometrów dzieliło nas od źródła sygnałów. Nie mogliśmy doczekać się chwili spotkania.

I wówczas spadł niespodziewany cios: sygnały zamilkły.

Zamilkły w momencie, gdy dzieliło nas od celu 7,5 km. Znaliśmy jednak w pewnym przybliżeniu dotychczasowe położenie źródła. Nie zmniejszając więc prędkości dążyliśmy tym samym szlakiem na północo-wschód. Milczeliśmy. Niepewność ściskała nam gardła.

Teren, nad którym lecieliśmy, był płaską równiną, poprzecinaną gęsto długimi, sztucznymi utworami przypominającymi kanały. Sieć tych kanałów gęstniała szybko i w odległości około pięciu kilometrów od celu przed nami wyłoniło się… morze.

Miejsce, z którego płynęły ku nam sygnały, nie znajdowało się na lądzie.

Na jednostajnie toczących się falach nie dostrzegliśmy ani kosmolotu, ani żadnego śladu radiolatarni. Również niebo w granicach widoczności było spokojne i puste. Ogarnęła mnie rozpacz. Przytłumiony niezwykłymi przeżyciami ból po utracie Deana odżył z nową siłą. Wówczas ani jedna łza nie popłynęła, teraz płakałam jak dziecko, po raz pierwszy od wielu, wielu lat.

Szu próbował mnie pocieszyć. Wiedziałam jednak, że sam jest wstrząśnięty niepowodzeniem. Tak niezachwianie wierzyliśmy w te sygnały!

Opanowała nas znów apatia i zniechęcenie, zwłaszcza że Ast jakby celowo pogłębiała pesymistyczny nastrój, kreśląc ponure horoskopy. W ostatnim okresie, widocznie pod wpływem niezwykłych wydarzeń, stała się bardzo nerwowa i skłonna do przejaskrawień, teraz zaś dołączyło się do tego wyczerpanie fizyczne i psychiczne.

Polecieliśmy ku brzegowi, by znaleźć miejsce na odpoczynek. Nim jednak dotarliśmy do lądu, znów ozwał się sygnał radiolatarni.

Byliśmy zaskoczeni i zdezorientowani. Autonawigator wskazywał w dalszym ciągu na północo-wschód. Źródło sygnałów znajdowało się tym razem w odległości około ośmiuset pięćdziesięciu kilometrów. Czyż było możliwe, aby w ciągu kilkunastu minut, jakie upłynęły od wygaśnięcia poprzedniego sygnału, ludzie zaopatrzeni tylko w aparaty plecowe mogli przebyć tę odległość? Odległość tę mógł jednak pokonać kosmolot!

Nie zwlekając zawróciliśmy nad morze, kierując się wskazaniami autonawigatora. Nie byliśmy już jednak tak dobrej myśli jak poprzednio.

Na miejsce, gdzie powinna znajdować się radiolatarnia, dotarliśmy po czterech godzinach bardzo wyczerpującego lotu. Cały czas lecieliśmy nad morzem, co bynajmniej nie nastrajało optymistycznie.

Obawy potwierdziły się w pełni. W odległości około ośmiu kilometrów od celu znów sygnały zamilkły. W miejscu, gdzie powinno znajdować się ich źródło, znaleźliśmy tylko niebo i morze.

Po trzynastu minutach znów odezwała się tajemnicza radiolatarnia. Autonawigator wskazywał tym razem na wschód. Odległość przekraczała tysiąc dwieście kilometrów.

Nie ulegało wątpliwości, że ktoś nas prowadzi ku jakiemuś niewiadomemu celowi. Tym „kimś” nie byli z pewnością Dean, Jaro i Zoe, lecz niewidzialni mieszkańcy Błyskającej. Oni to nadawali sygnały. Prawdopodobnie w ich władaniu znajdowała się radiolatarnia pochodząca z kosmolotu.

Tym razem sytuacja była bardzo trudna. Przelot oznaczał w praktyce wyczerpanie energii napędowej odrzutowych silników plecowych. Były to aparaty zaopatrzone w stosunkowo nieduże i lekkie generatory. A przecież o uzupełnieniu zapasu nie mogliśmy marzyć, gdyż magazyn paliwa jądrowego znajdował się w kosmolocie. Do momentu wyczerpania paliwa pozostało nam sześć lub siedem godzin. W tym czasie musieliśmy dotrzeć do lądu, jeśli nie chcieliśmy być zdani na łaskę fal i prądów morskich.

Co prawda można było zawrócić i po przebyciu dziewięciuset kilometrów natrafić na ląd, ale przekreśliłoby to możliwość odnalezienia gospodarzy planety. Mimo więc ryzyka przymusowego lądowania na morzu postanowiliśmy lecieć tam, dokąd wzywał nas sygnał.

Byliśmy już bardzo wyczerpani i pragnienie dokuczało nam ogromnie. Wypatrywaliśmy więc lądu jak wybawienia. Niepokoiła nas sprawa regeneracji wody. Nie mieliśmy żadnego dotąd dowodu, że przebiegać będzie ona tak samo na innych obszarach planety jak w owej zatoce. O powrocie przecież nie było już mowy. Nie wiedzieliśmy zresztą, czym się kierują gospodarze planety, wabiąc nas sygnałami radiolatarni. A jeśli są to istotnie „błędne ogniki”? Może jesteśmy igraszką w rękach istot, których mentalność i etyka nie ma nic wspólnego z mentalnością i etyką ludzką? Przecież dotąd nie potrafiliśmy sobie nawet wyobrazić, jak wyglądają mieszkańcy tej planety!

Takie myśli trapiły nas w czasie długiego lotu nad morzem. Zdawaliśmy sobie w pełni sprawę, że, niestety, obawy nasze są uzasadnione. Dopiero gdy w piątej godzinie powietrznej podróży ujrzeliśmy tak długo wyczekiwany ląd, humory nasze nieco się poprawiły.

Szu zdecydowany był lecieć dalej, jednak sprzeciwiłyśmy się temu kategorycznie. Zwłaszcza Ast była już u kresu sił.

Przeszliśmy do lądowania, gdy nagle nastąpiło znów coś tak dziwnego, że ogarnęła mnie wątpliwość, czy wszystko, co nas otacza, nie jest tylko bardzo realistycznym majakiem sennym.

Opadaliśmy wolno ku niedużej kotlinie otoczonej od południa szeregiem kulistych i stożkowatych budowli, gdy naraz przez ciało moje przebiegł gwałtowny dreszcz. Wydało mi się, że coś mnie podrywa szybko w górę, i w tej samej chwili ze zdziwieniem zauważyłem, że zarówno pragnienie i głód, jak senność i zmęczenie znikły bez śladu.

Silnik odrzutowy pracował równo, bez najmniejszych wahań czy zmian. Ciało moje opadało jak poprzednio. Uczucie zmian przyśpieszenia było więc z pewnością złudzeniem.

Te same wrażenia i to w tej samej chwili odczuli jednak również Ast i Szu. Jak to się stało, że tak nagle wróciły nam siły? W jaki sposób nastąpiła regeneracja zapasów wody i energii w naszych organizmach? Czy możliwe, aby proces ten dokonał się w ciągu sekundy, a może nawet w jej ułamku? Niestety – żadne z nas nie spojrzało przedtem na zegarek.

Niezależnie jednak od bezskutecznych prób wytłumaczenia zjawiska, fakt faktem, że nie potrzebowaliśmy lądować ani odpoczywać. Mogliśmy lecieć dalej tam, dokąd wzywały nas sygnały.

Stawka była w tej chwili zbyt poważna, abyśmy mogli pozwolić sobie na zwłokę. Jednocześnie trapiła nas obawa, że sygnał może się powtórzyć, że są to rzeczywiście „błędne ogniki” prowadzące donikąd. Jak dotąd swą powietrzną drogą zakreślaliśmy wyraźnie wielokąt. Jeśli się on zamknie? Jeśli będzie to dosłownie błędne koło?

Teraz lecieliśmy nisko, aby utrzymać najlepszą widoczność. Trzeba było pilnować, by nie zabrakło nam energii nad morzem. Na szczęście nic nie wróżyło, by ląd znów się skończył. Kanałów już nie spotykaliśmy, za to coraz wyraźniej widać było, że teren, nad którym lecimy, jest gigantycznym placem budowy. Pracowały tu potężne zespoły maszyn, wznoszące z mineralnego podłoża planety ogromne tumany pyłu, przybierającego chwilami fantastyczne kształty żywych istot. Miejscami wystawały z gruntu lśniące, to znów pokryte czernią czasze, stożki i graniastosłupy lub długie, niskie budowle o płaskich dachach, przeważnie najeżonych kolcami.

Raz po raz przelatywaliśmy ponad splotami jakichś przewodów czy anten. Spotykaliśmy również ogromne kopce drobnego piasku o różnych barwach i własnościach magnetycznych (o czym informowały nas przyrządy w skafandrach). Nie zwracaliśmy jednak na to wszystko większej uwagi, dążąc nieustannie naprzód, na wschód. Byle dalej, byle dalej!

Najpierw zabrakło paliwa Ast. Od źródła sygnałów dzieliło nas jeszcze osiemdziesiąt kilometrów, a trzeba było zachować niewielką rezerwę energii dla pokonywania ewentualnych przeszkód terenowych. Ast pozostało jej zaledwie na parę kilkunastometrowych skoków.

Wzięliśmy ją pod ramiona i lecieliśmy tak dalej. Wkrótce jednak trzeba było wstrzymać pracę aparatu Szu. Na szczęście ja dysponowałam jeszcze pewnym zapasem paliwa, nie wystarczyłby on jednak na dotarcie do celu przy dodatkowym obciążeniu.

Wylądowaliśmy na terenie pokrytym gęsto przez jakieś maszyny. Do źródła sygnałów pozostało zaledwie sześć kilometrów. Dotychczas sygnały gasły, gdy zbliżaliśmy się na odległość mniejszą od ośmiu kilometrów. Wzbudziło to w nas nowe nadzieje. Na wschód od miejsca lądowania piętrzyły się jakieś budowle o płaskich, lecz najeżonych cienkimi prętami dachach. Tam powinna znajdować się radiolatarnia. O tym jednak, aby dotrzeć piechotą do ”miasta”, nie było mowy, gdyż opasywały je głębokie rowy i siatki, rozpięte na biegnących kilometrami słupach.

Przeszkody te pokonywaliśmy teraz wolno, starając się jak najoszczędniej gospodarować resztkami paliwa.

Po sześciu godzinach takiej wędrówki i skoków dotarliśmy do szerokiej arterii komunikacyjnej, która doprowadziła już nas bez przeszkód do „miasta”. Tylko w moim aparacie plecowym pozostało trochę paliwa.

W „mieście” panowała cisza. Ani na „szosie”, ani na krętych „uliczkach” nie spotkaliśmy żadnego pojazdu. Wszystko pogrążone było jakby w uśpieniu.

Sygnały radiolatarni odbieraliśmy w dalszym ciągu. Widocznie jednak natrafiły na przeszkody i odbijały się wielokrotnie od ścian budowli, gdyż wskazania kierunkowe autonawigatora ulegały ciągłym zmianom, a różnice w ocenie odległości sięgały kilkudziesięciu kilometrów. To ostatnie zjawisko było prawdopodobnie związane z jakimiś odbiciami jonosferycznymi przy całkowitym zaniknięciu fali przyziemnej.

Krążyliśmy tak wśród murów „miasta” przez wiele godzin. Minęła noc błyskańska, dzień i znów nadeszła noc. Byliśmy bardzo zmęczeni. Odwykliśmy od tak długich wędrówek, zwłaszcza że ciążenie było tu większe niż na Ziemi i w Astrobolidzie. Zaczynało również dokuczać nam pragnienie.

W tych warunkach nie pozostało nic innego jak zatrzymać się na krótki odpoczynek. Postanowiliśmy, że rankiem, gdy poprawi się widoczność, wzniosę się na większą wysokość i może w ten sposób potrafię określić dokładnie położenie źródła sygnałów.

Owej nocy, po raz pierwszy od wielu dni, śnił mi się Dean. Początek snu wiązał się ściśle z tym, czym zajęty był mój umysł przed zaśnięciem.

Śniło mi się, że lecę w górze ponad „miastem”. Autonawigator wskazuje mi dokładnie miejsce, gdzie powinna znajdować się radiolatarnia. Miejsce to jest tak blisko, że na polecenie Szu nie wracam do towarzyszy, lecz opuszczam się wprost w tamtym kierunku. Pod sobą widzę „ulice” i najeżone kolcami dachy budowli. Ląduję na niedużym placyku. Wokół wysokie mury. W dwóch przeciwległych stronach placu dostrzegam jakby wyloty wąskich „uliczek”. Placyk jest pusty. Tylko na środku błyszczy małe pudełeczko z cienkim, wystającym w górę prętem. To radiolatarnia. Podchodzę do przyrządu, gdy naraz słyszę jakieś głosy. Poznaję głos Deana i Zoe. W tej chwili z „uliczki” wychodzi Zoe, kierując obiektyw aparatu wideodotykowego na wszystkie strony. Za nią ukazują się Jaro i Dean.

W tym momencie Szu potrząsnął mnie za ramię. Obudziłam się i byłam na niego wściekła. Tak pragnęłam zobaczyć Deana…

Toliman B wzeszedł wysoko i trzeba było się śpieszyć.

Widoczność nie była zbyt dobra. Atmosfera zawierała dużo pary wodnej.

Paliwa miałam zaledwie na. dwie minuty stania w powietrzu. Pomknęłam w górę na wysokość stu pięćdziesięciu metrów i, rozglądając się na wszystkie strony, pilnie obserwowałam strzałki autonawigatora.

W ciągu kilku sekund odnalazłam położenie źródła sygnałów.

– Sto trzydzieści osiem stopni, odległość około kilometra – meldowałam pośpiesznie.

– Leć tam! – rozkazał Szu.

Pomknęłam w kierunku wskazanym przez autonawigator.

Leciałam nisko, tuż nad dachami budowli, poprzecinanych szczelinami „ulic”. Niespodziewanie ujrzałam pod nogami wolną owalną przestrzeń. Działając niemal odruchowo, wylądowałam na małym, okrągłym placyku. Na środku dostrzegłam jakiś błyszczący przedmiot. Rzuciłam się ku niemu z okrzykiem:

– Radiolatarnia! Szu! Ast! Radiolatarnia. Mam ją! Odpowiedziało mi milczenie. Widocznie ściany budowli utrudniały łączność radiową. Potwierdzał to zresztą całkowity brak obrazu na ekranie wideofonu.

– Szu! Ast!

Wsłuchałam się w ciszę. Jakby z daleka dochodziły mnie dźwięki rozmowy. Szu rozmawia z Ast – przemknęło mi przez głowę i naraz przypomniał mi się sen. Przecież ów plac był zupełnie podobny do placu ze snu!

– …wielokrotne… odbicie… Nie sądzę… – dobiegły mnie naraz pojedyncze słowa rozmowy. Głosy stawały się – z każdą sekundą wyraźniejsze. Mogłam już zrozumieć całe zdania:

– To musi być gdzieś niedaleko…

– Tak. Kierunek określiłam bardzo dokładnie.

Nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Serce łomotało mi w piersi. To były głosy Deana i Zoe!

– Zdaje się, że Io tu – odezwała się znów Zoe.

Z wąskiej szczeliny między dwoma budowlami wysunęła się sylwetka młodej kobiety. Na szczycie hełmu połyskiwał obiektyw aparatu dla niewidomych. Obok biegł Ro w psim skafandrze.

– Zoe! Dean! – rzuciłam się naprzód. Zza zakrętu wysunęła się druga itrzecia postać. Przez szyby hełmów ujrzałam wpatrzone we mnie z ogromnym zdziwieniem twarze Jaro i Deana.

– Daisy!

Dean skoczył ku mnie i porwał mnie w ramiona. Czułam, że mam oczy pełne łez.

– Gdzie Szu i Ast? – usłyszałam niespokojny głos Jara.

– Żyją! Są niedaleko stąd!

– A mnie się śniło, że cię spotkałam! Wszystko się sprawdza, wszystko – w głosie Zoe przebijało ogromne zdziwienie. Wysunęłam się z objęć Deana i podeszłam do Zoe.

– Więc tobie się śniło, że mnie spotkałaś?

– Tak. Powiem szczerze: nie wierzyłam w ten sen. Nie wierzyłam, że wy żyjecie, że istnieje w ogóle jakaś radiolatarnia. Byłam pewna, że to sygnały Niewidzialnych.

– Czyje sygnały?

– Niewidzialnych. Tak nazywamy mieszkańców tej planety. Myśleliśmy, że to oni mamią nas, naśladując sygnały radiolatarni.

– A więc to nie wasz sygnalizator?

– Skąd! Zniszczeniu uległy wszystkie aparaty, nawet podręczne torby.

– A kosmolot?

– Nie istnieje!

– To jest wasza radiolatarnia! – powiedział Jaro, podając mi aparat. – Poznaję po numerze.

Wzięłam do ręki sygnalizator. Na osłonie przeciwmagnetycznej pudełka widniały dwa wgniecenia. Poznałam te wgniecenia. Radiolatarnia pochodziła z torby, którą miałam na sobie w chwili zasypania błękitnym „piaskiem”.

Otworzyłam pośpiesznie torbę. Nie brakowało żadnego sygnalizatora. Wszystkie znajdowały się na swoich miejscach. Zaczęłam wydobywać aparaty z torby i porównywać. Jaro zrozumiał w lot, czego szukam.

– Patrz! Ten! Ten sam! – zawołał, chwytając znaleziony na placyku sygnalizator. – A to dopiero niezwykła historia! Trzymał w dłoniach dwie identyczne radiolatarnie. Tak identyczne, że nawet przypadkowe zarysowania powierzchni były odtworzone z drobiazgową dokładnością.

– Niewidzialni… – wyszeptał Dean. W głosie jego wyczułam strach i podziw.

MIĘDZY SNEM A JAWĄ

Pierwsze objawy wystąpiły właściwie już w trzy ziemskie dni po zagładzie kosmolotu. Były to przede wszystkim nudności i senność. Ale Zoe nie podejrzewała zupełnie, jakie mogą być tego rzeczywiste przyczyny. Wszak taka reakcja organizmu na ostatnie wstrząsające przeżycia wydawała się zupełnie naturalna.

Nawet kiedy wyczuła pod elastyczną powłoką skafandra, że piersi jej jakby się powiększyły, był to dla niej po prostu przejaw jakichś zaburzeń hormonalnych i nic poza tym. Jej lekarska wiedza w tym dziwnym świecie nie miała przecież większej wartości. Typowe objawy?

To nie miało znaczenia! Tyle niezwykłości działo się wokół nich, dlaczego nie miałyby występować również jakieś niezwykłe zmiany w organizmie? Zbyt wiele było nie rozwiązanych zagadek, aby zastanawiać się nad każdą.

Na przykład sprawa katastrofy kosmolotu. Dla nas kosmolot znikł bez śladu pod górą błękitnego „piasku”, w miejscu gdzie wylądował. Tymczasem dla Jara, Zoe i Deana wydarzenie to miało inny zupełnie przebieg.

Gdy stożek pyłu zaczął opadać na plac, Jaro poderwał maszynę do lotu. Kosmolot znalazł się najpierw w centrum, później bliżej brzegu wirującego grzyba, miotany na wszystkie strony. Powietrze, w którym unosiły się owe pyły, było niezwykle silnie zjo-nizowane, tak iż wszelkie urządzenia radiolokacyjne przestały dawać przydatne do nawigacji wskazania. W każdej chwili spodziewano się katastrofy.

Na szczęście owe dzikie harce maszyny ustały szybko. Pyły opadły i znów nad kosmolotem ukazało się morze gęstych, różowych mgieł. W dole ujrzeli wzniesiony przez owe dziwne tornado symetryczny kopiec błękitnego „piasku”, sięgający niemal aż pod ściany budowli otaczających plac.

Do tego momentu ich wersja wydarzeń mogła być tylko uzupełnieniem naszej. Potem zaczęły się sprzeczności. Mimo kilkakrotnego przelotu nad placem ani na kopcu błę– kitnego „piasku”, ani na dachach okolicznych budowli nie dostrzegli żadnej postaci ludzkiej. Byli oczywiście pewni, że zostaliśmy zasypani. Natychmiast więc przystąpili do poszukiwań. Jaro użył pneumostabilizatorów jako dmuchaczy, co umożliwiło szybkie przesuwanie piasku. Zdołali jednak przeszukać tylko niewielki odcinek, bo wkrótce rozpoczął się ów dziwny proces wzrostu temperatury i wchłaniania roztopionej masy przez drobne otworki w powierzchni placu.

Po kilku minutach „kocioł” opustoszał – z nas nie pozostało śladu. Pomyśleli więc to samo, co my o nich, że ulegliśmy rozpuszczeniu i wchłonięciu.

Jak to było możliwe, że nie zauważyliśmy się wzajemnie, krążąc w tym samym miejscu i w tym samym czasie nad placem? Istnieje chyba tylko jedno wytłumaczenie: były to dwa różne, choć identyczne kopce błękitnego „piasku”, otoczone identyczną zabudową. Widocznie trąba powietrzna przeniosła kosmolot gdzieś dalej. Dlaczego jednak nie odebraliśmy ich wezwań, dlaczego nie słyszeli oni naszych rozmów czy wreszcie sygnałów radiolatarni pozostawionej na dachu w czasie naszego krótkiego lotu? Jeśli zjonizo-wane gazy płatały figle, były to niezwykle figle!

Nasza rzekoma śmierć była dla Zoe, Jara i Deana strasznym ciosem. Na domiar złego Dean popadł w stan zupełnej apatii i cały ciężar kierowania wyprawą musiał dźwigać Brabec, gdyż Zoe jako niewidoma mogła mu pomóc tylko w ograniczonym stopniu. W tych warunkach już po trzech dniach był tak wyczerpany fizycznie i psychicznie, że utrzymywał organizm w stanie koniecznej sprawności tylko dzięki nieustannym zastrzykom i zażywaniu pastylek hyperolu.

Okoliczności były zresztą bardzo podobne do tych, w jakich my szukaliśmy gospodarzy planety. Kosmolot jednak miał tę zdecydowaną przewagę nad aparatem plecowym, że umożliwiał przebywanie ogromnych odległości. Pierwszym też posunięciem

Jara i Zoe było kilkakrotne okrążenie planety, przy szczególnym skoncentrowaniu obserwacji na obiektach przemysłowo-mieszkalnych, zaznaczonych uprzednio na mapach.

Niestety, tak jak i my nigdzie nie spotkali mieszkańców planety mimo niewątpliwych oznak planowego ich działania. Podobnie jak my widzieli pojazdy mknące tuż nad powierzchnią „autostrad”. Gonili bez skutku latające stożki i szpule jak również obdarzone jakby zdolnością samodzielnego ruchu obłoki pyłów o niezwykłych, zmieniających się kształtach. Wszystko na próżno.

Jaro postanowił wreszcie lecieć w ślad za jednym z pojazdów „szosowych”. Dotarli, tak jak i my, do budowli o przezroczystych ścianach, przez które, przeniknęła jedna, druga, wreszcie trzecia „gąsienica”. Na nieszczęście hale przetwórcze były tym razem ukryte głębiej i Jaro dostrzegł niebezpieczeństwo dopiero wówczas, gdy przedarł się za czwartym pojazdem w głąb budowli.

Było już jednak za późno. Kosmolot podobnie jak „gąsienice” został natychmiast pochwycony w kleszcze jakiegoś potężnego pola i zanim Jaro zdążył włączyć silniki, statek znalazł się w zasięgu wysokiej temperatury. W ciągu kilku minut aparatura chłodząca na skutek przeciążenia uległa zablokowaniu. Ściany kosmolotu poczęły się topić i trzeszczeć w spojeniach.

Wydawało się, że nie ma ratunku, że to już koniec. A jednak nastąpiło coś, czego nie można wytłumaczyć inaczej, jak ingerencją gospodarzy planety. Kosmolot rozpadł się na części, a ludzie i pies zostali wyrzuceni w górę, tracąc przytomność. Na szczęście wszyscy, nie wyłączając Ro, byli w skafandrach z aparatami plecowymi nałożonymi z polecenia Jara.

Gdy się ocknęli, leżeli za „miastem”, jedno na drugim, u podstawy dwustumetrowego słupa, na którym wspierała się jakaś arteria komunikacyjna. Mieli co prawda aparaty plecowe i byli w skafandrach, ale bez środków odżywczych, zapasów wody, a nawet najprostszych narzędzi do analiz. Jedynie Jaro miał pistolet laserowy noszony stale u pasa skafandra, ale na cóż mógł się mu przydać w tym dziwnym świecie?

Dalsze losy Zoe, Deana i Jara niewiele różniły się od naszych. Pragnienie, głód, niezwykła regeneracja, wielogodzinne loty, wreszcie pogoń za sygnałami radiolatarni.

Regeneracja sił, a przede wszystkim wody w organizmie, dokonywała się przeważnie w porze wieczornej lub nocnej. Nie towarzyszyły jej jednak sny. Jedynie Zoe drugiej nocy po katastrofie kosmolotu przeżyła coś, co nosiło, podobnie jak w naszym przypadku, znamiona realnego przeżycia.

Czuła, że po ciele jej pełzają jakieś długie, cienkie wężowe macki, czepiające się przyssawkami skóry. Ogarnął ją strach i obrzydzenie. W dotyku macek było coś potwornego i przerażającego. Jednocześnie począł zalewać ją gęsty, ciepławy płyn, sięgając poziomem aż do piersi, a przez ciało przebiegał jakby prąd elektryczny.

Wszystkie te wrażenia chwilami ustępowały, to znów nabierały siły. Potem ogarnęło ją ogromne zmęczenie i bezwład. Więcej nie pamiętała.

Przebudzenie nastąpiło nagle. Leżała tak jak zasnęła – w skafandrze, z kamerą aparatu wideodotykowego na czole. U nóg jej drzemał Ro.

Opowiedziała swój sen przyjaciołom, ale biegnące szybko wydarzenia odsunęły go na dalszy plan. Czy miał on jakiś związek z tym, co nastąpiło później?

Od pierwszej ingerencji Niewidzialnych po katastrofie RER Zoe była główną inicjatorką prób nawiązania łączności z gospodarzami planety. Nie jej winą było, że nie dały one rezultatu. Ona też jedna nie utraciła do końca wiary, że „błędne ogniki” sygnałów radiolatarni prowadzą do jakiegoś żywego celu.

Coraz więcej było dowodów, że świat, który nas otacza, jest światem automatów. Kto kieruje tymi automatami i czy w ogóle ktoś kieruje nimi? To było pytanie zasadnicze. Przecież nikt nie wierzył, iż rzeczywiście znajdujemy się pod opieką niewidzialnych istot.

Gdy po spotkaniu z nami Zoe dowiedziała się o niezwykłych snach towarzyszących początkowo regeneracji, uznała to za jeszcze jeden dowód, iż ukrywające się przed nami istoty działają środkami fizycznymi. Czy można było jednak uważać to przypuszczenie za prawdopodobne, jeśli regeneracja dokonywała się w niezmiernie krótkim czasie? Ja sama zaobserwowałam, że najdłuższy okres nie przekracza piętnastu minut, a najkrótszy pięćdziesięciu sekund.

Zupełnie już nie potrafiliśmy wytłumaczyć, dlaczego mnie i Zoe śniły się zdarzenia, które miały dopiero nastąpić? I to śniły się ze wszystkimi szczegółami. To nie mógł być przypadek.

Spędziliśmy całe popołudnie i noc na placu w pobliżu radiolatarni, odtworzonej przez tajemniczych gospodarzy planety. Czas nam się nie dłużył. Wiele mieliśmy sobie do opowiedzenia! Rano, gdy tylko zaczęło świtać, przystąpiliśmy do systematycznego badania okolicznego terenu. Zapasem materii odrzutowej, i to bardzo niewielkim, dysponowała tylko Zoe. Niestety, dla niewidomej samotny lot był zbyt ryzykowny, a wymiana aparatów płu-cowych wymagałaby zdjęcia skafandrów. Szliśmy więc wszyscy piechotą, klucząc w la-biryncie „uliczek”.

Dopiero po sześciu godzinach wyszliśmy poza zewnętrzny pas budynków na teren budowy. Dalsze posuwanie się było tu utrudnione. Pierścień rowów, wypełnionych jakąś czarną tłustą cieczą przypominającą smołę, zamykał teren. Między rowami wznosiły się w regularnych odstępach wysokie kopce różnokolorowych „piasków” – prawdopodobnie surowców, z których powstawały mury owego „miasta”.

Ruszyliśmy wzdłuż pierwszego napotkanego rowu i po przebyciu sześciu kilometrów dotarliśmy do wysokiej, dziwacznej wieży przypominającej kształtem puchar na cienkiej nóżce. Na szczycie owej wieży, jakby we wnętrzu pucharu, umieszczona była wielka kula najeżona kolcami. Rów sięgał fundamentów owej wieży.

– A gdyby tak dostać się do wnętrza? – powiedział Szu, gdyśmy stanęli przed budowlą. – Może udałoby się zakłócić działanie jakichś urządzeń w taki sposób, aby dać Niewidzialnym do zrozumienia, że chcemy nawiązać z nimi kontakt. Co o tym myślisz, Jaro?

– Myślę, że masz rację. Nie ma co dłużej bawić się w chowanego. Wątpię jednak, aby udało nam się dostać do wnętrza wieży. Trudno też mówić o programowym zakłócaniu pracy aparatury, gdy nie znamy jej przeznaczenia ani zasad funkcjonowania. Można tylko działać na ślepo licząc, że stopniowo czegoś się dowiemy. Niestety, na szybką reakcję można liczyć tylko wówczas, gdy nie będzie to głaskanie, lecz kąsanie. Mamy pistolet laserowy…

– Jeszcze tego nam brakuje! – przerwała mu z oburzeniem Zoe. – Chcecie spowodować jakieś trwałe uszkodzenia?! Przecież oni to potraktują jako wrogi akt. Jestem zdecydowanie przeciwna tego rodzaju wyczynom.

– Trzeba jednak znaleźć jakiś sposób wyjścia z impasu – odparł Szu jak zwykle spokojnym i rzeczowym tonem. – Coś, co skłoni ich do ujawnienia, kim są i jakie mają wobec nas zamiary.

– Nie możemy być tylko obiektem manipulacji – podjął Jaro. Bierność nie prowadzi do niczego. Musimy śmiało eksperymentować. Tylko obserwując reakcje na nasze bodźce dowiemy się czegoś o siłach kierujących tym światem. A że nie stać nas na mozolne gromadzenie faktów i czasu mamy bardzo mało, muszą to być bodźce dostatecznie silne, zmuszające do szybkiej i czytelnej reakcji.

– Ale nie aż tak drastycznymi środkami – nie ustępowała Zoe.

– Może mamy rysować na piasku serduszka? – zakpił niezbyt taktownie Dean. Wyglądało na to, że dyskusja przeradza się w jałowy spór.

– Wszyscy macie po trosze rację. Sprawa jest zbyt ważna, aby podejmować pochopne decyzje. Proponuję, abyśmy wrócili do niej jutro – wyszłam z kompromisowym wnioskiem. – Jesteśmy już zmęczeni. Trzeba wypocząć. Zaraz zacznie się ściemniać.

Wniosek mój został przyjęty. Ułożyliśmy się pokotem w pobliżu wieży i zaraz zmorzył nas sen.

Tym razem spaliśmy aż dziewiętnaście godzin. Ale nie to było najważniejsze. Śnił nam się wszystkim jednakowy sen, w którym każdy z nas brał bezpośredni udział.

Znajdowaliśmy się w wielkiej, nakrytej czarną kopułą sali. Otaczały nas jakieś dziwaczne postacie o tułowiu podobnym do gruszki, bez nóg i głowy. Jak z ciała ośmiornicy wyrastał z niego rój cienkich, połyskliwych macek. Istoty krążyły wokół nas, błyskały nam w oczy okrągłymi, świecącymi tarczami, otaczały nasze ciała zwojami przewodów. Nie byliśmy w stanie poruszać ani ręką, ani nogą. Chwilami wydawało się nam, że lecimy gdzieś w przepaść. Ogarniał nas strach aż do utraty przytomności. Czasami na krótką chwilę paraliż niektórych mięśni ustawał. Mogliśmy poruszać głową, oczami, wydawać słabe okrzyki.

Najdziwniejsze jednak było to, że po przebudzeniu stwierdziliśmy całkowitą zbieżność wszystkich szczegółów dostrzeżonych w owych „snach”. Na przykład Zoe, gdy owe macki poczęły opasywać jej ciało, krzyknęła:

– Czego ode mnie chcecie?! Pokażcie się wreszcie! Kim wy jesteście? A po chwili:

– Już nie wytrzymam! Wówczas Szu zawołał:

– Zoe! Jesteśmy tu, obok ciebie! Wszyscy słyszeli te okrzyki.

Czy przeżycie owo mogło być snem?

Wydawało się to coraz bardziej wątpliwe. Realność odczuwania wrażeń posunięta była zbyt daleko.

Jaro i Szu postanowili jeszcze raz obejrzeć dokładnie teren otaczający wieżę i sprawdzić, czy Niewidzialni nie pozostawili jakichś śladów swej wizyty. Dean i Ast poszli z nimi. Ja zostałam z Zoe, która po przeżyciach „sennych” czuła się bardzo osłabiona i nie chciała się nigdzie ruszać.

– Mam ci coś do powiedzenia – oświadczyła przełączywszy radiotelefon na selektywną łączność. – Od tygodnia coś niedobrego dzieje się ze mną. Jestem chyba w ciąży.

Nie wiedziałam, jak zareagować. W normalnych warunkach byłaby to radosna nowina, ale w naszej obecnej sytuacji…

– Naprawdę? – zapytałam niezbyt sensownie.

– Pewności nie ma. Początkowo myślałam, że to jakieś zaburzenia hormonalne, ale objawy są typowe. Jestem przerażona!

– Bez paniki! Jeśli dopiero tydzień temu się zorientowałaś…

– Niestety, objawy są takie, jakbym była w czwartym miesiącu. A przecież jeszcze tydzień temu niczego nie zauważyłam.

– Wybacz, że zapytam: czyje to dziecko?

Na twarzy Zoe pojawiło się zdumienie pomieszane z lękiem.

– Jak to czyje? Niczyje. I to jest najokropniejsze!

– Więc ty nie wiesz? Więc ty…

– Nie wiem. Nie potrafię sobie wyobrazić, dlaczego, w jaki sposób… To jest właśnie najbardziej przerażające.

– Jeśli istotnie tak jest, jak mówisz, jeśli byłby to skutek jakichś zabiegów… dokonywanych przez Niewidzialnych– wstrząsnął mną dreszcz. – Ale czy w ogóle istnieje taka możliwość? Przecież te istoty to nie tylko inny gatunek! To zupełnie inna, odrębna droga ewolucji.

– Tak! – podchwyciła Zoe. – Z punktu widzenia biologicznego skrzyżowanie gatunków zupełnie wykluczone. Ale niestety są inne możliwości. Długo nad tym myślałam. To byłoby straszne…

– To znaczy co?

– Partenogeneza. Albo jeszcze coś gorszego… Niestety, nie mamy możliwości przeprowadzenia badań.

– Co sygnalizuje MC?

– W porządku. Nie zmienił barwy. Nie ma patologicznych odchyleń. Obraz typowy dla ciąży.

– Powiedziałaś „coś gorszego”. Jeśli nie guz, to o czym myślałaś?

– Zastanawiałam się, czy to nie może być jakiś pasożytniczy twór lub klonowanie. Przeszczep, co prawda, powinien być odrzucony, ale, niestety, przy odpowiednim poziomie biotechniki można do tego nie dopuścić. Z tego, co Urpianie dokonali na Temie, wynika, że w inżynierii genetycznej wyprzedzili nas znacznie. W podstawowych substancjach biosfera ziemska nie różni się zresztą aż tak bardzo od temiańskiej i urpiańskiej, aby można było kategorycznie wykluczyć taką możliwość. Produkty spożywane przez Temidów mogą służyć i nam, a jadłospis Urpian sprzed paru tysięcy lat nie odbiegał chyba zbytnio od naszego.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю