Текст книги "Kosmicni bracia"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 19 (всего у книги 28 страниц)
INWAZJA Z KOSMOSU?
Profesor Bandore nawet w ferworze zaciętej dyskusji co pewien krótki czas lustrował swoją „magiczną tablicę”, jak nazywano precyzyjny automat, który analizował meldunki obserwacyjne ze wszystkich pływających wysp i z Ziemi Joersena. Stanowiła ona główne zabezpieczenie przed groźbą rozprzestrzeniania się bakterii krzemowych na Wenus. Zespół konkrytów czuwał nad pracą przyrządów sygnalizujących nierównomierny rozkład temperatury w glebie, zmiany chemiczne, skoki napięć elektrycznych i wzrost lub spadek promieniotwórczości. Chodziło o wykrycie zakażenia bakteriami. Mimo daleko posuniętej ostrożności można było się tego spodziewać każdego dnia; oby tylko w fazie bardzo wczesnej, gdyż penetracja tych mikrobów w głąb gruntu niezmiernie utrudniała późniejszą walkę.
„Magiczna tablica” mieniła się rozmaitymi barwami poszczególnych pól i świetlnych guziczków i tylko cichy szum i leciutkie trzaski mogły u nie wtajemniczonego budzić najgorsze przeczucia. Nie było jednak podstaw do niepokoju. Aparat miał alarmować w razie wykrycia fizykochemicznych zmian związanych z obecnością krzemowych drobnoustrojów, które zaraz po zjawieniu się przetwarzają środowisko w myśl własnych życiowych wymagań.
Bandore zapalał się, uzasadniając swój punkt widzenia:
– Bakterie te nie mogły powstać na Ziemi z wielu względów. Przede wszystkim w naturalnych warunkach naszej planety nie mają żadnych szans rozwoju. To tak, jak byśmy chcieli wmówić w siebie, że na Plutonie zacznie prosperować życie typu ziemskiego przy dwustu kilkudziesięciu stopniach mrozu.
– Silikoki same wytwarzają sobie dogodne warunki – wtrącił Bernard. Egzobiolog nie zwlekał z odparciem zarzutu.
– Cóż z tego? – odrzekł. – Natura jest wprawdzie ślepa i nigdzie nie ma żadnego Wielkiego Mózgu, który by kierował narodzinami światów oraz powstawaniem życia na nich. Jednak nie stanowi ona zlepku przypadkowych rzeczy i zdarzeń bez związku. Ogólny przebieg zjawisk cechuje jak najdalej posunięta logika. Dzieje się tak dzięki powszechnym prawom przyrody, których rodowód staramy się zgłębić, gdyż jest to problem tylko i wyłącznie naukowy.
Zauważ tę logikę: U nas życie powstało z górą trzy miliardy lat temu. Na Wenus też mniej więcej w tym czasie. W obu przypadkach opiera się ono na białku ściśle węglowym bez domieszki krzemu – nie przez jakiś kaprys przyrody, lecz jako wynik warunków panujących na tych globach. Biosfera każdego z nich miała swój własny oryginalny początek: własne odrębne formy wyjściowe współbrzmiące ze specyfiką otoczenia.
Jeśli na Ziemi nie powstały istoty krzemowe, choć potrzebnego tworzywa w postaci krzemu było pod dostatkiem – to właśnie z tej przyczyny. Nonsensem byłoby więc sądzić, że teraz, kiedy życie oparte ściśle na węglu opanowało bez reszty powierzchnię naszej planety, miałyby z jej przyrody wyłonić się krzemowce. Ewolucja od białka węglowego do krzemowego jest niedorzecznością.
– A jak się rodzi biosfera krzemowa?
– Tego nie wiemy. Zwłaszcza pierwsze stadia, formy bezstrukturalne: odpowiednik koacerwatów w biosferze węglowców, to dziewicze pole domysłów. Z pewnością życie to nie powstaje w wodzie, choćby pod dowolnie dużym ciśnieniem, kiedy jej temperatura wrzenia wzrasta maksymalnie do dwustu dwudziestu stopni Celsjusza; silikokom byłoby nadal zimno. Ponieważ narodziny życia – obojętnie jakiego rodzaju – najłatwiej sobie wyobrazić w zbiorowisku cieczy, wolno przypuścić, że prakolebkę tych mikrobów stanowiły jakieś krzemowe oleje mineralne rozgrzane do kilkuset stopni. Na Ziemi nigdy nie było takiego środowiska. Bandore zadumał się.
– Ale przecież sam mówisz – rzucił Bernard – że o pierwocinach żywego krzemu, jeśli wolno tak nieściśle się wyrazić, nie wiemy nic pewnego. Może więc gdzieś na Ziemi istnieją warunki dogadzające takim procesom. Na przykład w okolicach wulkanicznych albo na odpowiedniej głębokości, gdzie temperatura sprzyja temu rodzajowi życia…
– Wydaje się to niemożliwe – przerwał Bandore.
– Dlaczego? – zagadnął Kruk.
– Bo jeśli silikoki mogłyby powstać w obecnej dobie, to w okresach tworzenia się życia, a zwłaszcza wcześniej, klimat naszej planety był dla nich znacznie korzystniejszy.
Bernard nie dawał za wygraną.
– Skąd wiesz, że nie powstały wtedy?
– Skąd wiesz, że jakiś nie znany czynnik, powiedzmy zablokowanie wyjścia na powierzchnię, nie zmusił ich do wegetowania w jakiejś gorącej jamie na głębokości kilku kilometrów?
Bernard urwał uświadomiwszy sobie, że to nie brzmi przekonująco. Egzobiolog sięgnął do argumentów, których należało się spodziewać.
– Ekspansywność oraz, użyję tego słowa, zaradność silikoków, wyklucza taką sytuację. Nie ma cudów, mój drogi. Któż uwierzy, że to świństwo, które teraz potrafi przedrąźyć w ciągu doby kilkanaście metrów najtwardszej skały, przez miliardy lat potulnie siedziało w ziemi jak w pudełeczku?
Profesor Bandore od dłuższego czasu występował z hipotezą najazdu, którą żywo dyskutowano. Twierdził on, że krzemowe bakterie przedostały się na Ziemię z zewnątrz wraz z upadkiem jakiegoś meteorytu, we wnętrzu którego tkwiły miliony lat w stanie anabiozy. Prując atmosferę, bolid ten częściowo zamienił się w parę, a bryła, która spadła, miała tuż pod oblepioną powierzchnią warstwę minerałów rozgrzanych do kilkuset Stopni. Pod wpływem tego bodźca silikoki ożyły. Po ostygnięciu meteorytu, odczuwając dotkliwe zimno, skorzystały ze swych zdolności wydatnego podnoszenia temperatury skał. Nie mogąc utrzymać takiego mikroklimatu w obrębie małej kamiennej bryły, zaczęły drążyć podłoże i w krótkim czasie stworzyły na znacznych przestrzeniach dogodne warunki do życia. Odtąd rozmnażały się w olbrzymich ilościach, atakując kontynenty.
Zapanowało dłuższe milczenie, a Bandore bacznie zlustrował „magiczną tablicę”. Nie spostrzegłszy żadnych podejrzanych oznak znowu skierował wzrok na Bernarda. Ten zapytał, nawiązując do hipotezy swego rozmówcy:
– Ale czy z tych wszystkich okoliczności wynika, że silikoki muszą być przybyszami z innej planety?
– Moim zdaniem tak – odparł uczony. – W ogóle istnieją tylko dwie możliwości: albo te drobnoustroje są ziemskiego pochodzenia, albo kosmicznego. Ponieważ pierwsza wydaje się nieprawdopodobna, zostaje druga. Zresztą nie upieram się przy mojej hipotezie w tej formie, w jakiej ją wyraziłem na początku. Myślę nawet, że silikoki mogły przywędrować do nas niekoniecznie we wnętrzu meteorytu.
– Ale przecież stwierdzono – wtrącił Bernard – że nad okolicą Gór Jodłowych pięć miesięcy przed katastrofą przeleciał okazały bolid. Sejsmografy wprawdzie nie zanotowały jego upadku, lecz niewykluczone, że niewielka masa, utraciwszy prędkość kosmiczną kilkadziesiąt kilometrów nad ziemią, mogła dotrzeć do powierzchni.
– Oczywiście – potwierdził egzobiolog. – Jednakże nie daje to pewności, że meteor spadł, a tym bardziej nie dowodzi, że właśnie on musiał być nosicielem silikoków. Bernard zdziwił się.
– Zbijasz argument przemawiający za twoją hipotezą.
– Myślę obiektywnie. Przy tym bynajmniej nie rezygnuję z przeświadczenia, że te przeklęte bakterie przywędrowały z kosmosu. Dostrzegam wszakże inną drogę, którą mogły przybyć do nas.
Widząc zaciekawioną minę Bernarda, uczony kontynuował:
– Przyszło mi na myśl, że stary poczciwy Arrhenius może miał rację. Nie w generalnej linii swego rozumowania, ale w naszym konkretnym przypadku. Słyszałeś o nim? Bernard przecząco potrząsnął głową. Bandore wyjaśniał:
– U progu dwudziestego stulecia działał szwedzki astronom Svante Arrhenius. Był to okres, kiedy sprawa pochodzenia życia, zwłaszcza w świetle dzieła Darwina, zaprzątała wiele umysłów. Uznając, iż życie na Ziemi ulegało nieustannym przemianom oraz że dzisiejsze zwierzęta i rośliny są wynikiem długotrwałego, nieustannego różnicowania się form, przekształcania się jednych gatunków w inne, nie miano jasnego pojęcia, w jaki sposób to życie powstało, jak wyglądały jego pierwociny i w ogóle jakim sposobem materia martwa przeobraziła się w żywą. Już wówczas ludzie nauki nie dopuszczali nawet myśli o tym, aby życie mogło być cudownego pochodzenia albo istnieć wyłącznie na Ziemi. Gubiono się jednak w domysłach co do samego powstawania życia. Odkrycie w tym czasie „kanałów” na Marsie, które uważano za sieć urządzeń irygacyjnych zbudowanych przez rozumnych włodarzy tej planety, również działało silnie na wyobraźnię. Bandore odetchnął głębiej i opowiadał dalej:
– W takiej atmosferze podniecenia umysłów Arrhenius ogłosił teorię panspermii. Dziś ma ona znaczenie wyłącznie historyczne.
– A przecież brałeś w rachubę możliwość restytuowania jej – wtrącił Bernard.
– Tak – odparł Bandore. – Ale bardzo wycinkowego. Na razie tylko w odniesieniu do krzemowców. Zresztą słuchaj, jeśli cię to ciekawi. Bernard umilkł.
– Otóż w skrócie hipoteza Arrheniusa wygląda mniej więcej tak: wszechświat jest zapłodniony. Życie jest wieczne. Zarodniki tego wiecznego życia nieustannie krążą po wszystkich obszarach kosmosu. Gdziekolwiek padną na podatny grunt, rozwijają się i z biegiem epok dają początek formom stojącym na coraz wyższych piętrach rozwoju.
– Ale w jaki sposób mogą paść na podatny grunt; konkretnie na Ziemię? – zapytał Bernard.
– Arrhenius sądził, że zarodniki życia podróżują na promieniach światła. To brzmi jak poetycka metafora, niemniej z punktu widzenia fizyki jest najzupełniej realne. Zastrzeżenia padły z ust biologów.
Umilkł na chwilę:
– Tak, mój drogi – mówił dalej, dostrzegając nieco zdziwiony wzrok Bernarda. – Przypomnij sobie, co wiesz o ciśnieniu światła.
– Że w pogodny dzień wywiera nacisk z siłą około pół kilograma na kilometr kwadratowy.
– O to mi chodziło – podjął z zapałem. – A taką opinię wypowiedział i doświadczalnie udowodnił rosyjski fizyk Lebiediew. Działo się to w roku tysiąc dziewięćsetnym, czyli w czasach, o których mowa. Obliczenia wykazały, że ciała tak drobne jak zarodniki bakterii mogą pod ciśnieniem światła gwiazd odbywać nawet najdalsze podróże po bezkresnych szlakach wszechświata.
– Ale przecież to nie wyjaśniło, mimo wszystko, samego procesu powstawania życia – zauważył Bernard.
– Spekulatywna teoria Arrheniusa nie pretendowała do odpowiedzi na to pytanie. Dlatego niektórzy spirytualiści popierali ją jako rzekomy dowód nadprzyrodzonego pochodzenia życia.
– Zarzuty podniesione przez biologów – ciągnął Bandore – Arrhenius i jego zwolennicy zdołali odeprzeć. Chodziło o wątpliwości, czy życie w stanie utajonym oprze się działaniu bardzo niskiej temperatury, zbliżonej do zera bezwzględnego, jaka panuje w przestworzach międzyplanetarnych. Jednak okazało się, że zarodniki bakterii przez dłuższy czas trzymane w płynnym helu nie przepadły i znakomicie rozwijały się po przeniesieniu ich w korzystne warunki.
Natomiast nieco później, już po śmierci Arrheniusa, kiedy jego teoria nie cieszyła się zbytnią popularnością, biologowie dobili ją odkryciami fizyków. Okazało się mianowicie, że to, co przywykliśmy nazywać próżnią kosmiczną, zawiera nie tylko pewne ilości materii substancjalnej, więc składającej się z atomów, lecz także różnego rodzaju promieniowania, bardzo szkodliwe dla życia typu ziemskiego. Wchodzi tu w grę między innymi zarówno promieniowanie nadfioletowe, rentgenowskie, gamma, jak również promieniowanie kosmiczne, o którym wówczas wiedziano tylko, że są to niewiadomego pochodzenia protony i inne elementarne cząstki materii prawie tak szybkie jak światło, a przez to niosące kolosalną energię. Stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że zarodniki znanych na Ziemi bakterii właśnie z tej przyczyny nie mogłyby przeżyć podróży choćby do najbliższego” układu planetarnego.
– A silikoki?
– Otóż to!… – podjął Bandore po krótkiej chwili. – Z tego, co wiemy o nich, taka śródniebna podróż nie powinna zaszkodzić ich zarodnikom. Żaden rodzaj promieniowania elektromagnetycznego nie jest w stanie naruszyć równowagi wewnętrznej ich komórek, jak to się dzieje w przypadku wszelkiego życia ściśle węglowego. Natomiast taki zarodnik, centralnie trafiony cząstką kosmiczną, powinien rozpaść się na kilka sa modzielnych, zdolnych do życia w sprzyjających warunkach. Zamiast śmierci nastąpi tu rozmnożenie.
– W tych niepokonanych maleńkich naszych wrogach jest coś ze starożytnej legendy o Hydrze – dorzucił Bernard w zamyśleniu. – Ale czy jesteś pewien takiej ich odporności podczas długotrwałego przebywania w przestworzach kosmicznych? Przecież nie przybyły z Układu Słonecznego, bo nie ma ich na żadnej z planet. Ta podróż musiała trwać wieki całe.
– Kto wie ile. Może miliony…
– Miliony stuleci? – powtórzył Bernard jakby z zatrwożonym podziwem.
– A tak – potwierdził Bandore. – To całkiem możliwe. Układy planetarne są przecież rzadko rozmieszczone w przestrzeni, choć stanowią bogactwo większości gwiazd. Pytałeś, czy jestem pewien odporności silikoków na wpływ różnych promieniowań. Sądzę po ich własnych upodobaniach. Na obszarach opanowanych przez siebie wypychają pierwiastki promieniotwórcze z głębszych warstw, zakażając powierzchnię w stopniu zabójczym dla wszelkiego ziemskiego życia.
– Ale same pozostają także w skałach wyjałowionych z promieniotwórczości – zauważył Bernard.
– Wiem, że znoszą i takie środowisko – odparł Bandore. – Dla nas jest istotne, że czują się dobrze również na terenach silnie radioaktywnych, które w ten sposób wyludniły. Aby ten cel osiągnąć, taszczą grudki promieniotwórczych pierwiastków, które w krótkim czasie uśmierciłyby każdą ziemską bakterię.
– A co sądzisz o olbrzymiej celowości działania zmierzającej do usunięcia z Ziemi wszelkiego rodzimego życia? W tym szaleństwie jest metoda – dokończył Bernard z naciskiem.
– Instynkt – odparł Bandore. – Tylko i wyłącznie instynkt… O to ci chodziło? Chyba nie posądzasz silikoków o rozumne działanie?
– Silikoków – nie. Ale…
– Ich domniemanych mocodawców? – podchwycił egzobiolog.
– Tak. Znasz te podejrzenia, bo coraz głośniej o nich nie tylko w sensacyjnej prasie.
– Sam się poważnie nad tym zastanawiałem – odparł Bandore. – Urpianie… produkcja silikoków… rozprzestrzenianie ich przez mido… Urwał, zbierając rozproszone myśli.
– To jest efektowne przypuszczenie. Koliduje z moją hipotezą, co w żadnym razie nie świadczy przeciw niemu. Ktoś z nas się myli. Albo… prawda wygląda jeszcze zupełnie inaczej.
– Co o tym sądzisz? – indagował Bernard wolno, z przejęciem. – Nie pytam z prostej ciekawości. Koniecznie chcę znać twoją opinię.
Zaległa cisza, w której szmery „magicznej tablicy” i towarzyszące im migotania świetlnych pól przemawiały zagadkowym, ekscytującym memento.
Bandore rozchylił dłonie w geście niepewności.
– Cóż mogę powiedzieć? Że ta hipoteza ma prawdopodobieństwo większe od zera?… Owszem, ma. Ale to niczego nie wyjaśnia i jest raczej chowaniem głowy w piasek. W tej rozmowie nadmieniłem – podjął po chwili – że silikoki są albo ziemskiego, albo kosmicznego pochodzenia. Tymczasem tu wystąpiłby szczególny przypadek podważający to logiczne założenie. Bakterie te powstałyby na Ziemi, lecz jako sztuczny wytwór przybyszów z kosmosu.
– Czy syntetyczna produkcja takich drobnoustrojów jest w ogóle możliwa? – spytał Bernard.
– Oczywiście. Przecież one to zaświadczają swoim istnieniem.
– Wszak mogą stanowić formy naturalne. Tak uważasz ty i tak sądzi większość ludzi – odparł Ber trochę zdziwiony.
– Zrozum, że nie ma istotnej różnicy między sztucznym a naturalnym. W dawnych wiekach dzierżący władzę demagogicznie głosili, że człowiek nigdy nie będzie miał zdolności kreatywnych, gdyż tylko Bóg je ma i tylko jemu to wolno. Kiedy w roku tysiąc osiemset dwudziestym ósmym Wцhler dokonał pierwszej w dziejach syntezy związku organicznego – mocznika, koła zachowawcze przyjęły ten sukces 7. niemałym zgorszeniem. Gwałtowne kontrowersje towarzyszyły tryumfom inżynierii genetycznej w końcu dwudziestego wieku, ale choć niektóre z obaw były słuszne, nie przeszkodziło to tworzeniu żywych organizmów już z całkiem sztucznych elementów.
– Dziś wiemy – ciągnął Bandore – że ponieważ nigdzie nie ma ani boskich działań, ani żadnej siły życiowej, zarówno możliwości natury, jak rozumnego mózgu są dokładnie jednakowe. Różnią się bowiem tylko tempem działań sprawczych. Przyroda, operująca metodą prób i błędów, potrzebuje milionów lat na to samo, co wynalazczy umysł osiąga w krótkim czasie.
Innymi słowy, każda nowość fizyki, chemii bądź biologii (także jeśli dotyczy ewoluowania praw przyrody) może być zdublowana przez istotę rozumną, jeśli ta jest dostatecznie mądra. I odwrotnie: co potrafimy zrobić sztucznie, przyroda czyni w sposób naturalny gdzieś w innym miejscu i w innym czasie. Spytam cię, choć to nie ma wpływu na bieg wydarzeń, czy ty osobiście wolałbyś, żeby silikoki miały związek z Urpianami?
– W żadnym razie! – gwałtownie zaprzeczył Bernard. – I to z dwóch ważkich przyczyn. Po pierwsze, Urpianie tak jaskrawo górują nad nami nauką i techniką, że nie chciałbym być ich przeciwnikiem. Po wtóre, lic/ę właśnie na pomoc Urpian w walce z krzemowcami. Tymczasem muszę zwalczać coraz liczniejszych stronników odtrącenia tej pomocy z obawy, że może ona nie być bezinteresowna.
Egzobiologa zaintrygowało to wyznanie. Nim jednak zdążył otworzyć usta, „magiczna tablica” rozdzwoniła się długo, przeciągle, złowieszczo.
Alarm ten postawił obu rozmówców na równe nogi. Patrzyli sobie w oczy zgnębieni, przytłoczeni tym dzwonkiem i ponurą treścią, jaką on wyrażał. Upłynęła minuta, która im się wydala bardzo długa. Może najdłuższa w życiu…
Wreszcie egzobiolog wolno poruszył ręką i przycisnął guzik dzwonka, który natychmiast umilkł.
Potrzeba było dłuższej chwili, aby Bandore ochłonął z wstrząsającego wrażenia na tyle, że mógł rozejrzeć się w sytuacji. Na razie nie była groźna. Aparat miał zlecenie wykryć obecność silikoków, skoro tylko przejawią słabą działalność, powodując choćby na maleńkim, kilkunastometrowym skrawku ziemi zachwianie naturalnych fizykochemicznych warunków. Mógł to być zresztą fałszywy alarm, wywołany drobnym zwichnięciem równowagi pewnych parametrów klimatycznych przyjętych dla danego miejsca, bez udziału krzemowców. Możliwość takich niespodzianek istniała zawsze, tym bardziej że lepsza była przesadna czujność niż ryzyko jakiegokolwiek zaniedbania.
LINIA OBRONY
Jedna z większych pływających wysp, prawie doszczętnie zamieniona w plac budowy kilkunastu osiedli różnorodnych rozmiarów, otrzymała nazwę Nowej Afryki – na pamiątkę kontynentu w znacznej mierze opanowanego przez krzemowce. W tym czasie już tylko w równikowym centrum Czarnego Lądu mieszkali ludzie toczący desperacką walkę nie tyle o zwycięstwo, co przedłużenie pobytu na tej straconej placówce, by doczekać swojej kolejki przesiedlenia na Wenus.
Kompleks pospiesznie wznoszonych miast Nowej Afryki miał pomieścić wiele milionów ludzi. Kończyły budowę zespoły pompujące glomen: przezroczysą masę plastyczną, z której wytapiano klosz nakrywający całą konstrukcję. Za podstawę największego z tych miast wyjątkowo nie obrano kota, by lepiej wyzyskać linię brzegową z wcinającym się w ocean owalnym przylądkiem. Dlatego kształt klosza przypominał dwie elipsy skośnie nakładające się na siebie.
Radiogram Bandore poderwał na równe nogi budowniczych tego osiedla, gdyż dotyczył właśnie ich rejonu. Dobrze znana instrukcja nakazywała w ciągu kwadransa odizolować miejsce pojawienia się silikoków.
Tymczasem Bandore pozostał przy swojej „magicznej tablicy”, kierując akcją przez radio. Ze zmian barwy mieniących się pól, z falistych linii wykresów, z naelektryzowa-nych iskrzących wizjerów na bieżąco tworzył sobie w myśli wierny obraz tych zmian, jakie zachodziły na zagrożonym skrawku Nowej Afryki. Uczony miał już pewność, że sygnalizowane niebezpieczeństwo nie było fałszywym alarmem. Ognisko silikoków zajmowało zaledwie kilka arów powierzchni. Trzeba było jednak na miejscu stwierdzić, na ile przeniknęły w głąb. W najlepszym wypadku akcja ratunkowa wymagała wyjałowienia setek tysięcy ton ziemi. Należało liczyć się z możliwością przenikania drobnoustrojów dość daleko od właściwego obszaru ich niszczycielskich działań.
Flotylla sześciu dużych statków pasażerskich z gwizdem pruła atmosferę Wenus na pułapie kilku kilometrów, stale utrzymując się poniżej chmur. Nad skrajem Nowej. Afryki lecący przodem Bernard Kruk dal znak do lądowania. Trzeba było opuścić się na wyspę po zewnętrznej stronie najbliżej odlewanego klosza. Przed szeroką bramą wjazdową, w obecnym stanie budowy miasta nie zaopatrzoną jeszcze w śluzę i zespół urządzeń przepompowujących powietrze, zapowiedzianą stuosobową grupę operacyjną oczekiwały dwa autokary atomowe. Po gładkiej jak stół magistrali szybko podjechali do zagrożonego miejsca.
– Uwaga! Nie przekraczajcie grubej niebieskiej linii! – odezwał się niski bas w słuchawkach.
Bernard drgnął. Poznał glos Malleta. Lecz zanim mógł opanować zdziwienie, zanim zdążył w pełni uświadomić sobie, co musi odczuwać Tom, dawny Celestianin rozmiłowany w ludzkiej Ziemi i w ludzkiej kulturze, ujrzał jego samego.
Widok dostojnego starca z siwą czupryną, z oczami pałającymi gniewem, z ręką wzniesioną przez chwilę jakimś nieokreślonym gestem, musiał wstrząsnąć każdym. Teraz Bernard spostrzegł szeroki błękitny pas oddzielający zagrożony teren. Kierując wzrok wzdłuż tej linii łatwo było zauważyć, że stanowi ona luk obszernego koła.
Niedaleko od nich głośny syk nieustannie przeszywał powietrze. To zespół automatów, nieświadomych klęski tego nie narodzonego jeszcze miasta, lepił z uporem jego przezroczysty dach. Z rur przesuwających się kilkadziesiąt metrów nad powierzchnią płynny glomen tryskał jednostajnym strumieniem, który z sekundy na sekundę zastygał, oddzielając coraz to nowe partie ziemi od szarego nieba nieustannie zasnutego chmurami.
Cały obszar wewnątrz niebieskiego koła obficie zlewano stężonym kwasem fluorowodorowym, którego olbrzymie cysterny, sprowadzone z Wyspy Nadziei, bez przerwy lądowały na rampach towarowych. Oddziały techniczne Komitetu Obrony Ludzkości, przeszkolone na Ziemi do akcji przeciw krzemowcom i wyposażone w specjalne skafandry chroniące organizm zarówno przed silikokami, jak i żrącym kwasem, dezynfekowały hektar za hektarem.
Grupa operacyjna Bernarda miała włączyć się do tej akcji. Na razie było to jednak zbyteczne, bo prace obronne nie wymagały wielu ludzi. Samorzutnie przybyłe z Wyspy Nadziei ekipy ratownicze, złożone przede wszystkim z kobiet i młodzieży, były zbyt liczne i miejscami sprawiały kłopoty organizacyjne. W tej sytuacji Bernard zastanawiał się nad odesłaniem swoich ludzi. Najpierw wszakże chciał lepiej poznać rozmiary inwazji krzemowców.
Wiadomości usłyszane od Toma były raczej uspokajające. Siedlisko silikoków w promieniu czterdziestu metrów zniszczono, wyparowując ziemię aż do dna wyspy. Na miejscu przeprowadzonej operacji powstało okrągłe jeziorko, a właściwie okno na ocean. Niegdyś pionierzy badań na Wenus także wycinali w tworzywie pływających wysp podobne stanowiska obserwacyjne, tylko znacznie mniejsze.
Rem stała mocno wparta nogami w ziemię, bokiem do wiatru, którego gwałtowny podmuch z łatwością mógłby ją obalić, uderzając w skafander niby w płaski prostokątny żagiel. Przytrzymując infralornetkę obiema rękami, z zaniepokojeniem wpatrywała się w horyzont.
Bernard, jakby wyczuwając jej zdenerwowanie, zapytał uspokajająco:
– Widnokrąg wolny? Powiedz, Rem.
Spojrzała na niego, to znów na wzburzony ocean, i rzuciła jakoś bezbarwnie:
– Czy ja wiem…
Bernard wziął infralornetkę z jej dłoni. Rzeczywiście: tam, gdzie wody i chmury łączyły się w jedno, ciemniała jakaś wąska kreska o niewyraźnych konturach.
– Czy to ląd? – spytała Rem.
Na Wenus, gdzie poza Ziemią Joersena nie było stałych lądów, nazywano tak pływające wyspy. Bernard odpowiedział:
– Niekoniecznie ląd. Czasami chmury odbijają się tak w oceanie, czasami mgła zagęszcza barwy na widnokręgu. Zresztą zaraz sprawdzę.
Poprawił przypięcie aparatu plecowego i już uczynił krok, aby oddaliwszy się uruchomić go, ale Rem szybkim ruchem chwyciła go za rękę.
– Czyś oszalał? W taką pogodę? – wskazała dłonią rozhuśtane bałwany, które z wściekłym hukiem wlewały się na brzeg.
– Kiedy ja nie chcę tam lecieć – bronił się. – Z wysokości stu metrów powinienem ustalić, czy to brzeg.
– Domyślam się, ale tego nie zrobisz – ucięła krótko.
W tej stanowczości Rem wydała się Bernardowi jeszcze piękniejsza niż zwykle.
– Nie zrobisz tego – ciągnęła – bo nie ma sensu narażać się. Poza tym musimy ustalić aktualne położenie Nowej Afryki w stosunku do innych wysp, naradzić się z Tomem i radą na Ziemi. Jest bardzo mało czasu na powzięcie decyzji.
Chociaż w warunkach planety wodnej walka z silikokami była prostsza, należało za wszelką cenę zapobiegać docieraniu ich na Wenus, gdyż pociągało to zbyt wiele niepowetowanych strat. A łatwo było tego uniknąć, gdyż tylko bardzo szczególne okoliczności pozwoliły krzemowcom wtargnąć na Jutrzenkę. Kiedy kulisy tej pożałowania godnej sprawy wyszły na jaw. Tom pienił się z gniewu.
Chyba nigdy nie widziano go tak wzburzonego. Zwykle zrównoważony, mówiący cichym, niskim głosem, teraz dawał upust swemu zdenerwowaniu. Rem słuchała jego słów przejęta i pełna wstydu. Bądź co bądź koordynowała akcję imigracyjną na Wenus. Choć Tom nie nadzorował działań Rem i na dobrą sprawę nie musiała mu się z niczego tłumaczyć, onieśmielał ją jako autorytet moralny. Czuła się winna, choć nadal nie wiedziała, w jaki sposób mogła zaradzić nieszczęściu oraz jakie środki ostrożności podjąć teraz, by nie powtórzyć błędów.
Tymczasem Mallet, który już trochę ochłonął, wysunął te same wątpliwości:
– Nie jesteśmy władni ani ograniczyć swobody podróżowania, ani kontrolować tras rakiet poza rejsami pasażerskimi. Karta Wolności jednoznacznie i raz na zawsze tego zabrania. Niezależnie od tego czas wielkiej próby narzuca zupełnie nowe, dawniej zbędne rygory, które każdy winien sam sobie narzucić. O problemie „dzikich” imigrantów wiedziałaś? – nagle zwrócił się do Rem.
– Tak – potwierdziła, siląc się na spokój. – Nie wydawało mi się to problemem sensu stricto, tylko serią odosobnionych przypadków. W myśl postanowień, które skonsultowałam z tobą, kosmoporty na Wenus, a także wszystkie prowizoryczne pola lądowań rakiet, zdezynfekowaliśmy kwasem RARC według ustalonych norm stężenia i dozowania.
– Mówisz o zabezpieczeniach technicznych, którym nie sposób zarzucić cokolwiek – odrzekł Tom już ze zwykłym opanowaniem w głosie. – Ale tu narosły kłopoty ludzkie, że tak powiem, więc zgoła odrębne. Jeśli wspomniałem o problemie, jaki stwarzają nie uzgodnione z nikim przeloty z Ziemi na Wenus, podejmowane na własną rękę, to nie z powodu ich masowości. Tutaj źle mnie zrozumiałaś. Chodzi o coś zgoła innego.
Nie liczba tych wypadków przeraża, tylko ich geneza i zaraźliwa aura, jaką stwarzają. Są tak bardzo symptomatyczne, że nie chcemy i nie możemy przejść nad nimi do porządku dziennego. Po krótkiej chwili Tom wyjaśniał:
– Ot, zatrzymajmy się na przykładzie pechowego pojazdu, który sprawił całe to zamieszanie. Kilkunastoosobowa rakietka. Czemu nie wylądowała albo w którymś kosmoporcie, w czym nikt by jej nie przeszkadzał, albo na jednym z prowizorycznych bez-obsługowych lotnisk należycie zdezynfekowanych? Zwróćcie baczną uwagę, na co narażała się załoga, omijając procedurę podyktowaną li tylko względami bezpieczeństwa. Już osiągnąwszy pobliże Wenus, pojazd nie zatrzymał się na kosmodromie satelitarnym ani nie wszedł samodzielnie na orbitę parkingową, by stamtąd wypatrzyć radarem miejsce do lądowania. Z brawurą piratów astronauci wtargnęli w chmury wprost z przestrzeni międzyplanetarnej, ryzykując zderzenie z innym statkiem powietrznym, utonięcie w oceanie, gdyby najbliższa wyspa była zbyt daleko, bądź wreszcie przebicie klosza któregoś z miast. Co za lekkomyślność!
Ber i Rem przytaknęli skinieniem głowy.
– Nie wiem, czy już były katastrofy wywołane taką brawurą, czy dopiero mamy się ich spodziewać – dorzucił Tom w zadumie. – Wprost trudno mi pojąć, jakiego sko-łowacenia umysłów mącącymi w głowach plotkami trzeba na to, żeby ludzie postępowałi jak szaleńcy. Powtarzam: kto im bronił wylądować w porcie rakietowym, komfortowo i bezpiecznie?
– Najgorsze, że to się powtarza – wyznała Rem z zatroskaniem. – Co mamy robić, żeby ktoś znów nie przywlókł silikoków jutro albo za tydzień?
– Właśnie powołuję komisję do wykrycia kanałów, jakimi siane są niepokoje i dezinformacja. Bo to nie są zjawiska przypadkowe! Zapraszam was do współpracy. Jesteście mi oboje bardzo potrzebni.
Meldunek o postępach penetracji krzemowców przerwał rozmowę.
Groźba, że silikoki wezmą górę nad ludźmi, kazała przedsięwziąć skrajne środki obrony. Pierwszy alarm podniósł Bandore, który śledząc wskazania „magicznej tablicy”, dostrzegł nieznaczny wzrost promieniotwórczości prawie całej Nowej Afryki, nie wyłączając jej partii brzegowych, najbardziej grożących dalszym rozwleczeniem zarazy. Ponieważ sieć kontrolna sprzężona z „magiczną tablicą” obejmowała samą powierzchnię wysp, należało niezwłocznie przedsięwziąć sondowanie aż do spodu. Już po kwadransie otrzymano wyniki z kilkunastu miejsc. Odpowiedź była jak najgorsza: mikroby rozeszły się spodem po znacznej części wyspy, wypychając pierwiastki radioaktywne ku powierzchni.
Wskutek niewielkiej grubości tych tworów substancji promieniotwórczych było tam tyle, że stężenie ich nie stanowiło groźby dla ludzi. Okoliczność ta jednak nie zmniejszała niebezpieczeństwa w razie rozpanoszenia się silikoków również na innych pływających wyspach. Wprawdzie sam wzrost radioaktywności nie mógł wypłoszyć stąd mieszkańców, jak nagminnie bywało na Ziemi. Nie istniała również obawa groźnych zaburzeń tektonicznych w obrębie planety, gdyż lądy nie przylegały do jej twardej skorupy. Jednak już sam fakt rozprzestrzenienia się krzemowców wykluczał możność zasiedlenia tych obszarów przez ludzi.
Z gruntu odrębne formy życia, antagonistyczne co do wymagań środowiskowych, musiały zwalczać się w każdym miejscu i czasie. Silikoki nie mogły żyć w temperaturach odpowiednich dla człowieka. Toteż w świecie ze swego punktu widzenia potwornie zimnym robiły wszystko, aby kosztem otoczenia, a często i biosfery, ogrzać siebie. Wykorzystały w tym celu potężny arsenał środków, o którym na razie zebrano tylko fragmentaryczne dane. Ale już one pozwalały zrozumieć niepodobieństwo jakiegokolwiek współbytowania ludzi z krzemowcami. Nie gardziły one również ludzkim organizmem jako terenem zamieszkania, a ponieważ był dla nich zbyt zimny, w wyniku skomplikowanych procesów fizykochemicznych powodowały szybko postępujące zwęglenie białka po zgonie ofiary, podwyższając temperaturę jej ciała do stu kilkudziesięciu stopni. Człowiek umierał, dosłownie spalając się.