355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Kosmicni bracia » Текст книги (страница 9)
Kosmicni bracia
  • Текст добавлен: 24 сентября 2016, 04:48

Текст книги "Kosmicni bracia"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 9 (всего у книги 28 страниц)

U wejścia do obozu ukazali się Szu, Lu i Ast.

– Witaj, Szu! – zawołała Zoe.

Szu położył na ziemi upolowanego żółtego potworka o sześciu łapach. Spojrzał niepewnie na Ast, potem jednak podszedł do Zoe i serdecznie ją uścisnął.

– Ast opowiada o tobie niezwykłe historie. Gdybym nie widział Lu i nie stwierdził w praktyce jego umiejętności, nigdy bym nie uwierzył.

– Szu dziś wyjątkowo szybko upolował żółtaka – wyjaśniła Ast. – Dlatego zawrócił zaraz do obozu. Szedł jednak inną drogą. Gdyby nie Lu, na pewno bym go nie spotkała.

Szu patrzył na chłopca z podziwem, pomieszanym zarazem z jakąś satysfakcją.

– Ty i Zoe jesteście mi najbliżsi – powiedział niespodziewanie Lu. – A dlaczego nie jesteście „partnerami radości”?

– Lu! – Zoe spąsowiała.

– Wiem, że nigdy nie byliście „partnerami radości”, chociaż Ast myśli stale, że tak. Pytała mnie w drodze.

– Dziwię ci się, Ast – Jaro spojrzał na nią z oburzeniem. – Jeszcze ci mało do wodów?

– Ależ ja o nic Lu nie pytałam! – zaprzeczyła gwałtownie. – Co on plecie?

– Pytałaś!

– Gdzie? Kiedy?

– Pytałaś – upierał się chłopiec.

– Czy Ast mówiła do ciebie słowami? – zapytał naraz Jaro.

– Słowami? – Lu zastanowił się. – Chyba nie…

– No, to wszystko jasne.

– Powiedz, Lu, co robisz, kiedy cię wzywają Urpianie do siebie? – nawiązalam do tego, o czym mówiła Zoe.

– Co mam robić? Idę.

– A później?

– Później się z nimi bawię.

– Bawisz się? A co oni robią?

– Pokazują mi różne rzeczy. Są to… a więc… – mówił tak, jakby połykał jakieś słowa.

– Na przykład? Opowiedz.

– No… różne takie rzeczy… Czasem nawet was pokazują. I tych innych też.

– Jakich innych?

– Takich jak mama i wy, ale innych.

– Gdzie ci inni są?

– Daleko. Ale mają przyjść.

– Skąd to wiesz?

– Od Urpian.

– Więc oni mówią coś do ciebie?

– No, chyba!

– Rozumiesz ich?

– Tak. Chyba że coś bardzo dużo kręcą.

– Jak to kręcą?

– No, nie wiesz? Przecież oni… Ja z nimi… Wyraźnie połykał jakieś fragmenty zdań.

– Nie boisz się ich?

– Czemu miałbym się bać?

– Powiedziałaś, że Urpianie przeprowadzają na Lu jakieś eksperymenty – zwróciłam się do Zoe. – Na czym opierasz to podejrzenie?

– Niestety, istnieje niezbity dowód. Gdy o tym myślę, ogarnia mnie strach. Otóż pewnego dnia dostrzegłam u niego we włosach coś… Zobaczcie zresztą sami.

Podeszłam do chłopca i sięgnęłam mu do głowy. Odsunął się ode mnie pośpiesznie.

– Nie dotykaj! Nie ruszaj tego! – zawołał z ogromną powagą.

– Lu, pokaż Daisy, co masz na głowie! – powiedziała ciepło Zoe. Chłopiec spojrzał na nią niechętnie. Chwilę jakby się wahał.

Jednak w końcu usłuchał.

Rozgarnął palcami włosy, odsłaniając niewielką kępkę czerwonawej szczeciny, ale tylko na chwilę, bo natychmiast zakrył ją z powrotem włosami.

– Rozumiecie? – powiedziała drżącym głosem Zoe. – Teraz chyba wszystko rozumiecie? Milczeliśmy.

– Skąd Lu wie, że Szu jest jego ojcem? – zapytała nagle Ast.

– Na pewno nie ode mnie – odparła pośpiesznie Zoe. – O tym dowiedział się od Urpian.

– Nie rozumiem, do czego potrzebne im dziecko? Bo chyba to nie tylko eksperyment – zastanawiał się Jaro.

– Może chcą po prostu wychować sobie tłumacza – odrzekł Dean. – Może szukają bliższego kontaktu z nami? Na ustach Zoe pojawił się znów ironiczny uśmiech.

– Dziecinnie naiwne byłyby to środki w porównaniu z ich wiedzą i techniką.

– W jaki sposób oni się rozmnażają? Czy dużo mają dzieci?

– Trudno odpowiedzieć, czy dużo mają dzieci. Oni sami swych dzieci nie rodzą. Nie wiem, w jaki sposób rozmnażali się kiedyś, przed wiekami, ale teraz nie spostrzegłam w budynkach mieszkalnych żadnego młodego osobnika żyjącego w towarzystwie starszych. Za to w jednym punkcie miasta istnieje wielki, złożony z setek kondygnacji gmach, w którym ogromna większość osobników wydaje się niedojrzała fizycznie. Widziałam ten gmach, niestety tylko dwa razy i to krótko.

– Przypuszczasz, że rozwój embrionalny i proces wychowania odbywa się u nich zbiorowo w jakimś scentralizowanym ośrodku hodowlanym?

– Bardzo możliwe. Może nawet zautomatyzowanym.

– Więc nie ma u nich rodziny, miłości? – wtrąciła Ast z ogromnym zdziwieniem.

– Nie wiem. Wiele ich obyczajów znam tylko z powierzchownych, przypadkowych spostrzeżeń. Są to, zdaje się, istoty dwupłciowe, nie zróżnicowane.

– Hermafrodyci?

– Chyba tak. Łączą się jednak w pary. Właśnie takie pary Lu nazywa „partnerami radości”.

– Mówiłaś, że bardzo rzadko opuszczają swoje domy. Skąd to wiesz?

– Ściany domów są przezroczyste.

– Więc nie ma u nich żadnego życia społecznego? Żadnych zebrań, spotkań, narad?

– Owszem. Spotykają się czasami, ale przeważnie współdziałają ze sobą za pomocą radiotelewizji. Oczywiście ich telewizję trudno porównać z naszą. Raczej mam tu na myśli funkcję, jaką spełnia. Najczęściej jednak tkwią samotnie w małych i pustych po-koikach.

– Co oni właściwie tam robią? Może śpią?

– Chyba nie. Nie widziałam nigdy Urpian śpiących. Ale w tych pokoikach spędzają ponad osiemdziesiąt procent życia. Wątpię, by istoty rozumne, wysoko cywilizowane marnowały na sen tyle czasu.

– Czy Urpianie zwracali na ciebie uwagę, gdy tak wędrowałaś po dachach i ogrodach?

– Owszem. Czasami. Ale była to uwaga obojętnych przechodniów.

– Kiedy uciekłaś od nich? – zapytał Szu.

– Nie uciekłam. Chciałam koniecznie zobaczyć się z wami. Wzięłam Lu na kolana i powiedziałam mu, że pójdziemy i poszukamy drogi do was. Lu odrzekł wówczas: – Nie pójdziemy tam. – I wiedziałam, że nic na Io nie poradzę. Nawet nie próbowałam go przekonywać. To byłoby bezcelowe. Pragnęłam jednak bardzo. Widocznie wiedział o tym, bo już po paru dniach powiedział do mnie: – Mamo, pójdziemy do Szu. – I poszliśmy. On mnie prowadził. Przeważnie po dachach. Potem otoczyły nas świecące pyły i sama nie wiem kiedy znalazłam się tu, na wzgórzu.

– Trzeba zapytać Lu – zaproponował Szu i zwrócił się wprost do chłopca. – Skąd się tu wziąłeś?

– Myśmy tu… – wykonał jakiś nieuchwytny ruch zastępujący słowa. – To jeszcze… tak uniósł nas…

– Lu! Spróbuj opowiedzieć po kolei. Jaśniej!

– Przecież mówię!

– Nic nie rozumiemy.

– Nie rozumiecie? – zdziwił się. – Nie rozumiecie, co mówię? Mama też często mówi, że nie rozumie, co mówię.

– Pokaż chociaż ręką, gdzie są ci twoi Urpianie – podsunął Jaro. Lu spojrzał na niego uważnie, potem wskazał ręką na północo-zachód.

– Daleko stąd?

Lu wzruszył ramionami.

– Spróbuj jeszcze raz powoli wytłumaczyć nam, co się z wami działo, gdy postanowiliście tu przyjść.

– To chciała mama. Ale… musimy już wracać – powiedział nagle stanowczo.

– Pozostańmy jeszcze trochę – prosiła Zoe, patrząc na syna błagalnie.

– Nie. Trzeba wracać.

– Lu! Powiedz im, że my chcemy jeszcze trochę tu zostać.

Rozejrzałam się odruchowo na wszystkie strony. Wydało mi się, że gdzieś w pobliżu, może wśród wysokich krzaków, kryją się małe, trójnogie postacie. Znów mój wzrok zatrzymał się na Lu.

Chłopiec miał przymknięte powieki. Ruchy jego stały się naraz nerwowe, przyśpieszone. Twarz mu spąsowiała, potem szybko zbladła. Otworzył oczy.

– Możemy zostać. Trochę… – powiedział, z trudem przełykając ślinę. – Niedługo…

– Koniecznie chcecie odejść? W oczach Lu pojawiły się złe błyski.

– Musimy wrócić. Ja muszę wrócić do nich. I mama… Musimy. Oni tak mówią. Jaro był zupełnie wytracony z równowagi.

– Zoe, co to wszystko znaczy? Co oni robią z Lu, z tobą? Co oni z nami wszystkimi wyprawiają? Jak nas traktują? Nerwowy skurcz wykrzywił twarz Zoe.

– Jak nas traktują? – powtórzyła z wysiłkiem. – Boję się, że jak króliki doświadczalne.

NA OBRAZ l PODOBIEŃSTWO

Po wizycie Zoe i Lu w naszym życiu zaszły dość zasadnicze zmiany. Zgodnie ze wskazówką Lu wyruszyliśmy jeszcze tego samego dnia na północo-zachód. Teren byt w dalszym ciągu falisty, stepowo-lesisty, poprzecinany licznymi rzeczkami i strumykami, porośnięty miejscami dość gęstą, dziko pieniącą się roślinnością.

Wędrówka nasza nie trwała długo. Już wieczorem drugiego dnia juventyńskiego dostrzegliśmy nad horyzontem dalekie światła jakiejś gigantycznej wieży. Nie mieliśmy wątpliwości, że jest to wieża, o której wspominała Zoe.

W czasie drogi dokonaliśmy interesującego odkrycia archeologicznego. Otóż zarówno w puszczy, jak i na stepie znaleźliśmy sporo śladów jakichś starych, nie używanych od kilku wieków arterii komunikacyjnych o nawierzchni z różowego plastyku. Drogi te były przeważnie całkowicie zarosłe nawet większymi okazami flory juventyńskiej. W trzech miejscach, na skrzyżowaniach dróg, znaleźliśmy wielkie posągi i bloki pokryte płasko rzeźbami, niestety, w dużym stopniu zniszczonymi przez wodę, wiatr, a przede wszystkim zarastające je rośliny. Posągi i płaskorzeźby nosiły cechy wpływów starej sztuki Urpian, której wiele różnych form odkryliśmy poprzednio na ich macierzystej planecie w Układzie Proxima Centauri.

Nie znaleźliśmy jednak żadnych świeżych śladów bytności gospodarzy planety na tym terenie. Może niechęć tych istot do opuszczania swych siedzib osiągnęła aż taką krańcowość, że niektóre obszary tego globu zmieniły się w dzikie, pierwotne puszcze?

Następnego dnia juventyńskiego przeprawiliśmy się z niemałym trudem przez szeroką, wartką rzekę. Za rzeką rozciągał się gęsty las potężnych roślin o fantastycznie powyginanych pniach i konarach, ciągnących się poziomo setkami metrów. Zza wierzchołków tych drzew widzieliśmy już jednak błyszczące w promieniach zachodzącego Tolimana przezroczyste mury ogromnego miasta.

Las obfitował w różne owoce i chociaż dotąd nie spotkaliśmy żadnych większych zwierząt, z żywnością kłopotu nie było. Szczególnie przypadły nam do smaku potężne jak głowa ludzka owoce, podobne w budowie do pęcherza wypełnionego wodą. Zawierały kwaskowy płyn i stąd nazywaliśmy je kwasocystami. Jak się później okazało, owe kwasocysty zawierały szczególnie pożywny napój stanowiący główny pokarm Urpian, nim przeszli oni na odżywianie całkowicie syntetyczne.

Przebycie dwukilometrowego pasa między rzeką a murami miasta zajęło nam blisko całe przedpołudnie następnego dnia. Nagrodą za wytrwałość była jednak niespodzianka, jaką znaleźliśmy pod miastem. Niespodzianka, co się zowie – iście w stylu urpiańskim!

W jaki sposób Urpianie przewidzieli, w którym miejscu dotrzemy do murów, trudno dociec. Szu raczej skłaniał się do przypuszczeń, że oddziałując w jakiś niedostrzegalny sposób na nasze mózgi, prowadzili nas z góry zaplanowaną przez siebie trasą.

Pozostaje faktem, że w końcu wędrówki spotkaliśmy przygotowany dla nas „dom” Był to pawilon o kolisto wygiętych, przezroczystych ścianach i dachu, ustawiony na oczyszczonej z drzew, rozległej polanie. Jak obliczył Szu, polanę tę przygotowali Urpianie przed dwoma dniami, a więc gdy jeszcze przebywaliśmy za rzeką.

Pawilon nie był pusty. Wypełniały go liczne sprzęty skopiowane drobiazgowo na wzór sprzętów kosmolotu. Jak się później okazało, to minimum komfortu życiowego zawdzięczaliśmy interwencji Zoe i Lu.

Jakkolwiek nasza sytuacja materialna uległa znacznej poprawie, możliwości ruchu były ograniczone. Zbytnie oddalanie się od pawilonu i błądzenie po puszczy nie należało do przyjemności. O przedostaniu się zaś do miasta nie było mowy. Poszczególne bloki stały jeden przy drugim niby wysoki mur obronny dawnej twierdzy. Żadnej arterii komunikacyjnej ani bramy, żadnych drzwi prowadzących do wnętrza domów. Mogliśmy obserwować przez przezroczyste ściany, co dzieje się na poszczególnych kondygnacjach tych budowli i nic poza tym. Byliśmy w rzeczywistości tak samo odizolowani od świata jak poprzednio wśród dzikich wzgórz. Zoe powiedziała nam później, że choćbyśmy okrążyli całe miasto, nigdzie nie znaleźlibyśmy do niego wejścia.

Przychodziła teraz do nas częściej, przynosząc nowiny dotyczące Urpian i Lu. Zjawiała się w sposób niezwykły, trudny do zrozumienia mimo jej tłumaczeń. Przenikała przez owe niedostępne dla nas ściany, poruszając się znów, jak już to kiedyś widzieliśmy, w sposób niewiarygodnie szybki i gwałtowny. Po przekroczeniu przejrzystego muru biegła jeszcze czas jakiś z taką samą prędkością, a potem nagle wracała do normalnego stanu. Przy powrocie do miasta proces ten powtarzał się w odwrotnej kolejności.

Na nasze pytania Zoe odpowiadała, że w niektórych miejscach ścian dostrzega coś w rodzaju drzwi. Są to prawdopodobnie silne pola, które na krótkie momenty zanikają, ukazują się, znów zanikają itd. Tych „mrugających” niezmiernie szybko drzwi nie może w ogóle zauważyć, a co dopiero przekroczyć zwykły człowiek, odbierający wrażenia znacznie wolniej niż Urpianie. Z chwilą jednak, gdy znajduje się w stanie wzmożenia tempa procesów fizjologicznych i czas płynie dla niego pozornie wolniej, dostrzega te otwory i może przebiec je, zanim się zamkną.

Zoe nie wiedziała, w jaki sposób następowała u niej zmiana tempa procesów życiowych. Podejrzewała, że wiązało się to z działaniem owego przezroczystego stroju, który miała na sobie. Nie chciała jednak dokonywać eksperymentów, a tym bardziej zdjąć go z siebie, gdyż obawiała się, że nie mogłaby później powrócić do Lu.

Nie dziwiliśmy się jej obawom. Wiedzieliśmy z doświadczenia, jakie nieprzyjemne figle potrafią płatać nam Urpianie, jeśli coś nie odpowiada ich woli. Domaganie się zaś od Zoe pozostawienia Lu wśród Urpian byłoby żądaniem nieludzkim. I tak od pewnego czasu żaliła się, że Lu coraz częściej i na coraz dłuższy okres znika.

Właściwie już w piątym tygodniu naszego pobytu pod murami miasta oświadczyła otwarcie, że z Lu dzieje się coś niedobrego. Co prawda, fizycznie i umysłowo rozwijał się normalnie (jeśli w ogóle można mówić o normalnym rozwoju w tempie od trzydziestu do sześćdziesięciu razy szybszym), rósł i stawał się coraz mądrzejszy, ale jednocześnie, zwłaszcza po dłuższej nieobecności, nabierał, jak twierdziła Zoe, jakichś nieludzkich, nieprzyjemnych cech. Nie było to już dziecko pragnące matczynej pieszczoty, igrające niegdyś z Ro i odczuwające potrzebę wypowiedzenia wszystkiego, co przeżyło, lecz baczny obserwator, rzeczowy, zimny krytyk, a nawet zdecydowanie ukształtowana indywidualność, dążąca do narzucenia swej woli innym ludziom. Lu stawał się coraz obojętniejszy wobec matki, coraz bardziej obcy i pozbawiony uczuć ludzkich, a jednocześnie zachowanie jego nabierało wręcz cech urpiańskich. Coraz częściej traktował Zoe jak istotę niższą. Zauważyła również, że zaczyna tak jak Urpianie tkwić nieruchomo przez niepokojąco długie okresy w owych ciasnych, kryształowych salkach.

My ze swej strony podjęliśmy systematyczne próby nawiązania z Urpianami bliższego kontaktu. Nie było to ani łatwe, ani trudne. Widzieliśmy Urpian stale. Zdarzało się również czasem, bardzo co prawda rzadko, iż przenikali przez ściany i przebiegali z ogromną szybkością przez puszczę, zwinnie skacząc z gałęzi na gałąź na swych pięciu kończynach. Jednak wszelkie wysiłki zmierzające do skoncentrowania ich uwagi na tym, co do nich mówimy, czy znakach, za pomocą których usiłujemy się z nimi porozumieć, spełzły na niczym.

Nawet ci, którzy patrzyli na nas, zachowywali się dziwacznie. Zatrzymywali się na moment, potem znów pędzili dalej. W ogóle nie wykazywali zainteresowania naszymi próbami nawiązania kontaktu. Niemałą rolę odgrywało tu różne tempo przeżyć, ale przecież, jak wynikało z opowiadań Zoe, obojętność ta występowała również względem niej.

W związku z tym najbardziej niepokoił nas bliski termin przylotu Astrobolidu. Czy całą ekspedycję czeka ten sam los?

Liczyliśmy tylko na Zoe, a raczej na wpływ, jaki wywierała na Lu. Niestety, wpływ ten kurczył się w zastraszającym tempie, choć nie ustawała w wysiłkach, wykorzystując każde z nim spotkanie. Byliśmy przekonani, że robi, co może.

Mówiła nam, że Lu coś wie o Astrobolidzie, jednak nie chce jej nic powiedzieć. Podobno twierdził wręcz, że nasze obawy, iż Urpianie doprowadzą do zniszczenia ekspedycji, są naiwne, a nawet parokrotnie oświadczył, że powinniśmy być Urpianom posłuszni, a najlepiej na tym ludzkość wyjdzie. Zoe nie dowiedziała się jednak, na czym to posłuszeństwo ma polegać. Z każdą kolejną wizytą była coraz bardziej zdenerwowana i zaniepokojona. Na nasze pytania coraz częściej odpowiadała półsłówkami. Wreszcie w ogóle przestała przychodzić.

Życie nasze toczyło się monotonnie, w bezczynnym oczekiwaniu na coś, co ma nadejść.

Tak minęły od ostatnich odwiedzin Zoe dwadzieścia trzy dni juventyńskie, czyli ponad miesiąc ziemski. Nie wiedzieliśmy, co w tym czasie działo się z nią i z Lu. Mogliśmy tylko przypuszczać, że dla nich dwojga upłynęły chyba trzy, cztery lata życia.

Według obliczeń Deana ekspedycja Astrobolidu powinna była już wylądować na Błyskającej. Jak było naprawdę, dowiedzieliśmy się niebawem.

Dwudziestego czwartego dnia juventyńskiego, licząc od ostatnich odwiedzin Zoe, w godzinach popołudniowych, gdy powróciliśmy wszyscy do pawilonu po dłuższym spacerze pod murami miasta, nastąpiło to, czego, się najmniej mogliśmy spodziewać. Gdy Jaro jako ostatni z wchodzących przekroczył pionową szczelinę między przezroczystymi ścianami pawilonu, odnieśliśmy wrażenie, jakby ściany nagle się gdzieś rozpierzchły, i niespodziewanie naszym oczom ukazało się wnętrze… Astrobolidu. Przy pulpicie kierowniczym pantoskopu siedział przewodniczący ekspedycji Andrzej Kraw-czyk i rozmawiał z Korą Heto, która stała w drzwiach obserwatorium. Postacie ich były ogromne, jakby oglądane w stereokinie.

Na ekranie pantoskopu świeciła zielonkawym światłem wielka kula Juventy. A więc Astrobolid nie poleciał za nami na Błyskającą! To było pierwsze nasze radosne spostrzeżenie.

Andrzej i Kora rozmawiali, a do naszych uszu docierała ich rozmowa.

– Źródło sygnałów musi znajdować się gdzieś w pobliżu przylądka – mówił Andrzej. Prawdopodobnie nawet na terenie tego miasta.

– Dlaczego jednak nie przechodzą na wizję, a przynajmniej na samą fonię? – zastanawiała się Kora.

– Widocznie nie mogą. Może kosmolot został na Błyskającej i przylecieli tu w statku gospodarzy układu. Ostatnie meldunki słowne pochodzą sprzed lądowania na Błyskającej.

– Nie bardzo mi się to podoba. Przecież z tej odległości byłby już zupełnie możliwy odbiór emisji nawet nadajników skafandrowych. Wszystko wydaje się dość niepokojące. To długie, blisko pięciomiesięczne milczenie… A teraz znów odezwanie się radiolatarni.

– W każdym razie czekać dłużej chyba nie ma sensu. Niech Wład leci na zwiady z łazikiem jako ubezpieczeniem.

– Nie! – zawołała odruchowo Ast.

– Przecież oni nas nie słyszą – rzucił szeptem do mego ucha Dean. Ale Andrzej i Kora usłyszeli. Odwrócili gwałtownie głowy, oczy ich rozszerzyło zdziwienie.

– Andrzej! – krzyknął Jaro.

– Jaro! Szu! Dean! – zawołał astronom. – Co tu się dzieje?

– A więc naprawdę widzicie nas i słyszycie?

– Zupełnie wyraźnie!

– Gdzie nas widzicie?

– Na środku sali. Jakby niewielki, świecący obłok, a w nim wasze postacie. Nawet sprzęty. Zdaje się, że fragment wnętrza kosmolotu. Postacie wasze są małe, bardzo małe. – To prawdopodobnie urpiańska telewizja – usiłował wyjaśnić Jaro.

– Ale skąd we wnętrzu Astrobolidu?

– Gdyby tylko takie zagadki trzeba było rozwiązywać – westchnął Szu. – Tu cały świat jest jedną wielką niewiadomą.

– Mówże jaśniej, co się z wami dzieje?

– Przede wszystkim nie lądujcie! – zawołałam nerwowo, przypomniawszy sobie słowa Andrzeja. – Te sygnały są nie nasze, to Urpianie wprowadzają was w błąd. Nic ufajcie im. Przyślijcie po nas jakiś zautomatyzowany prom, ale sami nie lądujcie na tej przeklętej planecie.

– Przeklętej planecie? – Andrzej nie mógł zrozumieć, co mam na myśli. Tymczasem na ścianach ukazały się plastyczne obrazy z włączanych kolejno wi-deofonów. Nasi przyjaciele, krewni, koledzy, koleżanki, których nie widzieliśmy już od wielu miesięcy. Oto rozpromieniona szczęściem twarz Tai – matki Szu, oto zawsze opanowany mimo wzruszenia Igor Kondratjew ze swą córką Ziną, oto Will Summer-brock, Nym, Suzy, Wiktor, Rita, Hans… Coraz więcej twarzy… W drzwiach pojawili się Ingrid i Allan.

– Więc wszyscy żyjecie? Jesteście zdrowi? Cóż to za niezwykła telewizja! Co się z wami działo? Gdzie wylądowaliście? Dlaczego nie dawaliście znaku życia? – krzyżowały się pytania.

– Cóż znaczą te wasze brody, długie włosy? Opaski na biodrach?

– Gdzie wasze ubrania? Co to za maskarada?

– Gdzie kosmolot?

– Został zniszczony cztery miesiące temu! Zapanowała na chwilę cisza. – A sprzęty? Przecież to są koje, tapczany i fotele z kosmolotu? – zdziwił się Andrzej.

– Sprzęty zostały odtworzone przez Urpian – wyjaśnił Szu. – Zresztą są one jedynymi przedmiotami ze świata cywilizowanego, z których nam pozwolono korzystać.

– Nie rozumiem.

– Pozbawiono nas wszystkiego! – wybuchnął Jaro. – Te sprzęty to też dopiero niedawno… Przedtem żyliśmy zupełnie jak ludzie pierwotni. W dzikiej puszczy. Nadzy, bezbronni… Gdyby nie Lu…

– Co za Lu?

– Syn Zoe.

Spojrzałam odruchowo na Allana. Twarz jego jakby zszarzała.

– Zoe ma syna? Z kim?

Pytanie padło z ust Renego, który już dłuższą chwilę stał wraz z Władem w drzwiach, patrząc na nas z ogromnym zdziwieniem. Zaległo kłopotliwe milczenie.

– Gdzie jest Zoe? Gdzie jest moja córka? – przerwał ciszę głos Ingrid.

– Zoe jest wśród Urpian – powiedział Jaro jakby z wysiłkiem. Zobaczyłam strach w oczach Allana. Nie odezwał się jednak słowem.

– Wśród Urpian?! Z niemowlęciem? – zawołał Rene. – Kto jest ojcem tego dziecka? Chyba możecie mi to powiedzieć!

– Lu jest synem Zoe i Szu – odpowiedziała nieco drżącym głosem Ast. – Ale to nie ich wina. To te idiotyczne eksperymenty Urpian!

– Jakie eksperymenty? O czym wy mówicie?!

– To długa historia – podjął Jaro. – Straciliśmy wszystko. Jak wiecie, najpierw nastąpiła katastrofa RER. Z przyczyny tego robota, który nam kiedyś uciekł. Potem kosmolot został zniszczony, już tam, na Błyskającej. Urpianie przenieśli nas tu, na Ju-ventę, ale przy okazji zabrali skafandry, ubrania. Słowem, wszystko. Doprowadzili nas do stanu pierwotnego. Potraktowali jak zwierzęta…

– Nie lądujcie tu! Nie lądujcie! – dorzuciła Ast. – Trzeba jak najszybciej stąd odlecieć!

– Najpierw musimy odnaleźć Zoe – powiedział Andrzej, siląc się na spokój.

– Oczywiście. Lecz działajcie tylko poprzez łaziki. Boję się… Ast urwała.

– Czego się boisz?

– Czy Zoe zechce opuścić Lu?

– Przecież niemowlęcia nie zostawimy Urpianom!

– To nie jest już niemowlę. Lu w tej chwili może poziomem rozwoju fizycznego dorównywać kilkunastoletniemu chłopcu. A umysłowo… to w ogóle wielki znak zapytania. On jest dla Urpian po prostu obiektem eksperymentalnym! Chcą, zdaje się, przekształcić go w Urpianina o ludzkim ciele. Człowieka wychowanego na swój obraz i podobieństwo. Wyobraźcie sobie, że obdarzyli go nawet zmysłem radiowym!

Nasi towarzysze z Astrobolidu nie byli jednak zupełnie przygotowani do przyjęcia takich nowin. Dla nich to, co mówił Jaro, oraz fakt, że my słuchamy tego z milczącym potakiwaniem, było zupełnie niezrozumiałe.

– A więc to niemowlę, ten Lu, to już… już prawie dorosły mężczyzna? – zapytała jakimś dziwnym tonem Kora. – Kiedy on się urodził?

– Cztery miesiące temu!

Widziałem, jak Kora i Andrzej spoglądają na siebie znacząco.

– Ależ to nieporozumienie! – zawołałam. – Nie uważajcie nas za wariatów! W krótkich słowach usiłowałam wyjaśnić sytuację. Początkowo nie chcieli wierzyć. Dopiero Kora jako fizjolog potwierdziła, że pewne przyspieszenie tempa życia, biorąc teoretycznie, może być osiągnięte, jednak metody i zakres jego stosowania przez Urpian wydają się zupełnie fantastyczne.

W czasie tej dyskusji Wład zachowywał się bardzo niespokojnie. Podchodził raz po raz do Renego, Ingrid, do Andrzeja, wreszcie znikł.

– Czy możecie podać choćby w przybliżeniu jakieś dane dotyczące waszego położenia planetograficznego? – Andrzej zmienił temat.

– Z niedużą dokładnością mogę określić szerokość – odparł Dean. – Według moich obliczeń znajdujemy się na trzydziestym szóstym stopniu szerokości północnej.

– Czy możesz zmierzyć wysokość Tolimana nad horyzontem?

– Owszem. Już pędzę.

Dean wybiegł z pawilonu na polanę, gdzie wysoki słup wkopany w ziemię służył mu za gnomon. Wkrótce powrócił.

– Około dwudziestu pięciu stopni nad horyzontem – oświadczył od progu.

– Pora dnia?

– Południe.

Andrzej przebiegł palcami po klawiaturze.

– W tym samym miejscu, skąd biegną sygnały! – powiedział po chwili. – To chyba jest największe miasto Juventy.

– W mieście tym znajduje się wieża ogromnych rozmiarów. Czy ją widzicie?

– Oczywiście! W jakim położeniu znajduje się ona od was?

– Mniej więcej na północo-zachód.

– To wystarczy.

Andrzej pospiesznie połączył się z Władem.

– Możesz startować? Prowadź łazika wprost na radiooznacznik! Później szukaj ich na południo-wschód od wieży!

– Już się robi! – oczy Włada zabłysły. Obraz rozpłynął się we mgle.

– Wilia! Przygotuj prom do startu – wydał nowe polecenie Andrzej.

– Nie możecie wylądować! – ostrzegała Ast. – To bardzo ryzykowne.

– Wiktor będzie prowadził prom zdalnie – wyjaśnił Andrzej. – Sądzę, że nic można zwlekać. Wład ma rację!

– Myślicie, że ich zaskoczycie? – zaśmiał się ponuro Dean. – Oni z góry przewidują każdy nasz ruch!

– Nie przesadzaj – zaoponował Rene, ale w głosie jego nie było już takiej pewności siebie, jak w czasie dawnych sporów z Deanem.

– Przecież nas obserwują! – wtrąciłam dla poparcia Deana.

– Wszystko jedno – przerwał Andrzej. – Niech sobie widzą i przewidują. Jeśli radiolatarnia wskazali nam miejsce waszego pobytu i użyczyli swoich telewizorów, to chyba jasne, że chcą, abyśmy połączyli się w jedną grupę.

– Przecież to jest wyraźny dowód ich dobrej woli – dorzuciła Ingrid.

– Nie wiem – odparł Jaro. – Może chcą was ściągnąć na Juventę i zamienić w króliki doświadczalne tak jak nas.

– Nie! Nie! Był to okrzyk Zoe.

Stała w progu pawilonu, blada i wysmukła, w swym dziwnym, obcisłym stroju. W jej czarnych, niemal kruczych włosach widniały wyraźnie siwe pasma.

– Zoe! – zawołała Ingrid radośnie. – Jak ja się cieszę! Powiedz, co z tobą było?

– Mamo – odrzekła Zoe dziwnie obojętnie. – Cieszę się, że cię widzę… i ojca… I was wszystkich…

– Co z tobą było? – powtórzyła Ingrid i naraz spostrzegła, że wzrok Zoe przesuwa się z twarzy na twarz. – Ty widzisz?

– Widzę, mamo! Oni oddali mi moje oczy.

– A wy mówicie, że oni są źli, podstępni, złośliwi – wybuchnęła Ingrid. – Moja córka dzięki nim widzi! Czy to nie cudowne? Powiedzcie! Powiedzcie!

– Chciałabym do was wrócić. Do Astrobolidu – przerwała Zoe jakoś szorstko.

– A ten twój Lu? – zapytał Rene.

– Lu też wróci na Ziemię. Będzie tam miał dużo do zrobienia. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze musi przez pewien czas pozostać wśród Urpian. To nie będzie trwało długo… – dla nas. Kilka miesięcy…

– Co się z tobą dzieje? – zawołał rozpaczliwie Jaro, podbiegając do Zoe.

– Nic. Już nic. Już po wszystkim… Teraz wiem… Czuję… Spojrzała na niego spokojnie, badawczo.

– Ach to ty? Allan… Jesteś tu – ściągnęła brwi. – Ty mnie zawsze kochałeś… szczerze… A ja? No cóż? Jeśli Lu nam każe…

– Co ty mówisz?

– Ona jest chyba obłąkana – usłyszałam czyjś szept. Lecz Zoe nie zwracała na to uwagi. W tej chwili zdawał się dla niej istnieć tylko Allan.

– Pytałeś mnie, co będzie z nami – powiedziała z powagą. – Czy kiedyś zostanę twoją żoną?

– Ależ ja nie pytałem!

– Pomyślałeś jednak. A to wszystko jedno dla mnie… teraz…

Osiem godzin później byliśmy już wszyscy sześcioro w Astrobolidzie. Po raz pierwszy od wielu miesięcy ustąpiła jakby na plan dalszy świadomość nie znanej groźby wiszącej nieustannie nad naszymi głowami.

Czy było to jakieś realne poczucie bezpieczeństwa? Na pewno nie. Sytuacja, w jakiej znajdowała się ekspedycja, pozostawała nadal nie wyjaśniona, a mogła być bardzo poważna. Poprawiło się tylko nasze samopoczucie w związku z powrotem do ludzkiego, znanego nam dobrze, cywilizowanego świata. Po raz pierwszy od roku zjadłam normalny obiad. Po raz pierwszy od wielu miesięcy wykąpałam się w czystej jak kryształ wodzie naszego basenu. Po raz pierwszy od wielu miesięcy uczestniczyłam w odbiorze audycji nadanej z Ziemi.

Na wypoczynek i beztroskę mieliśmy jednak niewiele czasu. Trzeba było poważnie naradzić się nad sytuacją i dalszymi krokami, jakie należało podjąć.

Zebrali się wszyscy w klubie. Przed naradą Kora i Rene przeprowadzili za pomocą medautomatu szczegółowe badania stanu psychicznego Zoe. Poddawała się chętnie wszelkim próbom i doświadczeniom. Jakkolwiek niektóre zjawiska występujące u niej trudno było zaliczyć do naturalnych, żadnych objawów choroby umysłowej nie stwierdzono.

Opowiedziała nam szczegółowo o tym, co się z nią działo w ostatnim okresie.

– Kilka lat temu, jeśli mierzyć czas intensywnością odbierania wrażeń, Lu stał się wobec mnie zimny i szorstki. Coraz trudniej było mi go zrozumieć. Mówiąc do mnie połykał prawie całe fragmenty zdań. Widocznie wypowiadał je elektromagnetycznie. Na moje prośby, aby częściej przychodził do naszego pokoju i okazywał mi więcej serdeczności, odpowiadał, że ja zachowuję się jak Ro i że muszę się zmienić, jeśli chcę zrozumieć swego syna. Gdy mówił o Urpianach, wyczuwałam w jego głosie po-dziw i oddanie. Pewnego razu powiedział mi, że Urpianie postanowili zmienić moją psychikę. Dał mi przy tym do zrozumienia, że jest to jego inicjatywa i powinnam traktować ją jako dowód przywiązania do mnie. Potem kazał mi iść za sobą.

– I poszłaś? – zapytał Rene. – Nie bałaś się?

– Bałam się bardzo, ale… chciałam być razem z Lu. Wprowadził mnie do niedużego, zamkniętego pomieszczenia przypominającego owe kabiny, w których Urpianie tkwią całymi dniami. Pomieszczenie to wypełnił wkrótce mleczny opar. Możliwe zresztą, że oparu wcale nie było, tylko mój mózg odbierał fałszywe informacje. Tak czy inaczej wszystko wokół rozmazało się i znikło. Czułam tylko, że czaszki mojej dotykają jakieś zimne, twarde ostrza. Całe ciało ogarnął paraliż.

Usłyszałam głos Lu: – Niech się mama nie boi. Niech mama tylko myśli o tym, co widzi. – W tej samej chwili mgła pierzchła i ujrzałam przed sobą otwartą, pustynną przestrzeń. Ale trwało to krótko. Przestrzeń wypełniły wielkie, przezroczyste bloki jakichś budowli, potem miejsce ich zajęli Urpianie, to znów czteropalczaste ręce. Ukazywały się, znikały jakieś rysunki, schematy, wykresy, potem napisy w ludzkim języku Zetha.

Jednocześnie przez mózg mój przebiegały myśli zupełnie niezależne od woli w sposób uporczywy, natrętny. Niektórym napisom, obrazom i myślom towarzyszył jakby wstrząs elektryczny przebiegający przez ciało. Było to nieprzyjemne, męczące uczucie. Mimo to powoli oswajałam się z tym wszystkim. Zaczynałam stopniowo rozumieć, kojarzyć obrazy z pojęciami ludzkimi i impulsami. Ale to trwało krótko. Szybko ogarniało mnie zmęczenie, w głowie czułam coraz większy chaos.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю