355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Kosmicni bracia » Текст книги (страница 22)
Kosmicni bracia
  • Текст добавлен: 24 сентября 2016, 04:48

Текст книги "Kosmicni bracia"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 22 (всего у книги 28 страниц)

W OBRONIE WENUS

Inwazja krzemowców zburzyła powszedni nurt życia ludzi, nadto wywołała takie zjawiska społeczne, o jakich wiedziano tylko z historycznych przekazów. Rodziły się jak grzyby po deszczu najosobliwsze pomówienia, plotki, a w końcu nie przebierające w środkach oszczerstwa – tak o działaniach Rady Planetarnej, jak Komitetu Obrony Ludzkości i innych szanowanych organizacji, a nawet zasłużonych intelektualistów uchodzących dotąd za światowe autorytety moralne.

W świecie triumfującej wolności, w którym nikt od pięciu wieków nie kontrolował odgórnie ludzkich poczynań, każdy mógł działać otwarcie. Pomimo to wieści te kolportowano anonimowo. Nadawane przez nowo powstałe pokątne rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne – z reguły lotne i dlatego nie dające się umiejscowić – a także za pomocą najrozmaitszych, znienacka podrzucanych ulotek, broszur, nagranych szpul, zdjęć oraz filmów docierały wszędzie, siejąc niepokój i zwątpienie.

Nikt nie umiał powiedzieć nic pewnego o genezie tych, jakże często przewrotnych, kłamstw, którym wielu dawało posłuch łatwiej niż zalecał zdrowy rozsądek. Gubiono się w domysłach: komu i na co było to potrzebne?! Psycholodzy i socjologowie rozważali wszelkie ewentualności, światowe środki przekazu brały pod lupę rozmaite wystąpienia, zresztą nie zawsze ukazując je z należytym krytycyzmem, wobec różnicy poglądów na podstawowe aspekty ludzkiej przyszłości.

Katalizatorem tych emocji były dwa doniosłe historyczne wydarzenia, unikatowe w dziejach Ziemi i ludzkości, które przedziwnym trafem zbiegły się w czasie: najazd krzemowców i odwiedziny kosmity. Ci, którzy wzbraniali się uwierzyć w tak wyjątkowy zbieg okoliczności, wiązali obydwa fenomeny w ciąg przyczynowy.

Pomawianie Urpian o to, że wytworzyli silikoki i za pośrednictwem mido sterują ich akcjami szturmowymi, było trudne do obalenia, gdyż dane o Urpianach pochodziły wyłącznie od wiozących A-Cisa astronautów, którzy mogli być pod zniewalającym wpływem jego technicznych oddziaływań na ludzki mózg.

Nastroje podniecenia i wzajemnych oskarżeń były bardzo nie na czasie, zważywszy potrzebę jak najpełniejszej konsolidacji ludzkości w godzinie próby. Powodowały też wiele utrudnień organizacyjnych w realizacji przedsiębranych akcji, zwłaszcza związanych z przemieszczaniem znacznych grup ludzkich w obrębie Ziemi i emigracją na Wenus.

W tym kłopotliwym położeniu zawiązało się z inicjatywy Toma Malleta dziwne ciało o charakterze zwiadowczo-detektywistycznym, jakby żywcem wzięte z poczytnych przed wiekami kryminałów i filmów z dreszczykiem. Nazwane zwyczajnie Komisją Poszukiwawczą obrało sobie za cel wykrywanie i kompromitowanie źródeł i kanałów plotek oraz insynuacji. Powołanie tego ciała stało się wyjątkowo pilne w związku z nieodpowiedzialną falą sensacyjnych doniesień na temat kulis wybuchu bomby wodorowej po wtargnięciu silikoków na Wenus. Zeru dla płytkich sensacji dostarczyło także nasilenie się ataków krzemowców na rozmaitych frontach, potem pewne zaskakujące sukcesy w zwalczaniu ich, wreszcie niepodważalna już teraz ingerencja mido w te sprawy, aczkolwiek wciąż niejasna i dyskusyjna co do intencji Urpian.

Ponieważ od kilku wieków nie działały wywiady polityczne. Komisja Poszukiwawcza miała trudne zadanie. W tej sytuacji Mallet spotykał się nader często w ścisłym gronie najbliższych współpracowników, by omówić postępy prac.

Stary Celestianin od czasu eksplozji termonuklearnej nie był na Wenus, lecz uważnie śledził jej problemy, tam poszukując klucza do wielu zagadek. Starał się je rozwikłać w różnych dyskusjach, nieraz w szerokim gronie; rozmyślał także o tych zawiłych spra-wach w rzadkich chwilach, kiedy mógł się skupić w-samotności: czasami na spacerze, czasami w nocy, gdy się przebudził ze snu.

Najchętniej jednak roztrząsał te sprawy z przyjaciółmi gdzieś na łonie natury, będącej największym jego uwielbieniem. Teraz, korzystając z możliwości krótkiego wypoczynku, wraz z czwórką bliskich współpracowników, szczególnie aktywnych członków komisji, rozbił namiot na połogiej śródgórskiej polanie Szurmani w obrębie Wisły-Malinki, słynącej niegdyś z rydzów. Byli to Rem, Bernard, Franek i profesor Bandore. Niezależnie od żarliwego zaangażowania w obronę ludzkości przed podstępnym kosmicznym wrogiem różnice ich poglądów na żywotne sprawy Ziemi nadawały plastyczności roztrząsanym modelom sytuacyjnym i propozycjom działań.

– Trzeba to jakoś ukrócić – kończył Tom dosyć długi monolog o meandrach dzikiej reemigracji z Wenus, która mocno go bulwersowała. – Dziś rozmawiałem z jeszcze jednym. Inżynier budowlany wyglądający na zrównoważonego, Włoch z Palermo, a więc z obszaru dotąd czystego, poleciał na Wenus po dwójkę swoich dzieci, zabrał je i przywiózł do domu. Spytałem go: „Czy po to tylu ofiarnych ludzi dwoi się i troi, ratując przede wszystkim młode pokolenie przed zgubnymi skutkami przenikliwych promie-niowań, których stężenie nawet w najczystszych regionach Ziemi wielokrotnie przekracza dopuszczalne normy; dalej, czy po to w zawrotnym tempie rozbudowujemy transport międzyplanetarny do rozmiarów, o jakich się nikomu dotąd nie śniło, żebyś ty i drugi, i piąty, i dziesiąty kpił z tego? Lekceważysz zdrowie własnych dzieci, które i tak będzie ponownie przewieźć na Wenus, może w trudniejszej, a może niebez-pieczniejszej sytuacji; może zamiast dwojga dzieci, tak samo wymagających ocalenia”. A on… Wyobraźcie sobie, co mi odpowiedział: „Tomie Mallecie, przy całym szacunku dla ciebie, ja wiem swoje. Promieniowanie omega to śmierć. Podobno tam muszą zbrod– niczo wypróbowywać jego działanie, żeby mniejszość poświęcić dla większości. Skoro tylko zabrakło im Wyspy Einsteina, cały majdan eksperymentów przenieśli do Nowej Polski. Ja nie wychowuję dzieci na króliki doświadczalne. Dlatego zabrałem je, oby nie za późno”.

Rem drgnąła na wspomnienie Nowej Polski. Prawie odruchowo spytała:

– Czy… to jest na pewno bajka bez pokrycia?

– Boisz się o córkę? – rzucił Tom serdecznie. – Doskonale cię rozumiem. Ale gdybyśmy dawali posłuch wszelkim banialukom, zwariowalibyśmy niechybnie. Tak zwane promieniowanie omega to humbug żerujący na nieuctwie, braku pojęcia o fizyce, bezkrytycznym zacietrzewieniu, i nie wiem czym jeszcze… To nie do ciebie przytyk, rzecz jasna, przepraszam cię. Nabrał się na to inżynier budowlany, o którym mówię, i tylu innych. Ściągnął swoje dzieci z bezpiecznego azylu na Sycylię, gdzie wiatry raz po raz nawiewają znad Sahary silnie promieniotwórcze pyły, a każdego dnia mogą z nimi przerzucić i silikoki; raz już to przecież zrobiły.

– Że nikt nie ośmieliłby się użyć dzieci do niebezpiecznych doświadczeń to więcej niż pewne – zauważył Ber. – Ale czy ta trywialna prowokacja nie może się opierać na jakimś zjawisku fizycznym, tyle tylko, że zaprezentowanym po dyletancku i przez to tak niewiarygodnie?

– Demagodzy potrafią przedstawiać zagadnienia z rutynowym znawstwem, ale jedynie wówczas, gdy manipulowanie prawdą jest im akurat wygodniejsze od kłamstwa – sarkastycznie wtrącił Franek.

– Może zwięźle wyjaśnię meritum sprawy – zaofiarował się Bandore. – Wspomi-nałem o tym w dwóch wywiadach, zabierali także głos specjaliści od prornieniowań kosmicznych. Zresztą na próżno – machnął ręką. – Czym ma być to osławione promieniowanie omega w wersji swych anonimowych odkrywców? Otóż ni mniej, ni więcej tylko zwyczajnym promieniowaniem kosmicznym, które znamy od sześciu wieków, ale… uzłośliwionym wskutek przejścia przez atmosferę Wenus! Tak oto ci fantaści z bożej łaski ni przypiął, ni przyłatał wpletli do astrofizyki termin medyczny dotyczący nowotworów.

– A jak to jest naprawdę? – ciągnął astrozof. – Szybkie protony oraz inne cząstki elementarne mknące z głębin wszechświata również na tamtym globie zderzają się z atomami wchodzącymi w skład atmosfery. Do powierzchni jednej i drugiej planety dociera już tylko wtórne promieniowanie kosmiczne, zresztą nadal tak przenikliwe, że pewne jego elementy ujawniamy jeszcze kilkaset metrów pod powierzchnią skał albo wody. Odmienność atmosfer Ziemi i Wenus przesądza inny rozkład wtórnego promieniowania kosmicznego, lecz mówienie o uzłośliwieniu jest bezsensowne. Atmosfera Wenus wydatniej od naszej chroni przed tym nieustannym bombardowaniem, bo jest gęstsza.

Kiedy Bandore skończył. Tom uśmiechnął się sarkastycznie i wyjął z małej podręcznej aktówki złożoną w cztery części sztywną kartkę z jakimiś ilustracjami, rozłożył ją i powiedział z naciskiem:

– Audiatur et altera pars.

– Co trzymasz w ręku? – zaciekawił się Ber.

– Sześć wieków temu oglądalibyśmy takie coś z dreszczykiem ryzyka – wyjaśnił Tom. – Nazywane wtedy bibułą, rozprzestrzeniało zakazane informacje albo apele różnego typu i dla różnych celów. Kolportowano je, narażając się nawet na więzienie. A dziś, kiedy bezkarnie można to zrzucać z samolotu, jak ten oto świstek – trzymaną kartą niedbale machnął w powietrzu – patrzymy na to z zażenowaniem, gubiąc się w domysłach: po co, za kim, a przeciw komu, i tak dalej.

Tom rozłożył kartkę wewnętrzną stroną, gdzie nieco manieryczną czcionką wydrukowany tekst obramowała złota obwódka jak na laurce.

– Nie chcę tego czytać. Niechaj samo się zarekomenduje – powiedział, wkładając kartkę do urządzenia fonicznego. Przemówił wysoki, ładny, chociaż trochę egzaltowany kobiecy głos:

„Unicestwienie Wyspy Einsteina nie było podyktowane obroną przed krzemowca-mi, tylko potrzebą pilnego zatarcia śladów zbrodni. Jak uprzednio donosiliśmy, w tym ośrodku haniebnych badań przetrzymywano w charakterze królików doświadczalnych dwa tysiące czterysta dzieci osieroconych w wyniku klęsk żywiołowych. Na nich bezlitośnie wypróbowywano wstępną fazę procesów degeneracyjnych ludzkiego ustroju pod wpływem sukcesywnie zwiększanych dawek promieniowania omega. Zadanie to było trudne zważywszy, że wszystkie używane tworzywa izolujące od wolnej przestrzeni na Wenus przepuszczają mniej więcej jednakową dawkę: zaledwie około osiemnastu procent, co i tak jest zgubne, zwłaszcza pod względem genetycznym, bo niechybnie ściągnie na rodzaj ludzki otępiający bezwład i rozkład.

Zorganizowano więc konkurs zamknięty na wynalezienie substancji gazoszczelnej i termoizolacyjnej o przeciwstawnych właściwościach: tym razem zatrzymującej najwyżej osiemnaście procent owego przeklętego promieniowania. Do konkursu zaproszono tylko szesnastu specjalistów, wprawdzie nieświadomych nikczemnego celu tych badań, lecz osaczonych w rozmaity sposób, aby nigdy nie nabrali chętki dociekania tajemnicy.

Konkurs wygrało dwóch bioników, którzy już od dłuższego czasu eksperymentowali z gowardami. Jak powszechnie wiadomo, te zwierzątka wielkości szarańczy żerujące na morwie wenusjańskiej snują bardzo mocną nić do budowy kolonijnych gniazd. Ponieważ wenusjańskie życie nie jest uwrażliwione na promieniowanie omega, również okrywy z gowardyny przepuszczają je dość swobodnie.

Sporządzona z tej nici bardzo gruba tkanina do wypełniania specjalnych okien w kloszach glomenowych zatrzymuje tylko czternaście procent promieniowania omega, a cieńsza w powłokach skafandrów – dwukrotnie mniej. W tak zdradziecko sporządzonych strojach kazano nieszczęsnym dzieciom uprawiać w plenerze biegi i inne ćwiczenia, odpowiednie zaś okna umieszczono wzdłuż całej ściany zewnętrznej tak spro-kurowanych ich komnat mieszkalnych. Wychowawcy oczywiście opuszczali miasto w normalnych skafandrach, a doświadczalnych pomieszczeń nie odwiedzali prawie nigdy, nadzorując podopiecznych zza przezroczystych wewnętrznych ścianek działowych.

Po naszych alarmach sprawa zaczęła śmierdzieć, wobec czego postanowiono zatrzeć ślady zbrodni. To nieprawda, że Nową Afrykę zakazili dzicy emigranci. W ogóle nikt jej nie zakaził. Kiedy podpłynęła do niej Wyspa Einsteina, sprawcy tamtejszej afery skwapliwie upozorowali groźbę najścia silikoków, by ”przy sposobnośc” zniszczyć tę hańbę naszego wieku – jak wiemy nie pierwszą! (Choć inne są dobrze znane, przypomnimy je w osobnych komunikatach).

Dzieci z Wyspy Einsteina przeniesiono do Nowej Polski; nie wprowadzono już tam okienek z obawy przed wpadką. Gdyby takowa się zdarzyła – z czym te draby poważnie się liczą – ”skafandry” dzieci mają być spalone w przygotowanym krematorium, które na dany znak także samo siebie zdezintegruje bez śladu. Na tę ewentualność już leżą w magazynach normalne skafandry, nieodróżnialne barwą i krojem od tamtych.

Dalsze prowokacje, manipulowanie prawdą i kłamstwem, wreszcie nikczemne zbrodnie będziemy dekonspirować na bieżąco. Oglądajcie prawdę, wczytujcie się w prawdę, wsłuchujcie się w prawdę! Przyspieszcie zwycięstwo prawdy!”

Zaległa cisza jak makiem zasiał. Tom spytał, odwracając kartkę:

– Wszyscy znacie te obrazki?

Skinęli głowami. Pytanie skierowane było w gruncie rzeczy do Franka, gdyż z pozostałą trójką Tom wcześniej omawiał zdjęcia, które obiegły cały świat, zanim zrepro-dukowano je w tej ulotce. Przedstawiały dzieci i młodzież o wychudłych i zapadniętych twarzach, z apatią w oczach i poszarzałej ziemistej cerze. Ten wygląd, mogący sporadycznie odzwierciedlać rozmaite schorzenia, był tu tak gruntownie ujednolicony, że zdawał się uzewnętrzniać nową jednostkę chorobową pod kryptonimem „zaraza omega”, o której zaczynało być głośno w rozmaitych pokątnych enuncjacjach. Tym pozorom ulegli nawet niektórzy lekarze; dopatrywali się okrutnych eksperymentów, nie powtórzonych od czasów nikczemnych praktyk hitlerowskich ludobójców sprzed sześciu wieków, żądali wykrycia winnych i wyświetlenia motywów zbrodni. Komputerowe analizy dowiodły jednak, iż zunifikowane, deprymujące wrażenie tak osobliwego wyglądu dzieci na fotografiach było sukcesem nowej techniki obróbki zdjęć, przypuszczalnie wynalezionej na tę okazję. Dawało to pojęcie o zapale i środkach łożonych na tę propagandę.

– Zakończenie tego niewybrednego tekstu – skomentował Ber – pasuje do modnych maniactw religijnych, o których tak głośno ostatnio.

– Może tak – odparł Tom zaciąganiem. – Powiedzmy: między innymi do tamtych maniactw. W tym szaleństwie jest bowiem metoda. Wszak nasze spokojne, uargumen-towane repliki na te bajdurzenia kontrowane są zgoła nieprzypadkową kolejną prowokacją: że masową kolonizację Wenus propagujemy dlatego, by odwrócić uwagę od Marsa, który już teraz sposobimy… do luksusowego osadnictwa grup uprzywilejowanych!

– Z grupami uprzywilejowanymi to oczywiste androny – zauważył Ber. – Zważywszy jednak niedopuszczalne stężenie promieniotwórczości na Ziemi, nawet w tak zwanych czystych regionach, powinniśmy w najkrótszym czasie usunąć stąd przynajmniej dzieci i młodzież. Nie obejdziemy się bez Marsa, bo nawet przy najoszczędniej-szym gospodarzeniu wyspami pływającymi na Wenus, powierzchnia ich nie wystarczy do tego celu. Tworzenie sztucznych platform jest kłopotliwe, a z Ziemią Joersena…

Urwał pod przenikliwym wzrokiem Bandorego, który zaczepnie powtórzył:

– …z Ziemią Joersena… Co chciałeś dalej powiedzieć? Ber, zazwyczaj ustępliwy, tym razem wziął na kieł.

– To powiem – odparował dobitnie – że także wy utrudniacie nam zadanie. A że nie w sposób maniakalny, to wcale nie umniejsza szkód, jakie ponosimy. I jeszcze gorzej, bo na was nie wystarczy wzruszenie ramion.

Profesor Bandore znany był jako zagorzały orędownik biosfery Wenus. Znał ją i kochał jak mało kto. Nie taił, że głośny apel Towarzystwa Obrońców Przyrody Wenus, niedawno podjęty i uchwalony przez nie na posiedzeniu wyjazdowym w Kalifornii, powstał z jego inicjatywy. Potem w różnych wystąpieniach jeszcze ostrzej potępiał pchanie się z kopytami w sprawy tego wspaniałego świata, który już tyle wycierpiał z rąk ludzi, od kiedy najazd krzemowców kazał szukać tymczasowych obszarów osiedleńczych. Teraz Bandore zmierzył Bera wzrokiem i rzucił zwięźle:

– Mój drogi, nie zebraliśmy się po to, żeby rozstrzygać, co mamy, a czego nie mamy robić na Wenus. Coś ci się przywidziało, mówiąc o jakichś szkodach. Wasze szkody? To właśnie wy zniszczyliście bez pardonu tak wiele wenusjańskich biotopów, tępiąc endemiczne gatunki roślin i zwierząt! A jeśli chodzi o Ziemię Joersena, dobrze wiesz, że na wniosek Towarzystwa Obrońców Przyrody Wenus została wybroniona z kolonizacji raz na zawsze przez Radę Planetarną już po inwazji krzemowców. Jak opiewa dokument: „wyłączona z osadnictwa po wsze czasy i w każdych okolicznościach”.

– A jeśli przegramy Ziemię? – spytała Rem.

– Wtedy pozostaje Mars – skwitował Bandore. – W ogóle należało od początku skierować wychodźstwo właśnie tam. Glob ten, pozbawiony rodzimego życia, nie stwarza moralnych raf, a o tym nie wolno zapominać w tak trudnej sytuacji jak nasza.

SILIHOMID?

Poniżej drukujemy wywiad, jaki udało się przedstawicielowi „Magazynu Międzygwiezdnego” przeprowadzić z Rem Hamersted w związku z utworzeniem Organizacji Obrony Wolności.

– Czy prawdą jest, ze Komitet Obrony Ludzkości dwunastego września uchwalił zwrócenie się do istot zamieszkujących Układ Tolimana 2 z prośbą o pomoc w walce z silikokami?

– Tak. Podkreślę jednak, że uchwała ta przeszła nieznaczną większością głosów.

– Dlaczego trzynastu członków komitetu, a wśród nich i ty, podaliście się do dymisji, nie szukając innych sposobów zmiany decyzji?

– Naszym zdaniem uchwała taka mogła być podjęta wyłącznie w wyniku publicznego przedyskutowania problemu. Dopóki byliśmy członkami komitetu, obowiązywała nas zasada tajności.

– W czym wasza grupa upatruje niebezpieczeństwo, jakie może pociągnąć uchwała z dwunastego września?

– Wszystkie materiały, jakie do tej pory nadeszły od wyprawy Astrobolidu, wskazują, że istoty zwane Urpianami bardzo powierzchownie i przez to fałszywie pojmują specyfikę rozwoju cywilizacji ludzkiej. Zarówno w relacjach Daisy Brown, jak w mate-nalach uzupełniających jest wiele niejasności. Naszym zdaniem, te istoty mogą mieć jakieś ukryte cele i pragnąć ponowić – tym razem już na Ziemi – próbę podstępnego przekształcenia ludzkości na własną modłę.

– Czy taki plan przeistoczenia od podstaw, bo drogą przeróbek aparatu chromoso-malnego, jakiegoś gatunku innoplanetarnych istot myślących nie kłóci się z bardzo wysokim poziomem inteligencji, jaki Daisy Brown przypisuje Urpianom, których przecież dobrze zna?

– Z tych zapisków wyłania się obraz psychozoów równie mądrych, jak cynicznych. Jeśli tak jest naprawdę, Urpianie mogą trzeźwo i beznamiętnie posunąć się nawet do niewyobrażalnej zbrodni zgładzenia ludzi jako takich nie przez fizyczne wymordowanie ich, tylko przez zmianę osobowości. Intelekt wcale nie chroni przed uprawianiem ludobójstwa.

– Ostatnio dość czysto sugerowano, że inwazja silikoków nie jest zjawiskiem przypadkowym. Mogli umyślnie wywołać ją Urpianie, by w takim zamieszaniu tym skuteczniej wleźć z kopytami w sprawy ludzkie. Pewien reporter dosadnie nazwał to łowieniem ryb w mętnej wodzie. Czy wasza grupa podziela ten pogląd?

– Nie wykluczamy tego, lecz na razie brak dowodów. Osobiście sądzę, że jeśli inwazja nie została zaprogramowana i kierowana przez nich, mogli uznać ją za nader wygodny zbieg okoliczności, aby wmieszać się – najpierw z ukrycia, a później nawet jawnie – w nasze wewnętrzne sprawy. Jedno trzeba stwierdzić bezspornie: że mido działa w Układzie Słonecznym. W kilku przypadkach skutecznie zwalczyło silikoki, chociaż to nie musiała być akcja celowa…

– …tylko?

– Działanie uboczne. Te pyły autosterowane mają niezwykle duży zakres kompetencji, a także zawiadują olbrzymim potencjałem energetycznym.

– Czy nie sądzicie, że bajki o Silihomidach są kreowane przy biurku i tendencyjnie puszczane w świat przez wysłanników ekipy Kruka dla tumanienia ludzi?

– Zastrzeżenia można mieć tylko do interpretacji. Niestety, wiele danych wskazuje, że z silikokami współdziałają, czy raczej kierują każdą ich ofensywą, jacyś rozumni krzemowcy. W miejscu katastrofy naszej latającej wyspy znaleziono zniszczone promieniowaniem wysyłanym przez mido szczątki jakiegoś węglowo-krzemowego walca, który prawdopodobnie był tym poszukiwanym organizmem. Być może przybył on tam, gdzie silikoki przegrywały wskutek wprowadzenia przez nas preparatu do zwalczania ich, i osobistą ingerencją ułatwił im wtargnięcie na latającą wyspę. Co najciekawsze, ta istota – na ile można wnioskować z ocalałych resztek – jest podobna do bryły traktowanej (może niesłusznie?) jako meteoryt, która w zagadkowy sposób zniknęła dziesięć lat temu sprzed laboratorium Rama Gori.

– Czyżby ów blok, uważany za zwyczajny aerolit, czyli meteoryt kamienny, nagle okazał się istotą żywą i źródłem potwornej próby zawojowania całego globu? Jeśli dobrze pamiętam, znaleziono go w skalach osadowych sprzed stu trzydziestu milionów lat. Absurdalne wydaje się przypuszczenie, że jakikolwiek organizm utrzymał się lak niezmiernie długo w stanie anabiozy.

– Nie jestem tego pewna. Już w dwudziestym wieku Udało się mikrobiologom ożywić bakterie zamrożone sto milionów lat temu. Nieco później z komórki dobrze za chowanego mamuta, który przeleżał w „lodówce” syberyjskiej zmarzliny kilkanaście tysięcy lat, drogą klonowania wyhodowano żywy okaz. Matką zastępczą była słonica indyjska jako najbliżej spokrewniona z tamtym wymarłym gatunkiem i na nowo wskrzeszonym, który znamy przecież z wielu ogrodów zoologicznych.

– Ale co innego przetrwanie dużego tkankowca w kompletnie skamieniałej postaci…

– Cóż wiemy o życiu węglowo-krzemowym? Tyle co nic. Byłoby krótkowzrocznością założyć z góry, że taki stwór nie może przejść w stan niejako krystaliczny, by w tak korzystnie zakonserwowanej formie trwać jako swoista życiowa rezerwa długie miliony, a może miliardy lat, do chwili kiedy trafi na podatne warunki.

– Czy przytoczona krystalizacja jest moją propozycją ad hoc, wymyśloną w czasie naszej rozmowy, czy też na poparcie tego poglądu masz ważkie argumenty?

– Kilka doświadczeń profesora Bandorego wykazało, że silikoki zostawione kilka miesięcy w próżni laboratoryjnej, w wilgotnym mule albo w wodzie, powoli, lecz nieuchronnie przechodzą w stan krystaliczny. Na razie nie ma jeszcze pewności, że stan ten jest odwracalny.

– Czy tamten żywy meteoryt mógł przedostać się z Merkurego? Zwolennicy takich sugestii dotychczas nie są w sianie wyjaśnić, w jaki sposób oderwał się od macierzystej planety.

– Nie tylko to. Merkury jest zbadany na tyle, aby mieć pewność, że nie ma rodzimego życia. A przecież podczas długiego tamtejszego dnia krzemowce znajdowałyby świetne warunki dla siebie, przynajmniej pod względem temperatury. Noc mogłyby ewentualnie przesypiać w letargu.

– Skąd wiec wziął się ten stwór krzemowoorganiczny?

– Niektórzy egzobiolodzy sądzą, że przybył z bardzo daleka; nawet z innej galaktyki. Przeleżał w głębi Ziemi całe epoki geologiczne i ożył dopiero po wydobyciu go na wierzch – pod wpływem promieni słonecznych albo gazowego otoczenia… Według takich domniemań, gdyby w okresie kredowym nie wpadł do ówczesnego morza, lecz spoczął na powierzchni lądu, w ogóle nie doszłoby do powstania człowieka, gdyż cała nasza biosfera musiałaby ustąpić pola krzemowcom.

– Czemu jednak po zestaleniu się skały osadowej silikoki zaraz nie przeszły w stan czynnego życia i nie podjęły swej gwałtownej działalności, jak to czynią obecnie?

– Silihomida i silikoki wrzucasz do jednego worka. A tego powinniśmy się wystrzegać, póki nie odkryjemy rodzaju powiązań między tymi gatunkami, wzajemnie różniącymi się chyba tak dobitnie jak pierwotniak i człowiek.

– Masz słuszność. Zbyt pochopnie potraktowałem silikoki jako cos w rodzaju flory bakteryjnej stale obecnej w naszym przewodzie pokarmowym.

– Tymczasem one potrafią zachowywać się bardzo rozmaicie w warunkach całkiem podobnych. Nie chciałabym być źle zrozumiana, lecz tak twierdzą zwolennicy najnowszej hipotezy Bandorego: w pewnych przypadkach funkcje życiowe krzemowych mikrobów wydają się podporządkowane woli jakiejś istoty rozumnej. – To wielka rewelacja. Ale znowu wrócę do źródła, czyli do Silihomidów: czy możesz przytoczyć konkretniejszy dowód ich istnienia poza niezbyt czytelnymi szczątkami czegoś zniszczonego przez mido na wyżynie Ahaggar?

– Tak. Nawet z tego samego pola walki. Wśród szczątków wyspy latającej udało się odnaleźć krystaliczne zapisy, z których część nie była zbytnio zatarta. Otóż obserwacje kilku łazików zdają się wskazywać, że na zakażonym obszarze zetknęły się z jakimiś większymi istotami węglowo-krzemowymi. Mają one cały pęk ruchliwych odnóży i coś w rodzaju niekształtnego tułowia.

– Dlaczego mówisz oględnie, że ”obserwacje zdają się zakasywać”?

– Łaziki pracowały w nader trudnych warunkach. W taśmach jest wiele zniekształceń, a przede wszystkim obraz zakrywają często obłoki gazowe do tego stopnia, że wahaliśmy się, czy nie wchodzą w grę jakieś złudzenia optyczne. Wszak wiemy, że sili-koki już niejednokrotnie przejawiały zorganizowane działanie, na przykład wyrzucając kierunkowo rozpalone gazy i lawę.

– Na czym więc opieracie przypuszczenia, ze mogą tu działać Silihomidzi?

– Sposób natarcia na północny odcinek frontu i latającą wyspę stwarza wie)e przesłanek przemawiających za tą hipotezą. Dobrze tłumaczy ona zresztą fakt, że silikoki zaatakowały przede wszystkim mnie osobiście, jakby wiedząc, że właśnie ja kieruję konkrytem. A przecież konkryt wykonuje pracę analityczno-syntetyczną, która nie rzuca się w oczy. Jest niejako mózgiem, a nie wykonawcą. Pojąć strukturę organizacyjną ośrodka kierującego latającą twierdzą mogła, moim zdaniem, wyłącznie istota rozumna.

– Czy nie dopuszczasz możliwości, że owi Silihomidzi sq po prostu wysłannikami mido; jakimś przedłużonym jego ramieniem?

– Za wcześnie na kategoryczną odpowiedź. Niemniej w ostatnich miesiącach niejednokrotnie stwierdzono atakowanie ognisk silikokowych promieniowaniem dezintegrującym wysyłanym przez te pyły autosterowane. Nadto uratowanie życia Frankowi i mnie, co jest dotąd niezrozumiałe dla naszej medycyny, nie stanowi już wydarzenia odosobnionego. Wszędzie tam, gdzie działało mido, silikoki ginęły nie tylko na powierzchni ziemi, lecz również wewnątrz ustrojów ludzkich. Widocznie to promieniowanie dezintegrujące nie niszczy białka węglowego.

– Co nazywasz promieniowaniem dezintegrującym?

– Właściwie jest to hipoteza czysto robocza. Dotąd nie udało się zarejestrować takiego promieniowania. Spostrzegamy tylko jego działanie w postaci rozkładania białka krzemowego.

– Czy komitet poprzez terenowe sztaby obserwacyjne próbował wejść łv kontakt z mido?

– Owszem. Chodziło głównie o wspólną akcję przeciw silikokom. Porozumienie było trudne, gdyż mido nie służy specjalnie temu celowi. Udało się jednak uzyskać jaką taką odpowiedź, z której wynika, że do stworzenia planowej, zorganizowanej obrony przeciw inwazji krzemowców nie wystarczy mido. W tym celu trzeba zbudować gigantyczny sztuczny mózg: urządzenie, które Urpianie nazywają Pamięcią Wieczystą.

– Czy uchwała Światowego Komitetu Obrony Ludzkości wprowadza jakieś zastrze żenia dotyczące zakresu spodziewanej pomocy?

– Nie. To byłoby zresztą nielogiczne. Zawierzenie dobrej woli istot rozporządzających techniką bez porównania wyższą od naszej stawia siłą rzeczy tę pomoc poza ludzką kontrolą.

– Czy Bernard Kruk i jego stronnicy nie widzą w tym niebezpieczeństwa?

– Widzą. Usiłują uspokoić siebie i innych, że ono jest co najmniej przesadzone. Uważają, że dla ratowania Ziemi warto ponieść wielkie ryzyko – aż do częściowego ograniczenia swobody ludzkiej woli. W tym względzie między nimi a nami otwarła się przepaść nie do przekroczenia. Dlatego wystąpiliśmy z komitetu.

– Jakie stanowisko w tej sprawie zajmował dotychczasowy sekretarz Światowego Komitetu Obrony Ludzkości, Tom Mallet?

– Usiłował pogodzić oba kierunki.

– Jakie wyjście z sytuacji widzi Organizacja Obrony Wolności?

– Na razie całkowitą ewakuację Ziemian. Równocześnie trzeba zbadać istotę działania mido i przyjąć jego metody walki z krzemowcami. Pomoc Urpian chcemy ograniczyć do działania pośredniego. Nie zgadzamy się na tworzenie inspirowanego przez nich ośrodka kierowniczego. Wprawdzie zdaniem załogi Astrobolidu zbudowanie Pamięci Wieczystej jest niezbędne, aby walkę doprowadzić do zwycięstwa, ludzie ci są jednak niewątpliwie pod silnym, choć niedostatecznie wyjaśnionym wpływem Urpian. Być może działają w transie.

– Kiedy spodziewane jest przybycie Astrobolidu?

– Za cztery miesiące.

– Jakie zadania stawia sobie Organizacja Obrony Wolności na najbliższy okres?

– Przeszkodzić budowie Centralnego Ośrodka Kierowniczego. I Io przeszkodzić za wszelką cenę, przynajmniej do chwili powrotu wyprawy międzygwiezdnej. Wtedy wiele rzeczy się wyjaśni, a przede wszystkim osobisty kontakt z astronautami pozwoli ocenić, czy ludzie ci nie działają pod przymusem psychicznym Urpian. Domagamy się, aby w ciągu kwartału przynajmniej wszystkie dzieci przewieziono na Wenus. Dorosłych będziemy ewakuować w miarę technicznych możliwości. Poza tym zobowiązaliśmy się powiadamiać opinię publiczną o wszystkich naszych zamierzeniach i czynnościach.

– Czy mogą nastąpić zmiany w komitecie?

– Na razie nie jest to przewidziane. Zresztą w skład komitetu wchodzą osoby zasłużone, które niewątpliwie działają w dobrej wierze. Kto wie, czy większość ludzi nie stanęłaby po ich stronie.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю