355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Kosmicni bracia » Текст книги (страница 17)
Kosmicni bracia
  • Текст добавлен: 24 сентября 2016, 04:48

Текст книги "Kosmicni bracia"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 17 (всего у книги 28 страниц)

Już wstępna analiza danych dała odpowiedź zaskakującą. Okazało się bowiem, że delikatny pył, zawarty w próbkach silnie zanieczyszczonego powietrza z wysokości kilku set metrów, nie wykazywał absolutnie zadniej radioaktywności. Natomiast popiół już osadzony na ziemi był wtórnie promieniotwórczy. Nasuwało to przypuszczenie, że promieniuje stały grunt i powierzchniowe warstwy skalne. Próbki geologiczne pobrane za pomocą płytkich sond potwierdziły ten stan rzeczy. Minerały leżące najwyżej zawierały znaczne domieszki pierwiastków promieniotwórczych rodziny uranu i toru oraz pochodnych produktów tych substancji. Radioaktywność szybko malała w miarę zagłębiania się sond. Czterdzieści metrów pod powierzchnią nie było już śladów promieniotwórczości. Dotyczyło to wszystkich rodzajów skat, nawet granitu, z którego, począwszy od dwudziestego pierwszego wieku, uzyskiwano uran na skalę przemysłową.

Co dziwniejsze, głębiej położone warstwy zostały w wyniku procesów na razie nie zbadanych całkowicie wyjałowione z promieniotwórczych substancji. Jakiś nie znany czynnik wypchnął je ku powierzchni, powodując skażenie terenu. Kombinat myślowy w Biegunie Południowym dostał z kolei i tę zagadkę do rozwiązania. Co spowodowało wypieranie atomów pierwiastków promieniotwórczych z warstw głębszych na powierzchnię, z tak żelazną konsekwencją i oszałamiającą szybkością?

Bernard zdawał sobie sprawę, że nadzieja uratowania Silvy bardzo zmalała. Wprawdzie wiedziano, że łazik, który miał ścisłe instrukcje, samodzielnie leci ku wskazanemu miejscu i, jeśli nieprzewidziane przeszkody nie udaremnią mu tego, ułoży Silvę na noszach i przywiezie ją. Niestety, owe nieprzewidziane przeszkody mogły być tak różnorodne, że wystąpienie ich było bardzo prawdopodobne.

Skażenie terenu mogło udaremnić łazikowi wszelką orientację: mógł też zostać zaskoczony przez niszczący udar sejsmiczny.

Bernard rozważał w najwyższym zdenerwowaniu tę dramatyczną sytuację. Nie rozporządzał w tej chwili żadnym odpowiednim pojazdem. Wprawdzie spodziewano się przylotu kilku mniejszych i większych statków, ale czekały na nie tysiące ludzi zagrożonych w miastach, letniskowych osiedlach i przygodnych biwakach lub zaskoczonych w drodze przez wrogie żywioły. Ich wołanie o ratunek odbijało się o ziemię i niebo na różnych zakresach fal radiowych. A celem tych wezwań był właśnie on. Kierował wielką akcją ratowniczą, pierwszą za swojego pokolenia, a nawet pierwszą od bardzo dawnych czasów – od kiedy ludzie zaprzestali wojen. Czy Silva – sama jedna, bezbronna, porażona śmiercią – mogła w tej sytuacji być głównym przedmiotem troski Bernarda, chociaż pozostawała nim w jego sercu?…

Gdy statek z grupką ludzi wyratowanych z jakiegoś płonącego miasta oznajmił swe przybycie. Bernard przeżył ostatnią, najcięższą próbę. Przerzucił pospiesznie stos raportów i wydobył jeden, odłożył go, pomyślał, przejrzał nerwowo dalsze, aż wzrok jego spoczął na meldunku z okolic Ziemi Galileusza. Wycieczka trzydzieściorga dzieci wraz z wychowawcą pozostała w silnie zagrożonym terenie.

Bernard spojrzał raz jeszcze na odłożoną kartkę, ale dołączył ją do reszty i polecił pilotowi udać się po dzieci, podając dokładne współrzędne ich miejsca pobytu.

Chociaż Biegun Południowy trzymał się jeszcze i poza uciążliwym skwarem nie było tu niepokojących zjawisk przyrodniczych, naukowcy skupieni w Instytucie Ochrony Człowieka stanęli w obliczu nowych, jeszcze bardziej niepokojących faktów.

Wszystko zaczęło się od nadziei, ba! – prawie pewności uratowania Silvy. Bernard aż zadrżał z wrażenia usłyszawszy sygnał łazika wysłanego po dziewczynę. Radiozwia-dowca meldował, że wykonał zadanie, zabrał Silvę i zbliża się z nią do bazy. Powinien przybyć za dwadzieścia minut. Gdy nadeszła wiadomość o wylądowaniu robota, Bernard był przekonany, że Silva ocalała.

Tym okrutniejszym ciosem była dla niego wiadomość, że łazik przywiózł trupa dziewczyny, której już nic nie zdoła przywrócić życiu. Boleść po utracie ukochanej nie mogła jednak przysłonić niepojętych okoliczności, jakie towarzyszyły tej śmierci. Przeprowadzona przez lekarza sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci biologicznej była wysoka temperatura ciała. Jeszcze teraz wynosiła ona czterdzieści siedem stopni, czyli znacznie przekraczała temperaturę powietrza. Powód tego szokującego zjawiska pozostawał nie wyjaśniony. Brak śladów ognia na ubraniu wykluczał możliwość pożaru. Zapisy warunków atmosferycznych na trasie lotu upewniały, iż temperatura powietrza nie przekroczyła czterdziestu jeden stopni. Wyższa była natomiast wewnętrzna ciepłota organizmu – i to jeszcze wiele godzin po śmierci. A więc Bernard nie pomylił się, mówiąc o rozgrzaniu ciała już w stanie śmierci klinicznej.

Dalsze godziny poważnie skomplikowały sytuację. Żywiołowa ulewa, połączona z niesamowitym nasileniem piorunów, przypominająca najgwałtowniejsze tropikalne burze, nie ustawała ani na chwilę, a meldunki z terenu wskazywały, że zasięgiem swym ogarnęła znaczną część kontynentu. Spienione potoki brudnej wody, aż gęstej od zanieczyszczeń produktami wulkanicznymi, wiązały spęczniało niebo z ziemią, na której działo się coraz gorzej.

Łączność radiowa była z minuty na minutę coraz bardziej ograniczona. Kosmiczne stacje przesyłowe nie mogły już sprostać zadaniom. Zaznaczone barwnie na specjalnej mapie wielkiego monitora obszary radiowo nieczynne rozszerzały się zastraszająco. Trzecia część Antarktydy, świecąca wiśniową czerwienią, była niema na wszystkich zakresach fal. Powleczone żółto regiony utrudnionego odbioru radiowego obejmowały jeszcze rozleglejsze krainy. Co gorsza, zielony obszar wokół Bieguna Południowego kurczył się zastraszająco, aż wreszcie pochłonęła go żółtość, a potem czerwień. Biegun Południowy tracił łączność radiową ze światem i korzystano już niemal wyłącznie z pomocy rakiet pocztowych.

Bernard wysilał się jak mógł, odbierał komunikaty o sytuacji i przekazywał je tam, gdzie były najniezbędniejsze. Wspierał go w tym Franek, lecz coraz częściej dane docierały w strzępach, więc trudno było na nich polegać. Obaj zdawali sobie sprawę, że wkrótce zarówno nasłuch, jak nadawanie będą bezcelowe.

Tymczasem szczególne poruszenie wywołała wiadomość, że lekarz dyżurny instytutu, który dokonał sekcji zwłok Silvy, zapadł na tę samą chorobę. Podejrzewając dużą jej zaraźliwość, zakazał wstępu do jednego z mniej używanych pomieszczeń, które zamie-nił w szpitalną separatkę dla siebie. Tłumaczył, że korzysta z najlepszego zautomatyzowanego sprzętu diagnostycznego i terapeutycznego, a izolacja jest jedyną gwarancją, że choroba się nie rozprzestrzeni. Co godzinę przekazywał też własne spostrzeżenia.

Badania te nabierały szczególnej wagi w obliczu ostatnich meldunków z miasta, do-noszących o czterech przypadkach tajemniczych zachorowań z objawami niepokojąco wysokiej gorączki, która nie dawała się obniżyć.

Wydawało się, że lekarz panuje nad sytuacją, gdy nagle jak grom z jasnego nieba komputery przekazały wiadomość o jego śmierci.

Po dramatycznej naradzie z naukowcami i władzami metropolii Bernard zarządził ewakuację Bieguna Południowego. Chorych, dotkniętych tą zagadkową chorobą, izolowano i przewieziono do szpitala w Pretorii.

Wideofonicznie włączył się Franek, który z pobliskiego gabinetu kierował przygotowaniami do ewakuacji miasta.

– Pochwyć natychmiast centralę europejską – powiedział bardzo szybko i zniknął z ekranu.

Warszawę było słychać źle. Z chaosu trzasków i zgrzytów Bernard wyłowił zaledwie urywki słów. Zrozumiał, że podawano dane o promieniotwórczym skażeniu nowych obszarów. Po chwili komunikat się urwał. Bernard połączył się z Frankiem dla wyjaśnienia sprawy. Odpowiedź przeraziła go: tereny ogarnięte katastrofą leżały nie tylko na Antarktydzie.

W ROK PÓŹNIEJ

Kosmoport Warszawa, położony na przedpolach tej wielkiej metropolii europejskiej, od dłuższego czasu tętnił anormalnym pośpiechem. Było to ściśle związane z sytuacją, jaka ogarnęła kulę ziemską. Nieszczęsne wydarzenia, zapoczątkowane w lipcu dwa tysiące pięćset sześćdziesiątego czwartego roku na Antarktydzie, rozprzestrzeniły się z zatrważającą szybkością na inne lądy. Gdy po dwóch miesiącach ustalono, iż bezpośrednim bodźcem wybujałej aktywności wulkanicznej i wypychania pierwiastków promieniotwórczych ku powierzchni gruntu są po raz pierwszy stwierdzone na Ziemi bakterie krzemowe, objęły już one destrukcyjną działalnością niemal całą półkulę południową, a ogniska ich stwierdzono również w Tunezji, w Indiach, a nawet na Alasce.

Nazwano je silikokami albo krzemowcami, co początkowo rozumiano tak, że koloidalne tworzywo ich komórek – analogiczne do naszego białka – oparte jest na krzemie, który zastępuje tam węgiel, podstawowy składnik organizmów zwierzęcych i roślinnych zasiedlających Ziemię. Tymczasem w rzeczywistości krzem występował w tych zaskakujących drobnoustrojach nie zamiast węgla, lecz jako pierwiastek towarzyszący, w zastępstwie azotu wszelkich rodzajów białek, jakie znamy.

Nawiasem mówiąc, wbrew rozpowszechnionym tu i ówdzie poglądom, przeważała opinia, że wyłącznie węgiel może pełnić rolę podstawową we wszelkich strukturach żywych typu białkowego.

Te drobnoustroje zabójcze dla ludzkości nie mogły powstać na Ziemi – ani w przeszłości, ani też obecnie – bo zamarzłyby z kretesem w jej klimacie. Początkowe sugestie jakoby one żyły od bardzo dawna na głębokości kilkunastu kilometrów, a dopiero teraz gwałtownie podążały ku powierzchni, podwyższając ciepłotę skał, również nie miały logicznego uzasadnienia. Warunki w głębszych warstwach skalnych nie uległy istotnym zmianom od paru miliardów lat. Nic więc nie usprawiedliwiało twierdzeń o nagiej, żywiołowej ekspansji tych mikrobów ku światłu i – z punktu widzenia ich wymagań środowiskowych – ku nieznośnemu zimnu.

W Układzie Słonecznym tylko na powierzchni Merkurego bakterie te mogłyby podczas trwania tamtejszego dnia znaleźć – przynajmniej pod względem temperatury – warunki odpowiednie do rozwoju. Nie stwierdzono ich tam jednak ani żywych, ani skamieniałych, jak również nie natrafiono na jakikolwiek ślad ich istnienia teraz albo w przeszłości tego małego globu.

Tak więc sprawa krzemowców, tysiąckroć niebezpieczniejszych dla ludzi niż bakterie dżumy lub cholery w dawnych wiekach, kiedy ludzkość trapiły jeszcze choroby infekcyjne, nadal pozostawała największą nie rozwiązaną zagadką przyrody Ziemi.

Strasznych przybyszów wszechstronnie zbadano pod mikroskopem, zmierzono, opisano ich sposób życia, optymalne warunki rozwojowe, nawet skłonności, zwyczaje, odporność na działanie trucizn, substancji żrących, niskich i wysokich temperatur. Ten ogromny materiał poznawczy o silikokach gromadziły setki zespołów wyposażonych w najsprawniej działające konkryty. Miały one znaleźć sposób na całkowite wytępienie silikoków, zapobieżenie ewentualnemu ich pojawieniu się w przyszłości i przywrócenie przyrodzie Ziemi dawnej harmonii.

Był to jednak plan nie dający się spełnić na poczekaniu. Wszelkie opracowane metody walki okazały się nie dość radykalne: bakterie krzemowe, wyniszczone w jednych okolicach nakładem olbrzymich środków, ze zdwojoną zaborczością atakowały inne obszary.

Liczba czynnych wulkanów wzrosła z czterystu kilkudziesięciu do trzynastu tysięcy, przy czym niektóre nowe kratery w ciągu krótkiego czasu wyrzucały większą masę produktów wulkanicznych aniżeli wszystkie dawniej istniejące czyniły to podczas stulecia.

Drugim, nie mniej katastrofalnym efektem działalności silikoków był olbrzymi wzrost promieniotwórczości skał powierzchniowych. Miejscami szedł on w parze z działalnością nowo powstałych wulkanów i trzęsieniami ziemi, wyprzedzając je albo występując jako zjawisko wtórne. W innych przypadkach radioaktywne skażenie terenu było – przynajmniej na razie – jedynym dowodem obecności złowrogich bakterii.

Wskutek nadmiernego stężenia radioaktywności ogromne przestrzenie zgoła nie nadawały się do zamieszkania przez ludzi. Po innych można było chodzić tylko w ochronnych butach, w maskach lub w skafandrach. Promieniotwórczość podłoża zakażała powietrze i to w takim stopniu, że nawet na terenach, gdzie nie było silikoków, rośliny uprawne i.zwierzęta hodowlane nie nadawały się do spożycia. Już w czasie procesu asymilacji u roślin oraz oddychania zwierząt atomy promieniotwórcze przenikały do ich organizmów. Dołączając się do przyjmowanych za pośrednictwem pokarmu, kumulowały się i odkładały w różnym stężeniu w rozmaitych narządach.

Wprawdzie nic stanowiło to bezpośredniego zagrożenia dla ludzkości, gdyż w dobie szeroko rozwiniętej syntetycznej produkcji pokarmów dało się wykreślić z jadłospisu wszelką żywność o pochodzeniu naturalnym, przełamując pewne nawyki i upodobania. Również eliminując skażone pasze z karmy żywego inwentarza oraz siejąc rośliny na plantacjach sztucznie utrzymywanych w czystości, można było zachować przy życiu nawet przez długi czas zarówno stada podstawowe poszczególnych gatunków zwierząt. jak superelity zbóż, wartościowe sadzonki drzew leśnych i parkowych oraz wzorowe sady umożliwiające masowe zaszczepianie zrazów korzystnych odmian drzew owocowych. Niestety jednak nie zmieniło to faktu, że dzika flora skazana była na powolne, a fauna znacznie szybsze obumieranie.

Także ryby ujawniały znaczny stopień uradioaktywnienia. Próbki pobrane z dna oceanicznego wykazały, że chociaż podwodnych wulkanów powstało niewiele, pokryte morzami cztery piąte kuli ziemskiej było na dennych pokładach skalnych całkowicie skażone promieniotwórczością. Pociągało to groźbę nie tylko rychlej zagłady wszelkiego życia w wodzie, lecz również stopniowego ogrzewania się oceanów.

Prawie doszczętnie stopniały lody obu biegunów, co podniosło poziom mórz o czterdzieści kilka metrów. Trzeba było wybudować prowizoryczne porty, bo dotychczas istniejące zostały zalane.

Ludzkość mobilizowała wszystkie siły i środki, by bronić życia i cywilizacji. Mimo nadziei zwycięstwa należało brać pod uwagę także najgorszą ewentualność: emigrację na inne globy.

Było to jednak chwytanie się brzytwy przez tonącego. Dostosowanie warunków ja-kiejkolwiek planety w Układzie Słonecznym do tego, by mogli zamieszkiwać ją ludzie pod gołym niebem, wymagało przy aktualnym stanie techniki co najmniej dwóch stuleci. Co prawda ze sprawozdań nadsyłanych przez międzygwiezdną ekspedycję Astrobolidu, która przed dwudziestu czterema laty wyruszyła w powrotną drogę, zdawało się wynikać, że korzystając z doświadczeń Urpian można by znacznie przyspieszyć proces adaptacji przyrody planet do potrzeb ludzkości, jednak w nowo powołanym Komitecie Obrony Ludzkości nie brakowało działaczy, którzy wyrażali poważne wątpliwości, czy wobec próby narzucenia ludziom urpiańskiego modelu społeczeństwa, bezpieczne byłoby przyjmowanie pomocy tych istot w jakiejkolwiek formie. Zresztą dopiero w początkach grudnia dwa tysiące pięćset sześćdziesiątego czwartego roku załoga Astrobolidu dowiedziała się o tragicznych wydarzeniach na Ziemi i pierwsze potwierdzenie odbioru tej wiadomości powinno nadejść pod koniec kwietnia przyszłego roku.

Tak czy inaczej z ostateczną decyzją w sprawie pomocy Urpian należałoby poczekać do powrotu międzygwiezdnego statku we wrześniu dwa tysiące pięćset sześćdziesiąte– go szóstego roku, a tymczasem czas naglił i przygotowania do akcji przesiedleńczej musiały być niezwłocznie podjęte. W rachubę wchodziły tylko Mars i Wenus.

Na Marsie, w gruncie rzeczy łatwiejszym do skolonizowania, brakowało bazy dla takich poczynań: istniały tam tylko placówki badawcze z nielicznymi, często zmieniającymi się załogami. Wenus natomiast pokrywały dość liczne ośrodki naukowe; niektóre miały już parusetletnią tradycję. W ostatnich dziesiątkach lat kilkanaście spośród nich przekształciło się w niewielkie osady, nabierając charakteru kolonizacyjnego, choć na małą skalę. Najczęściej byty to okręty, hermetycznie odizolowane od otoczenia i swobodnie pływające po oceanie, który zalewał ponad dziewięćdziesiąt osiem procent powierzchni planety. Powstała konieczność sztucznej klimatyzacji siedzib, ich zupełnego odcięcia od świata zewnętrznego, jak również stworzenia od podstaw wielu gałęzi przemysłu, a szczególnie produkcji żywności syntetycznej. Tamtejsza przyroda nie dostarcza bowiem żadnych produktów bezpośrednio nadających się do spożycia.

– Nie przesądzając, czy uda się uchronić Ziemię dla ludzi, w związku z niebezpiecznym już stężeniem promieniotwórczości powietrza, przystąpiono do ewakuacji dzieci. Obawa przed genetycznymi zmianami wywołanymi radioaktywnością kazała chronić ludzkość przed degeneracją przyszłych pokoleń.

Tego dnia z kosmodromowego lotniska Warszawy miało odlecieć trzydzieści okrętów przestrzeni. Każdy z nich zabierał osiem tysięcy dzieci. Kilkuset inspektorów z Komitetu Obrony Ludzkości krzątało się po tym wielkim porcie komunikacji międzyplanetarnej. Podstawowym ich zadaniem było nie dopuścić do przeniesienia silikoków na Wenus, gdyż w skwarnym klimacie miałyby ułatwiony rozwój. Zdawano sobie w pełni sprawę, że zakażenie Wenus krzemowcami – wobec niemożności szybkiego stworzenia tam odpowiednio potężnej bazy technicznej do pokonania ich – kazałoby zrezygnować z tej planety jako schronienia dla uciekinierów z Ziemi. Pozostawałby Mars, na którym nie poczyniono dotąd żadnych przygotowań imigracyjnych.

Bernard Kruk podszedł do niewielkiej, lśniącej rakiety, która właśnie wylądowała. Wysiadł z niej mężczyzna w podeszłym wieku, o bujnej siwej czuprynie. Był to Tom Mallet, członek Najwyższego Kongresu Federacji Amerykańskiej, obecnie jeden z przywódców Światowego Komitetu Obrony Ludzkości.

Przeszli parę kroków w milczeniu. Potem Bernard zaczął składać sprawozdanie ze stanu przygotowań ewakuacyjnych.

Tom zatroskanym wzrokiem patrzył przed siebie.

– Uzgodniłem z Rem – powiedział matowym głosem – że wszystkie, nawet prowizoryczne pola lądowań statków na Wenus zostaną również zdezynfekowane kwasem RARC. W połączeniu z absolutną sterylnością tego lotniska oraz samych kosmodromów powinno to być należytym zabezpieczeniem.

– Tym bardziej – dorzucił Bernard – że na razie cała Europa jest obszarem czystym.

– Jak długo? – retorycznie zapytał Tom. – Na Półwyspie Pirenejskim już dwukrotnie pojawiły się silikoki zawleczone z Tunisu. Tylko szczęśliwe wykrycie ich już we wstępnym stadium zaatakowania niewielkich skrawków ziemi do głębokości kilkudziesięciu centymetrów pozwoliło zdusić w zarodku te niebezpieczne ogniska– zresztą nakładem olbrzymich środków.

Tom wciągnął głęboki oddech i kontynuował:

– Pomimo wszystkich – dokuczliwych zresztą – zarządzeń ograniczających ruch ludności, pomimo profilaktycznej dezynfekcji pasów nadbrzeżnych oraz środków transportu, któż zaręczy, że jutro silikoki nie pojawią się znowu gdzieś w Europie w takiej ilości, że nie zdołamy powstrzymać ich naporu? A jeśli to przekleństwo przyjdzie ze wschodu? Ognisko, które od Bajkału rozprzestrzeniało się na środkową Syberię, zostało wprawdzie zlokalizowane, lecz nie wiemy, na jak długo. Jest ono wyjątkowo zaborcze i przeżera ziemię na znaczną głębokość. Obecnie stosowane środki tu nie pomogą.

Tom zasępił się. Pionowe bruzdy ostrzej niż zwykle pożłobiły jego wysokie czoło, a duże czarne oczy wyrażały bezsilną boleść. Zdawało się, ze chce coś powiedzieć, ale się waha. Wreszcie dał upust temu, co go tak nurtowało.

– Widzisz, Ber – powiedział serdecznie – to, co ci powiem, dowodzi słabości, ale człowiek nie może być zawsze silny. Czasami łamie się jak skrzywdzone dziecko. Albo jak starzec – dodał z wysiłkiem. – Jestem stary. Przeżyłem wspaniałe rzeczy i żałuję, że doczekałem tego roku; że nie umarłem w spokoju. Właściwie powinienem odpędzać takie myśli, bo jestem potrzebny. Ale, niestety, tak jest…

– To zresztą nieważne – ciągnął po chwili. – Prawie sto czterdzieści lat temu jako trzynastoletni chłopak mieszkałem w Celestii. Jak potrafiłem, pomagałem twemu pradziadowi, także Bernardowi Krukowi, w walce o udaremnienie zniszczenia statku lecącego z Ziemi, który niósł nam wolność.

Dwadzieścia lat później stanąłem na Ziemi. Blask słońca raził mnie w oczy. Błękit nieba zachwycał najpiękniejszą barwą, jaką mógłbym wymarzyć. Sunące po nim obłoki, nigdy takie same, były wtedy i są dla mnie do dziś tworem niezrównanego artyzmu przyrody. Potem porwało mnie i bez reszty pochłonęło życie pod tym niebem. Brałem w nim udział bujny i namiętny, chyba mocniej i głębiej ceniąc sobie to, co stworzyła ludzkość, gdyż nie urodziłem się na Ziemi. Doczekałem bardzo późnych lat. Ale czyżbym po to ich doczekał, by teraz patrzeć na agonię ludzkiego świata? Patrzeć na zniszczenia ogarniające lądy i morza, patrzeć na postępującą zagładę, której nie potrafimy opanować?

Ta rozpacz starego człowieka, jednego z przywódców ludzkości, wywarła wstrząsające wrażenie na Bernardzie. Wydało mu się nagle, że sam jest zbyt mało czynny, że nie daje z siebie wszystkiego w tej powszechnej walce o życie, pełnej poświęceń i determinacji. Długo patrzył na przyjaciela swego pradziadka, na Toma Malleta, którego droga do ojczyzny wiodła poprzez setki miliardów kilometrów kosmicznej pustki.

Rzucił tylko:

– Doczekasz zwycięstwa.

Zastanowił się przez chwilę, czy powiedział to serio. Czy nie posunął się do taniego pocieszenia bez pokrycia. Ale na sprostowanie było za późno. A Mallet milczał z jakimś nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Spojrzawszy przypadkowo na ścianę kosmoportu Bernard drgnął.

20 lipca 2565 roku.

Świetlne cyfry wiecznego kalendarza przypominały mu to, czego i tak nie był w stanie zapomnieć.

– Rok temu… – w roztargnieniu powiedział głośno do siebie.

– Co takiego? – spytał szczebiotliwy głosik tuż za nim. Mała jasna główka zadarta do góry dopominała się odpowiedzi.

– Powtórz! – nalegała dziewczynka. – Nie chcesz? To ja sama powtórzę: „Rok temu” – wysylabizowała trochę śmiesznie. Może chciała naśladować jego głos, ale nic z tego nie wyszło.

– Powiedz, co było rok temu – dopominał się w dalszym ciągu ośmioletni brzdąc. Bernard zbierał myśli.

– Dobrze. Zaraz ci powiem – rzucił obiecująco.

Rok temu stało się bardzo wiele… Jak miał to wyjaśnić dziecku? Z pewnością pamiętała, tylko nie mogła wiedzieć, że akurat dziś upływa rok. Wszystko rozumne na Ziemi pamiętało i musiało pamiętać o tamtym. Ona także przeżywała to z całą ludzkością – po swojemu, w swoim dziecięcym wymiarze.

A Bernard? Także widział to po swojemu… Każdy człowiek widzi właśnie po swojemu każdą rzecz. Skrzydła nienaturalnej zorzy, która oblała rumieńcem ostatnią noc jego i Silvy. Później lot… Zatruta rzeka… Śmierć i nadzieja zmartwychwstania. I druga śmierć Silvy.

– Widzisz… – zaczął z wahaniem – rok temu na Antarktydzie wybuchły wulkany, zatrzęsła się ziemia, powietrze było pełne dymu i kurzu. Potem zrobiło się bardzo gorąco i duszno, lunety ulewne deszcze, popłynęły błotniste rzeki. Już w pierwszych dniach katastrofy zginęło mnóstwo ludzi. Potem wiesz, co było…

– Potem na całym świecie zaczęło się dziać bardzo źle – wyrecytowała dziewczynka tak, jakby odpowiadała w czasie lekcji na zadane pytanie. Przez chwilę myślała, potem rzuciła z zaciekawieniem:

– Ty się nazywasz Kruk, prawda?

– Tak – odparł Bernard.

Nie zdziwił się tym pytaniem. Wielu ludzi znało go przecieżz telewizji, zwłaszcza w ostatnich miesiącach.

– Uratowałeś mi życie – powiedziała bardzo naturalnie.

Akcja, którą Bernard kierował w ciągu minionego roku, ocaliła od śmierci całe zastępy ludzi. Ewakuowano przecież miasta. Ba, w późniejszym okresie nawet kraje i rozległe połacie kontynentów. Czy jednak on sam, bezpośrednio, uratował komuś życie? Czul się zażenowany oświadczeniem nie znanej mu dziewczynki. Ona zaś podjęła:

– To było tak: Pojechaliśmy z nauczycielem całą klasą na Ziemię Galileusza. Była to wycieczka. Na tydzień. Bo ty nie wiesz, że ja mieszkałam u mamusi w Afryce. W takim dużym, starym mieście, które się nazywa Johannesburg. Kiedy tam zaczęło być źle, to mamusia zabrała mnie do Europy.

Mała odsapnęła chwileczkę.

– Aha, ale mam powiedzieć, jak uratowałeś mi życie. To było rok temu, jak mówisz. Pierwszy raz widziałam noc polarną. Strasznie mi się podobało, że tak bez przerwy trwa noc, że nie świta. Ale gdzieś daleko zaczęło się rozjaśniać i powiedziałam, że świta. Ja pierwsza to powiedziałam. Zdziwiłam się i inne dzieci też się zdziwiły, bo nauczyciel nam mówił, że będzie noc przez ten tydzień naszej wycieczki i później jeszcze przez cały miesiąc. A teraz nauczyciel też powiedział, że Io nie świta. Ale nie umiał nam wytłumaczyć, dlaczego tam daleko niebo jest różowawe…

– Patrzyłaś wtedy na gwiazdy? – przerwał Bernard nieoczekiwanie.

– A jakże, patrzyłam. Były ładne. Potem już nigdy nie oglądałam takich ładnych gwiazd.

On też patrzył. I Silva patrzyła. Patrzyła w te same gwiazdy i chciała polecieć tam, daleko, razem z nim.

Dziewczynka ciągnęła opowiadanie:

– Potem nie było gwiazd. I nic było powietrza. Tylko okropny kurz, od którego się krztusiłam. Nauczyciel powiedział, że musimy czekać na rakietę, która nas zabierze. Czekaliśmy bardzo długo. Nie wiem ile godzin, ale bardzo długo. Już staliśmy po kolana w tym kurzu, który był gorący, aż parzył nogi. Później, w domu, leżałam w łóżku, a mamusia smarowała mi nogi maścią i owijała bandażem. Były takie brzydkie, czer wone i skóra z nich schodziła. A w tym kurzu nie mogliśmy się położyć, bo nauczycie! powiedział, że udusilibyśmy się. Teraz już Bernard nie słyszał słów dziewczynki. W myślach wrócił do wspomnieli z tamtego dnia.

– Dlaczego tak późno przysłałeś po nas rakietę? – uparcie pytało dziecko.

– Nie mogłem wcześniej – odparł Bernard z wysiłkiem. Dziewczynka wciągnęła powietrze i powiedziała rezolutnie:

– Ale uratowałeś mi życie. A wiesz, od kogo to wiem? Od mamusi. Mamusia powiedziała mi wtedy, że właśnie ty uratowałeś mi życie. I przykazała, abym to zawsze pamiętała.

Bernarda opadły wspomnienia. Rok temu siedział przy biurku w Instytucie Ochrony Człowieka wraz z Frankiem Skiepurskim. Ze Wszech stron nadciągały meldunki: rozpaczliwe wołania o pomoc. Czekał powrotu rakiet. Na razie wszystkie były w akcji. Myślał wtedy o Silvie, która leżała bezbronna w samotnej willi, w pobliżu rezerwatu zamienionego w martwą pustynię pyłów wulkanicznych. Myślał o tysiącach ludzi konających z duszności, pragnienia, wyczerpania; myślał o całych miastach, daremnie oczekujących ewakuacji, i znowu o Silvie. Nerwowo przekładał plik kartek. Jedna z nich podawała miejsce pobytu studenta z Sydney, który wybrał się na samotną wycieczkę. Czekał w rezerwacie przyrody polarnej zaledwie osiemdziesiąt kilometrów od Silvy. Bernard zastanawiał się, czy posłać po nich oboje mający przybyć pojazd. Odłożył kartkę. Potem natrafił na informację o wycieczce trzydziestu uczniów z Johannesbur-ga. Nauczyciel określił w meldunku sytuację dokładnie tak jak opowiadała dziewczynka. Nadleciała właśnie rakieta – jedyna, jaką rozporządzał.

Rakietę wysłał po dzieci. Przybyły szczęśliwie, cała trzydziestka z nauczycielem. A jedno z nich stało teraz przy nim i mówiło po prostu: – Uratowałeś mi życie.

– Jak się nazywasz? – zapytał Bernard.

– Gina Hammersted – odpowiedziała. Bernard przybladł.

Niewiele brakowało, abyś była moją córką – pomyślał. A głośno powiedział;

– Twoja mamusia ma na imię Rem, prawda? Dziewczynka energicznie skinęła głową.

– A gdzie mama jest teraz? – spytał.

– Na Wenus. Właśnie lecę do mamy.

.– Do mamy… – powtórzył Bernard w zamyśleniu. Po chwili dodał:

– Znam twoją mamę od bardzo dawna. Dawniej niż ty chodzisz po świecie. Masz takie same miedziane oczy jak mama.

– Wiem o tym – odparła Gina z dziewczęcą zalotnością.

Bernard wpadł w pogodniejszy nastrój. Trochę ubawiła go mała. Znał ją zresztą z fotografii, lecz jako trzyletniego szkraba. W ostatnich latach widywał Rem rzadko – na różnych konferencjach, i to przeważnie za pośrednictwem telewizji. Wiedział, że prędzej czy później spotkają się. Teraz zapragnął, żeby to nastąpiło jak najprędzej.

– O czym wiesz? – zapytał matą przekornie. – Ze masz oczy jak mama, czy że ja twoją mamę znam.

– Wiem i jedno, i drugie – oznajmiła. – Mamusia nieraz mówiła o tobie.

– Doprawdy? – wyrwało się Bernardowi. Był szczerze ucieszony tą wiadomością.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю