355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Kosmicni bracia » Текст книги (страница 21)
Kosmicni bracia
  • Текст добавлен: 24 сентября 2016, 04:48

Текст книги "Kosmicni bracia"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 21 (всего у книги 28 страниц)

– Obawiam się – odrzekła – iż one już stworzyły zabezpieczenie. Franek zdziwił się.

– Jak to? I nie stosują go?

– Właśnie to mnie najbardziej niepokoi.

– Zasadzka? Skinęła głową.

Franek spochmurniał. Czyżby nigdzie i nigdy nie było obrony przed tymi totalnymi niszczycielami? Wydawało mu się intuicyjnie, że Rem ma rację. Czyż nie byłoby słuszne już teraz dać za wygraną? Przenieść na Wenus możliwie całą ludzkość i pogodzić się z oddaniem Ziemi?

Podzielił się tą myślą z Rem.

– Tak… – odparła smutno, ale z przekonaniem. – Gdyby walka okazała się beznadziejna, przyjdzie podjąć decyzję o powszechnej ewakuacji. A w takim razie im wcześniej, tym lepiej, by uniknąć niepotrzebnych ofiar. Stworzymy nową ojczyznę.

Franek zamyślił się.

– Tak. Stworzymy! – powiedział z mocą. – Ale może jeszcze uda się uratować Ziemię. Spójrz, jaki duży teren jest już wolny od silikoków! Łaziki dzielnie się sprawują.

Rzeczywiście na tablicy rejestrującej nasilenie występowania krzemowców widniały wolne miejsca: szerokie pasy wzdłuż przejścia robotów oraz kręgi świadczące o ich operatywności. Franek wzmógł szybkość posuwania się dwóch łazików, nie zmniejszając nasilenia wypływu odkażającej mgły. Chciał doświadczalnie ustalić najniższą dawkę potrzebną do wyjałowienia powierzchni gruntu.

Połączył się z Tomem, lecz nie słyszał go prawie wcale. Na własną rękę zamówił z dyspozytorni automatów sto dwadzieścia łazików. Miał jeszcze dosyć dużo żrącego płynu. Nie był zresztą pewien, czy zamówienie zostało przyjęte, gdyż i tutaj odbiór pozostawiał wiele do życzenia.

Odkażony obszar rozszerzał się. Żaden z operujących łazików nie został uszkodzony. Jeśli jeszcze wziąć pod uwagę, że silikoki same ustępowały z pola walki, odsłaniając całe połacie ziemi, do których łaziki dopiero się zbliżały – wzrastała nadzieja zwycięstwa. Nawet poziom niektórych jezior lawy uległ wyraźnemu obniżeniu.

Tylko zachowanie Rem od kilku minut mogło wzbudzać nieokreślony niepokój. Teraz Franek obserwował ją bacznie. Zdradzała silne zdenerwowanie. Co chwila przeglądała się w lustrze, choć to bynajmniej nie leżało w sferze jej zamiłowań. Poza tym zaczęła z dziwnym zainteresowaniem oglądać swoje ręce.

Nagle Franka uderzyło okropne przeczucie. Podszedł do Rem, lecz ona w tym czasie postąpiła krok w tył.

– Nie zbliżaj się – powiedziała z przejmującym wyrazem twarzy.

– Co ci jest? – zapytał.

Dopiero teraz spostrzegł, że dziewczyna trzyma w dłoni MC. Krążek był czerwony.

– Czuję się okropnie – odrzekła z wysiłkiem. – Twarz mnie pali. W ogóle zaczyna mi być gorąco od wewnątrz… Dłonie pieką nieznośnie.

Frankowi wystarczyły te wyjaśnienia. Bez namysłu odciął przewody łączące łaziki z wyspą napowietrzną. Choć zdezynfekowano je grubą warstwą nowego środka, tylko po nich silikoki mogły wtargnąć na statek. Franek był tego tak pewien, że nawet nie poprzedził tej decyzji odpowiednią analizą.

A więc krzemowe bakterie nie działały same. Ich mocodawcy, rozporządzając preparatami neutralizującymi działanie specyfiku wprowadzonego do akcji przez ludzi, pozwolili zginąć nieprzeliczonym miliardom silikoków, cofnęli ich inwazję z przyległych obszarów i tym samym podarowali iluzje zwycięstwa załodze wyspy powietrznej, aby tym łatwiej zaskoczyć ją i zgładzić.

Franek zbliżył się do Rem. Patrzył długo, przeciągle w wielkie oczy, obrzucił spojrzeniem smukłą kibić kobiety, którą bliżej poznał dopiero w ostatnich miesiącach. Nie pierwszy raz uświadamiał sobie, że przemożna siła wewnętrzna pcha go w ramiona tej uczonej, polityka, myśliciela i pięknej kobiety w jednej osobie. Teraz odczuwał to jakoś mocniej, inaczej, w zupełnie nowym wymiarze. Był to wymiar śmierci.

Wiedział, że Rem umiera. Ten sam los czekał również jego. Nie mogło być wątpliwości, że głównym celem tej napaści silikoków było nie tyle opanowanie samej wyspy napowietrznej, co przede wszystkim zagłada znajdujących się tam ludzi. Czyżby wiedzieli, że Rem kieruje konkrytem?

Rumieńce gwałtownie wzbierającej gorączki występowały na twarz Rem. Oddychała ciężko. Patrząc Frankowi w oczy, powiedziała wolno:

– Tylko mnie nie pocieszaj niemądrze, iż wszystko będzie, dobrze. To by cię poniżało w moich oczach.

Nie miał tego zamiaru. Był zbyt twardy z natury, zarówno w stosunku do siebie, jak też do innych. Brzydził się kłamstwem nawet wówczas, gdy komuś mogło przynieść ulgę.

Zakażenie silikokami było jedyną chorobą, na którą medycyna nie znajdowała ratunku. Gdyby, wynaleziono antybiotyki niszczące krzemowce, musiałyby one najpierw rozpuścić białko organizmu. Silikoki czuły się całkiem normalnie w środowisku niemal wszystkich trucizn zabójczych dla człowieka i ziemskich zwierząt. Natomiast najostrzejsze kwasy, które mogły im zaszkodzić, przeżerały nawet metale, nie mówiąc o tkankach ludzkiego organizmu.

Franek ujął dłoń Rem w przegubie. Była bardzo gorąca.

– Żałujesz? – spytał.

– Żałuję, że tak właśnie umieram… Nic więcej – odparła. Po chwili wyrwała rękę i cofnęła się.

– Dlaczego jesteś taki lekkomyślny? Tutaj nic nie zwojujesz. Na razie silikoki zwyciężyły. Musisz natychmiast odlecieć stąd. Natychmiast! Rozumiesz?

– To zbyteczne – odparł Franek spokojnie. – Czy mam polecieć międzyludzi siać tę śmierć?

Powieki Rem zamrugały nerwowo.

– Więc i ty? – zawołała z przerażeniem.

Przez twarz Franka przebiegł ni to uśmiech, ni to grymas.

– Teraz z kolei, proszę, ty mnie nie pocieszaj. Nie będę kłamał, że czuję objawy choroby, ale przecież oboje w równym stopniu, i ty, i ja, jesteśmy jedynym powodem natarcia silikoków na wyspę.

– A może nie jest za późno? Franku, usuń się stąd. Natychmiast! Nie zostawaj tylko po to, aby mi towarzyszyć w ostatnich minutach. To byłoby szaleństwo. Niewybaczalne szaleństwo.

Zamknął jej usta pocałunkiem. Trwali tak mocno przytuleni, z rękami splecionymi, trochę odurzeni, trochę zdziwieni sobą. Franek pierwszy zwolnił uścisk i powiedział bardzo naturalnie:

– Kocham cię.

Rem miała zamknięte powieki. Nie docierał do niej dojmujący, zapiekły ból, który przeżerał jej wnętrzności. Czuła się dziwnie, prawie nierealnie, zawieszona w pół drogi między urodą życia a śmiercią, o której bliskości nie mogła zapomnieć.

Z powtórnego uścisku wyrwał ich gwałtowny wstrząs. Jak zalęknione dzieci rozejrzeli się wokoło. Już przytomniejszym wzrokiem Franek ogarnął otoczenie, w którym pozornie nic się nie zmieniło. Po krótkiej chwili podbiegł do wizjera i uruchomił urządzenie pozwalające swobodnie obserwować niebo. Nad nimi przejaśniło się. W tak powstałym oknie pośród dymów i par wulkanicznych ujrzał pierwszy raz od bardzo dawna czyste, błękitne niebo. Wydało mu się czymś nierealnym, zgoła cudownym.

– Patrz! Patrz! – wykrzyknęła Rem z przejęciem.

Istotnie, wysoko na rozwartym pogodnym niebie działo się coś niezwykłego. Najpierw wpłynął brunatny obłok niby wielka kula pyłów bardzo szybko wirująca, która skręcała się w sobie. Potem skurczyła się do pozornych rozmiarów tarczy słonecznej i nagle rozprężona wypuściła na boki jakby skrzydła barwnego ptaka. Tajemniczy kształt, wykazujący olbrzymią plastyczność, teraz przypominał morską rozgwiazdę, której ruchliwe ramiona zakrzywiały się w dół, ku nim.

– Rozumiesz, co to znaczy? – rzuciła Rem z zaciętym wyrazem twarzy.

– Hm… – mruknął Franek niezdecydowanie.

Wiedział, o co jej chodziło. I pomyślał, że poszlaki przemawiają za jej opinią. Ale wahał się, czy bez dowodów ma prawo niszczyć interwenta. Wroga? A jeśli… przyjaciela i sprzymierzeńca?

Problem dotyczył coraz częstszej zbieżności zaczepnych akcji silikoków z równoczesnym pojawieniem się nader zagadkowych aparatów powietrznych, których plastyczność, wyrażająca się wręcz nieprawdopodobną i błyskawiczną zmianą kształtów, a nawet charakteru samego urządzenia, prowadziła do sprzecznych, nieraz zaskakujących tłumaczeń. W skrajnej formie przybierały one, ni mniej, ni więcej, tylko postać wierzeń religijnych, co – rzecz jasna – trąciło obłędem. Nabierało zaś szczególnego smaczku dzięki temu, że sądów takich nie wypowiadali wariaci, tylko ludzie o pobudliwej wyobraźni, z braku sensownych argumentów gotowi czymkolwiek, więc nawet irracjonalnym cudem, wesprzeć coraz bardziej gasnącą nadzieję uratowania Ziemi.

Trzeźwiejsi szukali związku między ukazywaniem się nad polami walk szybko zmieniających się zjawisk powietrznych a urpiańskim; pyłami mido, mgliście opisywanymi przez astronautów powracających z wyprawy na Alfa Centauri. Franek nie wątpił, że teraz Rem przypisywała właśnie temu zjawisku utorowanie silikokom drogi do wnętrza ich stacji dyspozycyjnej.

– Atakujemy? – spytała Rem.

Franek spojrzał na rozognioną, aż amarantową twarz kobiety, z którą – być może – udałoby mu się spędzić życie szczęśliwe, gdyby nie ci podstępni mikroskopijni mordercy. Pomyślał, że cokolwiek niezrozumiałego pojawiło się na niebie w tak tragicznej chwili, musi mieć związek z ich klęską.

Dlatego skinął głową i podszedł do wyrzutni. Ale wypuszczona seria pocisków jądrowych nie wybuchła. Na niebie widniał ten sam ruchliwy kształt i przebierał mackami, jakby urągając ludzkiej technice.

Nagle wyspa zakołysała się. Potężny wstrząs powalił ich na podłogę. Widocznie generatory antygrawkacyjne przestały działać, bo lecieli teraz na łeb, na szyję w dół.

Minęło kilka sekund, nim nowy wstrząs, o wiele gwałtowniejszy, podrzucił ich w górę. Rem zdziwiona, że jeszcze żyje, otworzyła oczy. Znajdowała się w wolnej przestrzeni.

– Franku! – zawołała ostatkiem sił.

Nie było odpowiedzi. Tylko jakiś niewielki kłębiący się obłok minął ją zupełnie blisko, kierując się pionowo w górę.

Zobaczyła, że gdzieś w dole wyspa napowietrzna, rozłamana w pół, uderza o ziemię, spadając w samo piekło silikoków, a ją, dziwnie odurzoną i nieważką, zagadkowa siła wypchnęła na zewnątrz i zawiesiła w przestrzeni.

– Co się stało? Gdzie Franek? Czy żyje?

Nie znajdowała odpowiedzi na te dręczące pytania. Po chwili zresztą i one jakby przestały być ważne. Wydało się jej, że cały świat roztapia się w czerni, a ona usypia w posłaniu z powietrza spokojna, niczym nie zagrożona, prawie szczęśliwa.

ROZGŁOŚNIA „KSIĘŻYC 7-C” DONOSI

Pierwszego lutego dwa tysiące pięćset sześćdziesiątego szóstego roku w północnym rejonie centralnego frontu wyżyny Ahaggar grupa kierowana przez inżyniera F. Skie-purskiego odniosła poważny sukces, niszcząc na dużej przestrzeni ogniska silikoków. W czasie walki, przypuszczalnie w końcowej fazie zwycięskiego natarcia, nastąpiła katastrofa latającej wyspy LY-278. Dwuosobową załogę, F. Skiepurskiego i R. Hamersted, przewieziono w stanie ciężkim do Centralnego Szpitala Antysilikokowego w Bernie. Na teren katastrofy przybyła komisja ekspertów Komitetu Obrony Ludzkości z przewodniczącym Bernardem Krukiem na czele.

Trzeciego lutego tego roku prasa Federacji Indyjskiej zamieściła wiele doniesień o zaskakującym wzroście nastrojów mistycznych na tym subkontynencie. W tej starej kulturze, liczącej ponad pięć tysiącleci udokumentowanej historii, nagle, z hinduistycz-nych wierzeń – co najmniej od czterech wieków nie wykraczających poza mitologię i tradycję – jak grzyby po deszczu wyrastają osobliwi prorocy, by wskrzeszać dawno zapomnianych bogów bądź powoływać zupełnie nowych. Ci mają z kolei poskramiać demony, które ogniem przeżerają ziemię. Niektórzy samozwańczy święci zwiastują rychłe zstąpienie z nieba Wielkiego

Uzdrowiciela Świata. Jeden sam się obwieścił żywym bogiem, a jego wyznawcy uporczywie głoszą, że ten cudotwórca sam jeden, bez skafandra i innych zabezpieczeń, tylko w przepasce na biodrach idzie nieustraszenie po skażonych polach, które przywraca rolnikom, bo uderzeniem laski unicestwia w okamgnieniu silikoki wokół siebie.

Jest nader znamienne, iż tego dnia wieczorem albo nazajutrz – zależnie od różnicy czasów strefowych – dzienniki z innych regionów globu skwapliwie przedrukowały te rewelacje.

Grupa działaczy Towarzystwa Obrońców Przyrody Wenus na posiedzeniu wyjazdowym w okolicach San Diego w południowej Kalifornii, odbytym dziś rano, po burzliwej dyskusji uzgodniła i opublikowała następujące oświadczenie:

„Zeszłego roku uchwałą z czwartego listopada Komitet Obrony Ludzkości zapewnił nas, że każde wzniesione na Wenus prowizoryczne miasto – według ówczesnego uspokajającego nazewnictwa – otrzyma za podstawę koło, dzięki czemu przynajmniej trzecia część powierzchni wysp zostanie na zewnątrz, zachowując dawny status ścisłych rezerwatów przyrody.

Otóż Kruk i jego wysocy mocodawcy nie dotrzymali obietnicy. Od kilku tygodni notorycznie powstają tam dodatkowe małe osiedla (przykładowo, na Błyskotce do dwóch istniejących normalnych miast dołączono aż jedenaście drobnych). W innych przypadkach, nie bacząc na koszty i techniczne utrudnienia, pokrywa się kloszem niemal całą wyspę, nadając miastu kształt fantazyjnie powyginanego tworu. Pal diabli koszty, które nas nie obchodzą (napiętnowaniem marnotrawienia środków niech się zajmą odnośne czynniki: właśnie im dedykujemy to oświadczenie!). My róbmy, co do nas należy: żądamy natychmiastowego powrotu do ścisłego przestrzegania uchwały z czwartego listopada dwa tysiące pięćset sześćdziesiątego piątego roku. Sprawa jest nagląca, gdyż – jak wiadomo – skolonizowanie każdej piędzi ziemi na Wenus oznacza zgładzenie wszelkiego rodzimego życia na tym obszarze.

Jeden z rzeczników z otoczenia Bernarda Kruka oświadczył wczoraj naszemu przed-stawicielowi (nie ujawniając swego nazwiska, co daje dużo do myślenia…), że nie powinniśmy rozpatrywać ewentualności przystosowania Wenus do osadnictwa pod gołym niebem, bo w ten sposób sugerujemy małodusznie, że Ziemię przyjdzie oddać krze-mowcom. Otóż oświadczamy z całą stanowczością, iż nie tylko nie zaprzestaniemy dyskusji nad tym problemem, ale już teraz stanowczo domagamy się odpowiednich gwarancji od najwyższych czynników.

W razie bowiem przegrania Ziemi (co nie zależy od nas ani od naszego rzekomego defetyzmu), już wstępne przystąpienie do regulacji wenusjańskiego klimatu zniszczyłoby wszelkie tamtejsze życie – od powierzchni aż do głębin oceanicznych. O tej oczywistości nikogo nie musimy przekonywać. Dlatego wzywamy decydentów do oswojenia się z myślą, że w razie tak dramatycznego obrotu wydarzeń musieliby przystać na skolonizowanie Marsa jako nowej ojczyzny ludzkości. Mniejsze jego rozmiary kompen– sowałby fakt, że całą powierzchnię Czerwonej Planety stanowi ląd. Nadto przedsięwzięcie to jest bez porównania tańsze od adaptacji Wenus”.

Wczoraj, szóstego lutego dwa tysiące pięćset sześćdziesiątego szóstego roku, w godzinach nocnych zakończyły się w Budapeszcie obrady naukowej komisji doradczej przy Komitecie Obrony Ludzkości. Jakkolwiek wyniki obrad trzymane są w tajemnicy i nie wydano oficjalnego komunikatu, w kołach dobrze poinformowanych przeważa pogląd, że debatowano głównie nad zagadkowymi zjawiskami towarzyszącymi wydarzeniom na wyżynie Ahaggar. Między innymi wskazuje na to przywiezienie z Berna Franciszka Skiepurskiego, którego organizm, jak już podawaliśmy, opanowały silikoki. Wskazywały na to wszystkie objawy typowe dla tego strasznego zakażenia. Otóż Skiepur-ski żyje dotychczas. Czyżby badania zakażenia silikokowego wyszły już z impasu? Jest to pierwsze wydarzenie tego rodzaju. Tym dziwniejsze, że jeszcze trzy dni temu profesor Benett z uniwersytetu w Ohio oświadczył, iż zastosowanie wszelkich środków zabijających silikoki oznacza jednocześnie zniszczenie ustroju człowieka. Dotychczas również nie wydano komunikatu o śmierci Rem Hamersted, u której występowały daleko posunięte objawy zgorzeli silikokowej.

Jak donosi nasz korespondent przy.głównym sztabie operacyjnym S. G. Steward, przewodniczący Komitetu Obrony Ludzkości Bernard Kruk odmówił skomentowania wydarzeń w rejonie Ahaggar, oświadczając jedynie, że Skiepurski i Hamersted prawdopodobnie będą uratowani. W kołach dziennikarskich krążą jednak pogłoski, iż okoliczności towarzyszące temu wypadkowi stawiają sprawę inwazji silikoków w zupełnie nowym świetle. Przypuszcza się, że inwazja ta nie ma charakteru wyłącznie przypadkowego.

Z Nowego Jorku donoszą o demonstracjach przed siedzibą Krajowego Komitetu Obrony Ludzkości w związku z tajemnicą, jaką, mimo ostrych wystąpień prasowych, otacza Światowy Komitet Obrony Ludzkości sprawę rzekomego kierowania inwazją silikoków przez istoty rozumne z systemu planetarnego obcej gwiazdy. Do wzrostu wrzenia niewątpliwie przyczyniło się opublikowanie w ostatnim czasie przez warszawski „Magazyn Międzygwiezdny” kronik wyprawy Astrobolidu, pióra uczestniczki tej wyprawy, Daisy Brown. W tekstach tych często powtarzają się wzmianki o używaniu przez Urpian jako zautomatyzowanego narzędzia tak zwanych pyłów autosterowanych – mido. Otóż mniej więcej od roku uporczywie krążą pogłoski o pojawieniu się tych pyłów na Ziemi, w coraz to innym miejscu. Zważywszy, że stosunku Urpian do ludzi, według wypowiedzi Rem Hamersted, bynajmniej nie można uznawać za przyjacielski, coraz więcej osób, nierzadko znakomicie poinformowanych, śmiało wyraża pogląd, że przyczyn inwazji trzeba szukać… na Juvencie.

Kruk dziś rano ponowił oświadczenie, iż nic nie wskazuje, aby Urpianie kierowali ofensywą silikoków. Pomimo że trochę uspokoiło ono opinię publiczną, dla nas żadną miarą nie jest i nie może być zadowalające. Niech nikt w komitecie nie wyobraża sobie, iż miliardy ludzi zamieszkujących Układ Słoneczny przyjmą potulnie gołosłowne zaprzeczenia. W dalszym ciągu żądamy opublikowania taśm z posiedzenia komitetu dwunastego września.

Coraz częściej przyznaje się, że pewne działania silikoków albo są postępowaniem rozumnym sensu stricto, albo takie postępowanie do złudzenia przypominają. W związku z tym mnożą się rozmaite hipotezy – naukowe, półnaukowe i całkiem dowolne. Do tych ostatnich bez wahań zaliczmy sugestie kilku szalonych reporterów, którzy z upodobaniem stawiają sprawy na głowie. Ich zdaniem jest całkiem możliwe, aby bakteria – mimo lilipucich rozmiarów – była mądrzejsza od człowieka, zrzeszona w totalitarne społeczeństwo o zaborczym ustroju politycznym, rozporządzające armiami dla podbijania obcych światów i tak dalej…

Za półnaukowe uchodzą (a naszym zdaniem raczej pseudonaukowe) spekulacje o zbiorowym organizmie myślącym złożonym z nieprzeliczonych trylionów komórek, które wprawdzie występują oddzielnie, lecz – jako jego własne części ciała, choć rozproszone po powierzchni całych kontynentów – zawiadywane są przez ośrodek dyspozycyjny (supermózg?). Powołują się oni między innymi na analogię z dziewiętnastowieczną hipotezą, że rój pszczeli stanowi jeden zwarty nadorganizm. Nie dodają jednak, jak rychło i ostatecznie ta hipoteza upadła.

Nam trafiają czasem mocno do przekonania wypowiedzi niektórych uczonych, że logiczne działania silikoków dadzą się wyjaśnić sterowaniem ich przez mido. Wczoraj znów powtórzyło się – po raz już nie wiadomo który – współdziałanie tych pyłów autosterowanych oraz agresji krzemowców. A w każdym razie oba te zjawiska wystąpiły w tym samym miejscu, co musieli przyznać nawet orędownicy Urpian, bo nie sposób podważać relacji podpisanych przez wiarygodnych świadków.

Wystąpienie Rem Hamersted z Komitetu Obrony Ludzkości jest najlepszym potwierdzeniem uporczywych pogłosek o różnicach poglądów, jakie zarysowały się po pierwszym sierpnia w Światowym Komitecie Obrony Ludzkości. Rzekome rewelacje Widgreena o odnalezieniu szczątków Silihomida w Ahaggar, na miejscu katastrofy latającej wyspy, i wnioski, jakoby inwazja wiązała się z zaginionym meteorytem Rama Gori, mogą budzić poważne wątpliwości. Mamy na myśli nie tylko osobę bluff-reporte-ra, lecz także jego powiązania z grupą Bernarda Kruka, która za wszelką cenę pragnie odwrócić uwagę opinii publicznej od tego, że Urpianie – jak się wydaje – co najmniej maczają palce w wewnętrznych sprawach Ziemian.

Wśród sensacji rozpowszechnianych przez bardzo rozmaite źródła prym wiodły różne katastroficzne przepowiednie przybierające czasami postać irracjonalnych proroctw o nieszczęściach, jakie spadną na ludzkość za pośrednictwem planety Wenus. Jedni sięgają do przepowiedni pochodzących ze starożytności (o których jednak dotąd nikt nie słyszał), jakoby stąpanie po obliczu Świętej Jutrzenki miało ściągnąć pomstę nie tylko na profana, lecz także na jego bliższą i dalszą rodzinę, stronników, przyjaciół, współpracowników i kogoś tam jeszcze. Inni znów złorzeczą tym enuncjacjom twierdząc, że są kolportowane w celu skompromitowania idei ochrony Wenus i że Mars, jałowy i znacznie poręczniejszy do skolonizowania, aż się prosi, aby tam i tylko tam skierować emigrację.

Dziś rano „Kurier Wiedeński” opublikował artykuł redakcyjny, który sugeruje, że wszystkie bulwersujące zastrzeżenia wymierzone przeciw osadnictwu na Wenus, na czele z jakimś śmiercionośnym promieniowaniem omega rzekomo bombardującym powierzchnię Jutrzenki, są wymyślane i podsycane przez Towarzystwo Obrońców Przyrody Wenus. Jako głównego inspiratora wskazuje się profesora Adama Bandorego, zważywszy kilka jego wystąpień wyzbytych umiaru i pod względem formy, i treści. Ten znany astronom i egzobiolog ponoć wykrzykiwał, że niszczycieli życia na Wenus trzeba napiętnować.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю