355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Kosmicni bracia » Текст книги (страница 27)
Kosmicni bracia
  • Текст добавлен: 24 сентября 2016, 04:48

Текст книги "Kosmicni bracia"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 27 (всего у книги 28 страниц)

Myśl Franka pracowała gorączkowo. Jak ustalić własny pogląd na te sprawy? Nie znał metod działania Urpian. Na przykład chcąc wiedzieć, czy chętnie posługują się kłamstwem, trzeba było mieć choćby pobieżny sąd o ich psychice.

Zapatrzony w cel rozmowy: wyczucie stosunku Urpian do ludzi – Franek nie zastanawiał się, jak bardzo nierówne były szanse w tej dyskusji. Rozporządzając dublomóz-giem A-Cis znacznie szybciej wyciągał wnioski, a nadto znal wszystkie myśli swego rozmówcy. Słowa były dla niego nieważne, gdyż nie docierały do jego świadomości ani za pomocą zmysłów, ani przez mechanicznego tłumacza. Przechwytywał myśli w momencie, kiedy rodziły się w mózgu.

W pewnej chwili A-Cis przerwał dłuższą pauzę:

– Nie narzucamy wam niczego. Tak samo jak pozwoliliśmy Daisy udaremnić udaną akcję Lu wówczas, gdy opanował sytuację w Astrobolidzie. Tak samo jak pozwoliliśmy wam zniszczyć ogniwa dyspozycyjne Pamięci Wieczystej. Przecież mogliśmy zniszczyć was już w drodze na Księżyc.

– Nie zapominaj, że jesteś człowiekiem. Jesteś synem ojca i matki, którzy kochają ludzkość. Nie zdradź naszej sprawy. Ona jest tak samo twoją sprawą. Nie każ matce twojej przeklinać chwili, w której się począłeś. Począłeś się z woli Urpian. Oni tak chcieli. Potrzebowali ciebie…

– Wiem – przerwał Lu. – Po co mi to przypominasz? Bernard drgnął. Kamienny spokój chłopca rozstrajał mu nerwy. Podjął bez głębszego zastanowienia:

– Mój pradziad, także Bernard Kruk, leciał dwadzieścia lat na Ziemię. A gdy ją ujrzał pierwszy raz w życiu, padł na twarz i całował morski piasek, a potem z radości skakał, tańczył jak dziecko i wolał, że niebo jest piękne, tak piękne jak nic we wszechświecie…

– Po co mi to mówisz? – przerwał Lu.

– Rodzice twoi przywieźli cię na Ziemię – zaczął Ber po chwili przerwy – bo ufali, że będziesz wierny ludziom i ludzkim sprawom. Wierzyli, że nie zawiedziesz ich zaufania, że swoje zwielokrotnione możliwości oddasz na usługi ludzi.

– Po co mi to mówisz? Czyżby mieli mnie zostawić w innym układzie planetarnym? Ber odetchnął lżej.

– A więc czujesz jak człowiek – powiedział, tym razem bez pośpiechu.

– Ja jestem człowiekiem – odparł Lu obojętnie. Po chwili dodał:

– Krzywdzisz A-Cisa. Krzywdzisz Urpian. Urpianie w ogóle nie umieją się obrażać. Zemsty też nie znają. Ani pogardy, ani nienawiści, ani żadnych uczuć.

Ber zdrętwiał. Poprzedni niepokój, który zawładnął nim od chwili wylądowania Lu na Księżycu, teraz wzrósł niepomiernie. Poczuł się okropnie. Nagi, zwierzęcy strach przeszył go do szpiku kości. Wtedy Lu powiedział bardzo łagodnie:

– Bądź spokojny. Wcale się nie bój. Zapomniałeś, że czytam w twoich myślach. A przecież to nie szkodzi. Przyzwyczaisz się, uznasz za całkiem zwyczajne. Ber wciąż nie mógł ochłonąć z wrażenia.

– Tak – rzucił z wysiłkiem.

Lu delikatnie położył swoje dłonie na dłoniach Bera.

– Uspokój się – powiedział miękko. – Przywykniesz do takiej rozmowy. Możesz milczeć, jeśli jesteś zmęczony. Będę odpowiadał wprost na twoje myśli. Nic nie szkodzi, że ja mogę to, czego ty nie możesz.

Nagle, przechwyciwszy myśl Bera, powiedział znacznie ostrzej:

– Jestem takim samym człowiekiem jak ty. Bez żadnej różnicy w sprawach kluczowych. Zlituj się – podniósł głos – opamiętaj się, zrozum, że przecież ja nie jestem Urpianinem! Co ci przychodzi do głowy! We mnie jest ludzki świat uczuć. Przyjacielu, ja potrafię kochać wraz z ludźmi i wraz z ludźmi nienawidzić.

Bernard wstał gwałtownie. Podszedł do Lu i bez słowa pocałował go w oba policzki.

– A jednak ty wciąż jeszcze nie ufasz mi całkowicie – rzucił Lu po chwili w odpowiedzi myślom Bera. Zapanowało kłopotliwe milczenie. Lu znowu podniósł się i wypowiedział dobitnie;

– Przysięgam!

– A gdyby Urpianie musieli zginąć, także byś nas nie zdradził? – zapytał Ber stanowczo.

– Urpianie nie muszą ginąć.

– Ale gdyby…

– Przysięgam! – przerwał Lu.

Księżyc drżał w posadach. Z pękającej jego skorupy wylewały się – wprawdzie tylko w jednym rejonie – ogniste rzeki lawy. Po miliardach lat zastoju, w czasie których słaba działalność wulkaniczna – między innymi w kraterze Alfonsa – tylko czasami ledwo zaznaczała się – silikoki wznowiły ją z dnia na dzień, od razu z niebywałą gwałtownością.

Przez długi czas Księżyc był wolny od krzemowych mikrobów i wydawało się, że nie zdołają nań przeniknąć. Dla większego bezpieczeństwa na czas wojny kosmicznej zamknięto tamtejsze bazy naukowe i przetwórnie surowców. W jedynym czynnym kosmoporcie obok budowy Pamięci Wieczystej obostrzono zasady kontroli i dezynfekcji, zwłaszcza po wypadku zawleczenia silikoków na Wenus.

Teraz wtargnięcie tych bakterii na Srebrny Glob powszechnie łączono z ucieczką jeńca przetrzymywanego w Szarotce. Wprawdzie potem przez długi czas na Księżycu był spokój. Kiedy stwierdzono nań obecność silikoków, nie przejawiały większej aktywności, a tylko – jakby przygotowując grunt do późniejszego natarcia – w rejonie Pamięci Wieczystej przeniknęły w skały tak głęboko, że nie można było ich się pozbyć bez wysadzenia w próżnię bombą wodorową całej okolicy wraz z tym budowanym obiektem. Trzeba więc było dać im spokój. Choć nie znaleziono ani zbiega, ani jego pojazdu, późniejszy rozwój wydarzeń wskazywał, iż poleciał on na Księżyc, a dla zmylenia czujności ludzi pogrążył Szarotkę w umyślnie wytopionym stawku magmy, co łatwo mogło pozostać nie zauważone.

Cybernetyczne ekspertyzy sugerowały, że księżycowy Silihomid – może z pomocą wyprodukowanych na poczekaniu współtowarzyszy, co w tym gatunku ponoć przebiegało z niewiarygodną szybkością – przygotował generalną ofensywę, której wyłącznym celem było zniszczenie Pamięci Wieczystej. Musiał mieć dobre pojęcie p przeznaczeniu tej wznoszonej budowli, bo na całym Księżycu tylko ona go obchodziła. Inne zagospodarowane placówki – chwilowo opuszczone, lecz nie rozmontowane – w ogóle nie były atakowane.

Pozostawało kompletną zagadką, jak działał wywiad naukowy Silihomidów. Chcąc posiąść tak szczegółowe wiadomości o urządzeniach cywilizacyjnych na obcym globie, ludzie musieliby powołać instytuty zaopatrzone we wszechstronne laboratoria, a potem zdobyty materiał informacyjny przetwarzać oraz interpretować za pomocą potężnych komputerów. Znane technologie Silihomidów miały charakter czysto biologiczny: wytwarzali bardzo różnorodne bakterie krzemowe i zlecali im – niby żołnierzom rozmaitych rodzajów broni – wykonywanie wielkich, nader złożonych programów.

Było to tak dalekie od ludzkich metod opanowywania świata, że niechętnie dawano temu wiarę. Zwłaszcza po najświeższym zmasowanym uderzeniu silikoków, równocześnie na wszystkie wytypowane cele strategiczne Ziemi i Księżyca, wrogowie korzystania z pomocy urpiańskiej zaczęli coraz głośniej przebąkiwać, że krzemowcy nie poradziliby sobie z tym zadaniem, gdyby zespoły mido nie pracowały dla nich. Niektórzy uczeni natomiast podejrzewali, iż Silihomidzi jakimiś kanałami przechwytują polecenia bez woli i wiedzy A-Cisa. On sam, zapytany o to, oświadczył, że prawdopodobieństwo takiej wpadki jest znikome, ale różne od zera. Wypowiedź ta wywołała sporo mylących, a często również tendencyjnych komentarzy.

Ostatecznie przyjęło się przypisywać te sukcesy geniuszowi Silihomidów, nie precyzując, co należy rozumieć pod pojęciami: fenomenalna sprawność umysłu, technologia biologiczna, wywiad czy jeszcze inne, nie rozpoznane bądź nawet zgoła nie przeczuwane czynniki.

Z komputerowych analiz wynikało, że plan generalnej ofensywy, zmierzającej do wypłoszenia ludzi z układu Ziemia—Księżyc w ciągu niewielu dni, powstał już w dwie lub najdalej trzy godziny po sparaliżowaniu ogniw dyspozycyjnych Pamięci Wieczystej przez rozgorączkowany tłum. Widoczne efekty wystąpiły nazajutrz, a trzeciego dnia przyszło desperacko walczyć ze zmasowanymi szturmami bakterii krzemowych. Ge-nialność Silihomidów – niezależnie od tego, na czym była oparta – poświadczyło znakomite rozeznanie ogólnej sytuacji w obozie nieprzyjaciół, pozwalające dostosować do niej kierunki uderzenia. Wszystkie armie silikoków natarły równocześnie, usiłując jak najszybciej zniszczyć ważniejsze instytuty naukowe, węzły komunikacji wewnętrznej i międzyplanetarnej, dawne metropolie oraz świeżo założone obozy emigrantów mających się przenieść na Wenus.

We wszystkich przypadkach wielkość sił rzuconych do boju oraz zaciekłość szturmu były wprost proporcjonalne nie tyle do sił obrońców, co raczej do znaczenia danej placówki dla ludzi. Dworce kolejowe, lotniska i porty morskie atakowane były z mniejszym impetem niż cztery kosmoporty, które mimo bohaterskiej obrony i licznych ofiar padły sukcesywnie w pierwszych trzech dniach bitwy o Ziemię. Wprawdzie rakiety księżycowe niektórych typów, zdolne od biedy polecieć również na Wenus, mogły wyzyskiwać nawet zaimprowizowane pola startowe, lecz były to małe pojazdy; planowane wywiezienie reszty ludzkości nagle stanęło pod znakiem zapytania. Było to tym ważniejsze, że musiano pospiesznie ewakuować wszystkie wielkie skupiska ludzkie, natarczywie nękane naporem sił wulkanicznych. Rozpoczęło się bezładne koczowanie wielomilionowych grup w jakim takim rozproszeniu, bo każde zwarte obozowisko byłoby celem kolejnej napaści silikoków.

Jedynym słabym punktem w generalnym planie strategicznym Silihomidów wydawało się z początku oszczędzenie Centralnego Instytutu Zwalczania Inwazji. Wprawdzie położony wysoko w Górach Skandynawskich zdawał się szczególnie bezpieczny, lecz mimo to dziwił brak jakichkolwiek prób choćby niepokojenia tak groźnego wroga wzrastającą promieniotwórczością okolicy. Adwersarze przyjęcia pomocy urpiańskiej tryumfowali wtedy podwójnie: że strategia Silihomidów nie jest aż tak nieomylna, za jaką uchodzi, oraz że kluczowa baza do walki z nimi, świetnie wyposażona w specjalistyczne laboratoria i wielkie komputery, z powodzeniem zastąpi zarówno zespoły mido, jak nawet Pamięć Wieczystą.

Te przypuszczenia okazały się niestety mylne. Niebawem pojawiły się poważne poszlaki wskazujące, że najeźdźcy wcale nie przeoczyli tej szansy, tylko przyczaili się, by, być może, nie osłabić antyurpiańskich nastrojów, dopóki odbudowa Pamięci Wieczystej była jeszcze możliwa i jak miecz Damoklesa wisiała nad ich głowami. Dopiero gdy wiele przegranych bitew na różnych kontynentach wywołało już znaczne zamieszanie, dotkliwie odczuwane tak w zarządzaniu, jak i w życiu codziennym, celem uderzenia stal się Centralny Instytut Zwalczania Inwazji oraz Pamięć Wieczysta. Oba szturmy, na Ziemi i na Księżycu, równoczesne niemal co do minuty, znamionowały: gwałtowność, szybkość działania i rzucenie wielkich sił do zmasowanego natarcia.

Jedynym zgrupowaniem krzemowych bakterii na Srebrnym Globie był rejon Pamięci Wieczystej. Nikt się nawet nie domyślał, w jaki sposób Silihomidzi stwierdzili, że ten wielki mózg, będący w budowie, nie uległ zniszczeniu jako taki, a jego ogniwa kierowniczo-dyspozycyjne można odtworzyć. Wydawało się pewne, że mają oni dane dotyczące stopnia uszkodzeń i wiedzą, ile czasu zajęłoby ludziom naprawianie ich. Na to wskazywało szaleńcze tempo ataku.

Najwidoczniej Silihomidzi w pełni zdawali sobie sprawę ze słabości ludzi, którzy rozporządzając nowoczesną techniką, jednak nie mogli odeprzeć zmasowanego biologicznego ataku, w błyskawicznym tempie przeobrażającego strukturę zewnętrznej skorupy Ziemi, a co za tym idzie także warunki klimatyczne. Krzemowcy pojmowali istotę i znaczenie faktu, że Pamięć Wieczysta jest nieczynnym wielkim mózgiem, jedynym narzędziem w Układzie Ziemi mogącym odeprzeć ich inwazję. Miała bowiem rozległy bank informacji zebranych przez niezliczone przyrządy i zespoły mido, a dotyczących silikoków, ich wymagań życiowych, odporności na działanie bodźców fizykochemicznych oraz rodzaju i zakresu twórczych możliwości. Prawdopodobnie Silihomidzi orientowali się również, że Pamięć Wieczysta zna granice ich zdolności wytwarzania mikrobów różnych gatunków zależnie od zadań, jakie im wyznaczają.

Akcja zaczęła się prawie równoczesnym uruchomieniem dwóch wulkanów oddalonych kilkanaście kilometrów od głównych urządzeń Pamięci Wieczystej. Nie usypały one typowych stożków, gdyż takie wybuchy na Księżycu, w warunkach rozrzedzenia atmosfery przypominającej próżnię, znacznie odbiegały od podobnych erupcji na Ziemi. Pyły i gazy wydobywające się z krateru ulegały niemal natychmiastowemu rozproszeniu. Niszcząco działały przede wszystkim wypływające potoki lawy, która rozprzestrzeniała się znacznie szybciej niż w silniejszym polu ciążenia na Ziemi.

W drugim dniu rozruchu sił wulkanicznych powstały trzy dalsze kratery oraz długa półkolista szczelina. Wystarczyło to, by najwyżej w ciągu tygodnia lawa zalała obszar Pamięci Wieczystej. Gorące strumienie magmy, kierowane z żelazną konsekwencją przez Silihomidów, okrążały urządzenia wielkiego mózgu. Pierścień ten zamknął się dosyć szybko i jedynie dzięki znikomym różnicom wzniesienia nie zdążył przekształcić się w rozżarzone jezioro.

Gdy Lu przybył na miejsce, zastał dramatyczną sytuację. Najbliższy, wprawdzie na-der powoli sunący, język lawy oddalony był zaledwie o półtora kilometra. Z przeciwnej strony nieustępliwie nadciągały dwie rzeki magmy, których połączenie się, spodziewane każdej godziny, przyspieszyłoby ostateczną katastrofę. Nadto znaczne stężenie promieniowania kazało przypuszczać, że bezpośrednio pod terenem Pamięci Wieczystej destrukcyjna działalność silikoków drąży skały, by je stopić i wydobyć lawę na zewnątrz.

To przesądziłoby błyskawicznie o klęsce ludzi. Zadanie nastręczało jednak olbrzymich trudności. Mido umiejscowiło budowę tego supermózgu na wzgórku wyjątkowo twardych, trudno topliwych skał. Dlatego, chcąc nie chcąc, najeźdźcy musieli okrążyć obiekt, wcale zresztą nie poniechawszy prób uderzenia od spodu. Najwidoczniej zdawali sobie sprawę, że póki można uruchomić Pamięć Wieczystą, ludzie mają duże szanse zwycięstwa.

Lu zajął miejsce zdemolowanych ogniw dyspozycyjno-kierowniczych. Kilka połączeń z aparaturą sztucznego mózgu uruchomił prowizorycznie, metodą bezprzewodową. Zużył na to znaczną część energii porozumiewawczego pola, które zapewniało mu stałą łączność z A-Cisem. Użycie tego kanału było konieczne wskutek zbyt silnych zakłóceń, jakim ulegał naturalny odbiór Lu, czyli z wykorzystaniem zmysłu radiowego. Promieniotwórczość wzrastała bowiem z każdą minutą.

Lu nie miał przedziału fal radiowych zastrzeżonego dla rozmowy z A-Cisem. Toteż zanim przeszedł na ten zakres fal ultrakrótkich, w którym panował względny spokój, nasłuchał się niechcący rozmaitych dosadnych wynurzeń, między innymi o A-Cisie, o pomocy urpiańskiej, także o sobie samym.

Większość z nich szokowała go. Lu bowiem znacznie słabiej niż inni ludzie zdawał sobie sprawę z niechęci, a częstokroć nawet zapiekłej nienawiści skierowanej przeciw Urpianom. Wynikało to stąd, że Urpian rozumiał znacznie lepiej niż ktokolwiek na Ziemi.

Gruntownie znał pobudki, które skłaniały Urpian w początkowej fazie zetknięcia się z ludźmi do przekształcenia ich psychiki; sam przecież stanowił wstępne tego ogniwo. Były to posunięcia bezinteresowne, obliczone na źle pojętą korzyść ludzi. Zgłębiwszy ten problem, Urpianie uznali swój błąd i wycofali się. Lu pojmował aż nadto, że w zamierzeniach kosmitów z Juventy nie leży narzucanie ludziom swojej woli. Ale dopiero teraz przekonał się z przypadkowo podsłuchanych rozmów, jak wielu nie dowierza szczerości urpiańskich poczynań.

Lu dziwił się nastrojom dobrze zrozumiałym również przez tych, którzy ich nie podzielali. Niewątpliwie odrębność jego psychiki przeszkadzała mu ogarnąć w pełni, czym była dla ludzi wywalczona w ciągu stuleci swoboda jednostki i do jakich stanów uczuciowych mogła ich przywieść każda obawa ograniczenia wolności, kontrolowanie jej, ujęcie w ramy kanonów i przepisów.

Wprawdzie wiedział, że to wyjątkowe uczulenie wywodziło się z historycznych doświadczeń: z ogromu bólu, upokorzeń i niepotrzeb-nych śmierci w dramatycznej dobie desperackich, nierównych zmagań o obalenie bezdusznych ustrojów totalitarnych, w których władcy, stawszy się najbardziej zwyrodniałą plutokracją w dziejach świata, w miodoustnych sloganach szermowali dobrem mas, a w rzeczywistości kurczowo bronili swoich ciasnych przywilejów, prześcigając się w cynizmie i okrucieństwie. Ale co innego tylko wiedzieć o tym, a co innego czuć każdym uderzeniem serca. To, co na Ziemi stanowiło najgłębszy sens istnienia, było dla Lu tylko wiedzą książkową.

Jeszcze mniej pojmował niechęć do pomocy urpiańskiej z pobudek emocjonalnych. Prócz niedowierzań i obaw o podstęp, odbijających się w częstym nazywaniu Pamięci Wieczystej koniem trojańskim, co jeszcze dało się jakoś zrozumieć, padały zgoła irracjonalne opinie, że przyjmowanie pomocy od tak obmierzłych stworów hańbi ludzką godność. Ktoś inny odpierał taki zarzut przypominając, że sześć wieków wcześniej u podstaw odrzucania darwinizmu tkwił bezrozumny wstyd przed przyjęciem teorii o pochodzeniu ludzi ze wspólnego pnia z małpami; sto lat później w różnych ankietach pobrzmiewały tak samo niepojęte opory przeciwko przyjęciu do przeszczepu serca od nieżyjącego dawcy; i tak dalej…

To rozognienie umysłów było dla Lu tym bardziej dziwne, że zarówno na Ziemi, jak na Księżycu sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Wiedział od A-Cisa, iż Centralny Instytut Zwalczania Inwazji, broniony ostatkiem sił przez bohaterskie hufce ochotników, mimo wielkich ofiar padnie lada godzina. W trzeźwym umyśle Lu na pierwszy plan wysuwał się los sześciu miliardów ludzi, których – w razie ostatecznego podboju Ziemi przez krzemowców – czekała śmierć w gorejącym kotle planety, jakby żywcem przeniesionym z płócien starożytnych mistrzów przedstawiających legendarne piekło.

Tłum wrzał coraz bardziej. Wydawało się, że specjalne grupy patrolują cały obszar wokół głównej budowli. Chodziło o to, by nie dopuścić A-Cisa. Tak samo chciano zapobiec przybyciu Lu. Ponieważ jednak nikt go nie znał, spokojnie wylądował on opodal i niepostrzeżenie przedostał się przez ciżbę ludzką.

Wejście Lu do kabiny dyspozycyjnej, gdzie przebywał Ber w otoczeniu kilkunastu mężczyzn, nie zwróciło niczyjej uwagi. Tak samo nie rzucał się w oczy jego kontakt radiowy z A-Cisem, gdyż była to rozmowa bardzo szczególna, pozbawiona słów, a nawet jakichkolwiek dźwięków słyszalnych dla ludzkiego ucha.

Przywróceniem zniszczonych połączeń kierował w gruncie rzeczy Urpianin, lecz wobec blokady wejścia przez tłumy zebrane pod Pamięcią Wieczystą musiał to czynić na odległość, z Astrobolidu. Dzięki pomocy dublomózgu mógł jednocześnie instruować zespoły mido w ich współdziałaniu z ekipą zajętą uruchamianiem tego supermózgu oraz pomagał Lu w rozwiązywaniu skomplikowanych zadań technicznych.

Była to praca uciążliwa ze względu na szybkość, jakiej wymagało operowanie aparaturą w myśl ścisłych dyrektyw A-Cisa nieustannie napływających z Astrobolidu. Naprawą zniszczonych urządzeń zajęło się razem z Lu dwóch inżynierów bioelektroników, którzy przylecieli z nim z Ziemi. Pomoc większej liczby ludzi była zbędna.

– Czekasz na kogoś? – spytał Ber zauważywszy, że Lu co chwila zerka na zegarek.

– Nie.

– Czy obawiasz się, że nie zdążysz?

– Bardzo.

Ber zmarszczył brwi. W zdenerwowaniu machinalnie potarł dłonią czoło. Lu drgnął, jakby sobie coś przypomniał. Nie odrywając się od pracy powiedział dobitnie:

– Ludzi odeślij! Natychmiast! Po krótkiej chwili dodał:

– Niech ludzie zaraz lecą na Ziemię. Za kilka minut mogą już nie zdążyć.

– Więc sytuacja jest tak groźna? – porywczo spytał Ber.

Teraz Lu odwrócił się na moment. Oczy jego spotkały się z oczami Bera.

– To już koniec – powiedział spokojnie. Ber zmartwiał z wrażenia.

– I ty nic nie mówisz?

– Przecież mówię – odparł Lu. Zapanowała chwila kłopotliwego milczenia.

– Wyjaśnij! – rzucił Ber rozkazująco.

– Jesteśmy na wulkanie. Pod nami jezioro lawy z każdą minutą roztapia coraz wyżej położone skały. Promieniotwórczość okolicy zabójcza. Silikoki przekroczyły wał otaczający urządzenia. Za chwilę mogą być tutaj. My zostaniemy, lecz po co reszta ludzi ma zginąć? Każ im natychmiast odlecieć. Także ty odleć. Wystarczy trzech.

– Czy zdążymy uruchomić Pamięć Wieczystą? – zapytał Ber, siląc się na spokój.

– Nie wiem – odparł krótko Lu.

– Ja zostaję – powiedział twardo Ber. – Odeślę ludzi. Rozporządzaj mną wedle potrzeby.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю