355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Kosmicni bracia » Текст книги (страница 26)
Kosmicni bracia
  • Текст добавлен: 24 сентября 2016, 04:48

Текст книги "Kosmicni bracia"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 26 (всего у книги 28 страниц)

Rem leciała pięcioosobową rakietą sportową, która tym razem musiała pomieścić dwukrotnie większą załogę: oprócz niej trzech studentów, architekta, plastyka i czterech działaczy Organizacji Obrony Wolności. Franek dowodził środkową grupą, odległą o półtorej sekundy lotu. Reszta rakiet leciała za nimi, tworząc dwa łukowate skrzydła. Takie ustawienie tej naprędce skleconej flotylli zapewniało jej jaką taką zwrotność ruchów i operatywność.

Tarcza Srebrnego Globu ogromniała z każdą minutą. Znaczne przybliżenie ubarwiło już wypukłą, pucołowatą twarz dziwnego olbrzyma, prawie całkowicie ukrytą we własnym cieniu. Na prawo lśniło jaskrawe Słońce, od tej strony złocąc ostrym blaskiem wąski sierp Księżyca, którego reszta niebieszczała delikatną poświatą. Sierp ten poszerzał się w miarę, jak zataczali łuk, kierując się ku miejscu lądowania. Pamięć Wieczysta znajdowała się w tej chwili prawie dokładnie na terminatorze. Niebawem miał nią owładnąć mrok nocy, która zapada tu jednocześnie z ostatnim promieniem Słońca, zachodzącego kilkadziesiąt razy wolniej niż na Ziemi.

Rem tylko przelotnie spoglądała na wskaźniki urządzeń kontrolnych automatycznego pilota. W centrum jej uwagi znajdował się malutki ekran oraz niewidoczny głośnik wideofonu. Obrzuciła wzrokiem tablicę dyrektyw lotu i w tym momencie uświadomiła sobie, że zbliżają się do kresu wyprawy. Za minutę wszystkie rakiety równocześnie rozpoczną hamowanie.

Słońce zachodziło powoli, bardzo powoli. Temu, kto przywykł do jego raptownych zachodów na Ziemi, zwłaszcza w pasie równikowym, mogło się zdawać, że miną epoki, zanim utkany z fioletowobiałego blasku rażący w oczy krąg schowa się poza skały widnokręgu, dwukrotnie bliższego aniżeli na ziemskich równinach. Wreszcie została tylko duża spęczniała iskra oślepiającej jasności, otoczona białawym skrzydłem. Iskra kurczyła się coraz bardziej, jakby zagłębiała się w zbocze stromej góry, aż zagasła i w tejże chwili zapadła noc – nagła, czarna, zupełna.

Kto oglądał na Ziemi całkowite zaćmienie Słońca, odnosił dość podobne wrażenie-Tu wszakże nie czeka się na to przeciętnie czterysta lat, jak w każdym punkcie kuli ziemskiej, lecz regularnie co czternaście dni noc tak właśnie nastaje, i tak ustępuje. Subtelnie rozpleciona grzywa korony słonecznej zatraca się w stożkowatym obrazie światła zodiakalnego.

Pomimo nocy infralornetki nie były potrzebne. Nisko nad horyzontem świeciła Ziemia w kwadrze, dając znakomite rozeznanie bliższych i dalszych przedmiotów.[4]4
  Ziemia świeci na niebie Księżyca ponad sto razy jaśniej niż Księżyc w takiej samej fazie oglądany z Ziemi.


[Закрыть]

Rem spojrzała na Franka przez grube szkła hełmu. Od współtowarzyszy nie różnił się nawet ubiorem. Rozpoznać go mogła tylko po glosie słyszanym przez maleńki na-dawczo-odbiorczy aparat radiowy w hełmie. W lodowatej próżni księżycowego świata, w otoczeniu wzniesionych i rozbudowywanych urządzeń Pamięci Wieczystej, ten dobitny ton o prawie szorstkim brzmieniu stanowił jedyny objaw życia poza nią samą, jedyne materialne jego odczucie. Wsłuchiwała się w dźwięk głosu Franka, aż przyszło jej zareagować na sens słów:

– Patrz! Widzisz, tam wysoko? Ma nas w polu widzenia.

Temu oświadczeniu towarzyszył ruch dłoni. Rem spojrzała we wskazanym kierunku. Poczuła się nieswojo: w górze, srebrzyście oświetlony blaskiem Ziemi, nieruchomo trwał rozczapierzony dziwny kształt. Podeszła blisko do Skiepurskiego.

– Mido… – powiedziała zmieszanym głosem.

– To nie jedyne – odparł Franek. – Drugie też widać stąd. O, tam w głębi! A prócz nich niedaleko są jeszcze trzy. Możesz nastawić odbiornik na ich wykrycie.

Nie nastawiła. Spojrzała Frankowi w oczy: trochę przymrużone piwne oczy o surowym wyrazie. Przemknęło jej przez głowę, że nie są tak ładne jak oczy Bera. I ta myśl wydała jej się teraz bardzo głupia. Znów popatrzyła na Franka. Ujął ją za rękę.

– Boisz się? – zapytał.

Nie chciała zaprzeczyć. Ale miała zacięty wyraz twarzy, którego Franek nie mógł dostrzec. Rzuciła jedno słowo:

– Szybciej!

Franek także zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. I także milczał.

Był nawet moment, kiedy sytuacja wydała mu się beznadziejna. Jego aparat zanotował szybkie zbliżanie się jeszcze jednego mido i po chwili ujrzał obraz wszystkich sześciu na zawieszonym przed sobą w próżni ekranie przestrzennym będącym polem sił. Zatoczyły koło w górze i nieruchomo jak stado sępów stanęły nad nimi. Nie uniósł głowy. Rem nie dostrzegła ich z braku wizualnego rejestratora, a charakterystyczne zakłócenia w radio uszły jej uwagi. Franek wyłączył ekran.

Rem szła chwilę w milczeniu. Zbliżali się do centralnej kopuły, pod którą funkcjonował jeden z głównych zespołów sieci: magazyn wiedzy o silikokach gromadzonej przez Pamięć Wieczystą. Oboje byli w stałym kontakcie radiowym z resztą grupy uderzeniowej, która w sześciu oddziałach operacyjnych okrążała teren. Najbliższy postępował za nimi w odległości sześćdziesięciu metrów, której Rem poleciła nie zmniejszać. Trzy dalsze szły im na spotkanie i miały połączyć się tuż przed głównymi urządzeniami; dwa pozostałe oskrzydlały obszar po bokach.

Nagle potworny blask rozświetlił krajobraz pogrążony w łagodnej poświacie Ziemi. Nie spływał z żadnego kierunku, w jednej chwili ogarnął okolicę w sposób tak dokuczliwy dla oczu, że wszyscy jak na komendę przestawili urządzenia filtracyjne w hełmach.

Rem instynktownie zrobiła półobrót, rozglądając się po otoczeniu.

Franek nie poszedł za jej przykładem. Nie opuściła go przytomność umysłu i dobrze pojmował, że sprawcami tej iluminacji, będącej przestrogą lub przygotowaniem do ataku, są pyły autosterowane kierujące budową Pamięci Wieczystej.

Urpianie posiadali umiejętność rozregulowywania aparatów na dowolną odległość. Pozwalało im to unieszkodliwiać wszelkiego typu pociski. Ze starożytną bronią palną mieliby większy kłopot, lecz rozsiane po muzeach karabiny maszynowe i szybkostrzelne pistolety nie nadawały się do użytku. A poza tym czas naglił. Każda sekunda była darowana przez Urpian. Już następna mogła przynieść zagładę.

Światło przygasło raptownie, ale tylko po to, by po krótkiej chwili objawić swoje nowe wcielenie. Tym razem gorzało kolejno wszystkimi barwami tęczy, od soczystej czerwieni do głębokiego, nasyconego fioletu.

Franek spojrzał w górę i nakłonił Rem do tego samego. Pyły telesterowane w swej poprzedniej postaci zniknęły. Natomiast na nie określonym pułapie świecił klucz kilkunastu kolorowych ognisk, jak ciało sztywne obracający się powoli dookoła osi. Zagadkowe światła, których to przybywało, to ubywało, ciągle zmieniały barwę.

Zaledwie Rem trochę oswoiła się z tym obrazem, groźnym swoją tajemniczością, wszystko zgasło. Gdzieś, prawdopodobnie wyżej, zapłonęła jaskrawa, zielona kula, która następnie przybrała kolor srebrnobiały. Kula spęczniała do pozornej wielkości Ziemi oglądanej z Księżyca. Po chwili przygasła, a wypukłą jej powierzchnię pokryły zarysy ziemskich kontynentów. Czerwone ich obrzeżenie wolno rozlało się na wyobrażane w ten sposób części świata, a oceany na tym dziwnym globusie, wirującym wokół osi, pociemniały niewyraźną szarością. Wizerunek Ziemi rósł w oczach; aż zajął niemal pół nieba.

Nagle w odbiornikach zabrzmiało donośne zawołanie, jakby skandowało je wielu ludzi:

– Tylko Pamięć Wieczysta może ocalić Ziemię! Odstępujemy od zamiaru zniszczenia Pamięci Wieczystej!

Rem powtórzyła to zawołanie. Powtórzyła je trochę bezmyślnie, trochę bezwolnie. Usłyszała własny głos. Zmieszała się, ale nie wiedziała dlaczego.

Franek poszedł w jej ślady. Potem trwali chwilę w milczeniu, przykuci do miejsca.

Raptem Franek drgnął, jakby chciał otrząsnąć się z koszmarnego snu. Górną połowę ciała pochylił do przodu i sprawiał wrażenie, iż musi coś przezwyciężyć. Ugiął nogi w kolanach i zrobił krok przed siebie. Równocześnie, prawie z wysiłkiem, wydał gardłowy okrzyk:

– Naprzód! Odpowiedziało mu milczenie.

– Naprzód! Naprzód!

Powtarzał ten wyraz kilkakrotnie, jakby w obawie, że go zapomni. Znów nikt nie odpowiadał. W ciszę świata rzucał wciąż to samo zawołanie. Aż ochrypł.

Rem stała nieporuszona. Ktoś z grupy, która zatrzymała się naprzeciwko nich, zaczął wygłaszać całe przemówienie o tym, że bez Pamięci Wieczystej zginęłaby Ziemia, a więc trzeba koniecznie ratować Pamięć

Wieczystą.

– Rem! Kochana, opamiętaj się! – zawołał Franek rozpaczliwie. – Naprzód! Rozumiesz? Naprzód! Nie poruszyła się. Milczała, nie wiedząc dlaczego milczy.

– Rem, odpowiedz! – nalegał. – Czemu nic nie mówisz? Naprzód! Zniszczyć Pamięć Wieczystą! Zniszczyć tyrana! Rem! Powiedz, czyżbyś stchórzyła? Ty, Rem? Odpowiedz! Zaraz! Zaraz!

– Wracam na Ziemię… – rzuciła cicho jakby ze wstydem. I urwała. Dopiero teraz Franek przemógł jakiś wewnętrzny opór, który niemal Fizycznie przeszkadzał mu wyjaśnić to, co się działo z nimi wszystkimi. Teraz słowa potoczyły się jak lawina.

– Ty nie wiesz, o co chodzi! Nie znajdujesz się w pełni władz psychicznych. Ty i my wszyscy. Twoja wola jest osłabiona, jakby sparaliżowana. Urpianie narzucili ci to, co chcieli. Taką bezkrwawą przemocą chcą zmusić nas do poniechania szturmu. O, jacyż oni podstępni! Jacy nikczemni!

W tym miejscu Franek przełączył nadajnik na falę, którą mógł odebrać każdy w bliskiej okolicy.

– Urpianie próbują narzucić nam swoją wolę. To ich bodźce elektromagnetyczne wywołały w naszych mózgach z góry zaplanowane reakcje. Rozumiecie, bracia?! To nie wy przemawiacie, nie my przemawiamy – poprawił się – nie my mówimy, że trzeba odstąpić od zamiaru zniszczenia Pamięci Wieczystej. To oni mówią za nas, naszymi ustami do nas samych. Nie dajmy się zwodzić! Nie wierzcie swoim słowom. Ja także czuję ucisk w mózgu, gdy to mówię; gdy przeciwstawiam się obcej, narzuconej woli. Ludzie, zrozumcie! Jesteśmy w potrzasku myślowym. Jeśli nie oprzemy się przemocy Urpian, zginiemy z kretesem! Nawet gdyby oni ocalili Ziemię, my zginiemy jako ludzie: staniemy się cywilizacją żywych automatów! I – o zgrozo! – przystaniemy do naszych perfidnych prześladowców. Ale nie! Po stokroć —nie przystaniemy!! Nie możemy! Nie chcemy! Ludzie, nie wierzcie temu, co się dzieje w waszych mózgach. Nie wierzcie! Nie wierzcie…

– Franku! – usłyszał miękki kobiecy głos.

Był zbyt wstrząśnięty, by należycie ocenić ciepło, jakie dźwięczało w tym jednym słowie. Zaczął mówić szybko:

– Zrozum, pomyśl… Wszak przybyliśmy tu po to, żeby zniszczyć Pamięć Wieczystą. Żeby ocalić ludzką wolność. Nie zmieniliśmy zdania. Nie zaszło nic takiego, co skłoniłoby nas do cofnięcia się. A jednak wszyscy teraz paplamy jak papugi, że tylko Pamięć Wieczysta może ocalić Ziemię. To Urpianie spętali naszą swobodę myślenia. To oni dokonali zamachu na naszą wolność. Zamachu na ludzkość, na jej istnienie. Bo przecież ludzkość niewolna nie byłaby już ludzkością… Mnie się także chce wołać o odwrót, o odstąpienie od ataku, bo ucisk Urpian nie ustał. Ale przyrodzona człowiekowi miłość wolności jest niepokonana, silniejsza ponad wszystko! Nawet nad precyzyjną urpiańska technikę oddziaływania na ludzki mózg…

Rem czuła silny, nienaturalny ból głowy. Kłębiły się w niej w nieładzie wciąż nowe myśli o odwrocie. Zagłuszała je, powtarzając sobie, że Franek ma słuszność, że ma słuszność na pewno. Heroicznym wysiłkiem woli zmuszała się do zduszenia tamtych obcych i narzuconych pragnień.

Przychodziło jej to z trudem. Nie była w stanie wyrzec ani słowa. Spojrzała na Franka i kurczowo uczepiła się myśli, że nie musi dobierać stów ani wypracowywać dalszego działania. Nagle wydał jej się bohaterem. W tej egzaltacji odzyskiwała spokój i równowagę ducha. On, jej Franek, czuwa. Czuwa za siebie i za nią.

Ucisk na mózg ustępował. Powoli wracało uczucie własności myśli.

Pod głównymi urządzeniami dyspozycyjnymi Pamięci Wieczystej coś się kotłowało. Olbrzymiejące skrzydlate widma co chwila przysłaniały gwiazdy wiecznie pogodnego nieba, strzelając strasznymi, fosforyzującymi ślepiami. Co parę sekund dziwne fontanny kolorowych pyłów rozsypywały się, natychmiast niknąc w księżycowej próżni. Było ich coraz więcej, wytryskiwały z przodu, z tyłu, z boku – prędzej, wciąż prędzej, aż sprawiały wrażenie zupełnej ciągłości. Jak gdyby Księżyc wzbogacił się o atmosferę – nieprzejrzystą, gęstą, trochę niesamowitą.

Franek stanął raptownie. Ujął Rem silnie za ramię, zatrzymując ją na miejscu. Bał się o nią. I bał się, że zginą nie wykonawszy zadania. Dotarcie do Pamięci Wieczystej, od której dzieliło ich zaledwie kilkadziesiąt kroków, było na pozór niepodobieństwem. Wydawało się pewne, że mido, rozporządzając tak rozległymi możliwościami, zabije każdego, kto zagrozi zniszczeniem głównych urządzeń. Bił się z myślami, kiedy usłyszał donośny głos Rem:

– Naprzód!

Usiłowała wyswobodzić się z uścisku jego ręki.

– Puść! – zawołała gwałtownie. – Nie cofniemy się ani o krok! Prawda, że się nie cofniesz? – dodała już łagodniej.

W powodzi świetlnych zygzaków przypominających błyskawice dotarli na miejsce. Nie byli sami. Z przeciwległej strony dotarła już czołówka jednej z grup.

W tym momencie ogarnął ich płomień. Olbrzymi, wszechogarniający, zda się oparty o ziemię i niebo. Ustąpiły przed nimi gęste pyły. Języki ognia z siłą huraganu mknęły do góry, parły na boki, opływały ich ze wszystkich stron.

W OBLICZU KLĘSKI

– Bracia moi, ludzie, kochani – nie gubcie Ziemi! Zaklinam was na przeszłość i na przyszłość gatunku ludzkiego. Nie pognębcie jej. Najjaśniejszej Ojczyzny, póki jeszcze czas; póki cała nie spłynie ognistą lawą. Przecież ani Wenus, ani Mars, ani żaden glob we wszechświecie, choćby najpiękniejszy, nie będzie tym samym. Któż z was z lekkim sercem zamieniłby swoją matkę na cudzą? A to jest właśnie tak… Ludzie, ludzie, ulitujcie się nad Ziemią!

Ber ochrypł z krzyku. Ponad głowami tłumu, który zwartą ciżbą otaczał ciężką, toporną sylwetkę sześcianu budowanej Pamięci Wieczystej, powiódł wzrokiem po gładko zniwelowanej równinie krateru Kopernika oświetlonego z ukosa wąskim sierpem Ziemi. Przełknął ślinę i powtórzył mniej więcej to samo. Była to mieszanina próśb i zaklęć o ratowanie Ziemi.

Słuchając jego egzaltowanych nawoływań mogło się zdawać, że niemal odchodzi od zmysłów. Dziwna to była oracja, nabrzmiała bólem, lękiem i wezbrana żalem do tych, którzy jeszcze teraz odtrącali pomoc Urpian. Strzeliste wykrzykniki, ukwiecony styl, barokowo ozdobne metafory zaczęły tworzyć galimatias. Spostrzegłszy to Ber starał się mówić prościej i zrozumiałej.

– Wszak sami jesteśmy bezsilni – podjął. – Dopiero teraz ogarniamy w pełni, jak zbawienna była i jest pomoc naszych przyjaciół z Juventy. Niecierpliwość, brak roz-wagi i niszczycielski temperament tych, którzy sparaliżowali Pamięć Wieczystą, otwarły silikokom drogę do zmasowanego przeciwnatarcia i na Ziemi, i tutaj. Obszary przez rok i dłużej skutecznie bronione przy współudziale mido tracimy oto w ciągu kilku dni. Padły nawet takie umocnienia, których krzemowcy przedtem zgoła nie próbowali szturmować. Wszystko, co z tak olbrzymim wysiłkiem bądź obroniliśmy, bądź odbiliśmy najeźdźcom, dziś oddajemy na pastwę tych samych niszczycieli. Z godziny na godzinę kurczą się obszary, gdzie człowiek ma jeszcze coś do powiedzenia. Mało tego: właściwie przegraliśmy Ziemię. Przegraliśmy! Czy pojmujecie, co to znaczy?! Ziemię, naszą ludzką Ziemię chcecie na zawsze, po wsze czasy oddać tak obcej kulturze planetarnej, ze my widzimy ją bardziej jak zwykłą siłę wulkaniczną niźli rozumną społeczność. Zlitujcie się! Do czego zmierzacie? Żeby na obcych globach dopiero przystosowywać klimat do naszych potrzeb; żeby wyrzec się ziemskich widoków i ziemskiego nieba; i desperacko harować po to, żeby któreś z pokoleń zrzuciło skafandry i opuściło szczelne schronienia?

Ber wziął głęboki oddech.

– Zjednoczmy się! Jeszcze pora podjąć walkę. Ostatni moment! Może godzina, może mniej… Godzina, która przesądzi o losie ludzkości. Dzwon zagłady jeszcze nie uderzył. Póki silikoki nie opanowały Pamięci Wieczystej, można podłączyć ogniwa dyspozycyjne i uruchomić zbawcze urządzenie. Pamięć Wieczysta, w tej chwili goły mózg wyzbyty kontaktu z całym zespołem przekaźników, czeka na podłączenie. Wtedy znów podejmiemy walkę – z pasją, ze zdwojoną gwałtownością. Odwrócimy kartę historii! Nie potrafi tego dokonać żaden człowiek, ale – na szczęście – istnieje ktoś władny to uczynić. A-Cis ze swoim dublomózgiem przybył na Ziemię tylko po to, żeby służyć nam radą i pomocą w walce z krzemowcami. Bracia, zaklinam was: zaufajcie mu! Nie wierzcie pomówieniom, że Urpianie potrzebuje czegokolwiek od ludzi i że chcą nas przekształcić w swoje bezwolne narzędzie. To cywilizacja zupełnie odrębna, która nie zamierza niczego zmieniać wbrew naszym życzeniom. A-Cis jest gotów uruchomić Pamięć Wieczystą. Ludzie, nie przeszkadzajcie! Nie bierzcie na swoje sumienie klęski naszej i wszystkich przyszłych pokoleń…

– Nie chcemy pomocy Urpian! Precz z A-Cisem! – zabrzmiały groźne okrzyki. Na Księżycu zebrali się prawie sami przeciwnicy Urpian. Było to zrozumiałe. Kontrofensywa silikoków nie tylko odbiła rozległe obszary, lecz także atakami na kosmoporty sukcesywnie utrudniała przeniesienie reszty ludzkości z Ziemi na Wenus. Pociągało to istotne zmiany w ustosunkowaniu się do pomocy urpiańskiej: centrum przeszło na pozycje przyjęcia jej bez warunków wstępnych, a dotychczasowi zagorzali oponenci miękli z godziny na godzinę. Pamięć Wieczystą natomiast oblegali ci, których żarliwym dążeniem było – za każdą cenę – nie dopuścić do włączenia się A-Cisa i tego oszałamiaja– cego, wszechstronnego supermózgu do akcji. Zatrważający obraz zagrożenia wolności przesłaniał im trzeźwość myślenia; jak każda hipertrofia ideologii…

Od dwóch dni zawieszono pasażerskie loty na Srebrny Glob z powodu destrukcyjnych działań silikoków, grożących okrążeniem Pamięci Wieczystej, a bojówki przeciwników pomocy Urpian w zaślepieniu lekceważyły wieści o pogarszającej się z godziny na godzinę sytuacji na Ziemi. Nawet meldunki o roztapianiu przez silikoki formacji skalnych w kraterze Kopernika i podchodzeniu języków magmy na kilkanaście kilometrów od Pamięci Wieczystej były traktowane jako podstęp Kruka.

Ber patrzył z rozżaleniem na skłębiony, falujący tłum, który wydał mu się bezduszny, prawie nieludzki.

Jakiś młodzieniec w krzycząco kolorowym skafandrze oderwał się od ciżby i w lansa-dach – typowych dla poruszania się w słabym polu ciążenia na Księżycu – szedł w stronę Bera, wygrażając obiema podniesionymi pięściami.

– Milcz, zdrajco! – zawołał. – Dawaj tego A-Cisa, skoroś taki chojrak. Już my mu damy łupnia!

Uspokoiło się trochę. W słuchawkach dźwięczały tylko urwane słowa, strzępy rozmów, westchnienia i szmer przyspieszonych oddechów. Pod groźnym czarnym niebem księżycowym, w widmowo-srebrzystej poświacie sierpa Ziemi stały tysiące ludzi zawziętych w swoim zamyśle.

W tym tłumie nie było Rem. Przebywała od paru godzin w Astrobolidzie na gorącą prośbę Bera, który widział w tym posunięciu ostatnie deskę ratunku. – Niech pogada z astronautami, z Lu, z samym A-Cisem; niech się naocznie przekona, że działają w dobrej wierze – rozumował.

A jednak na razie nie przekonała się. Pierwsze wideofoniczne połączenie napełniło Bera głębokim smutkiem. Zdał sobie sprawę, że przeliczył się sromotnie.

Nawet moralna odpowiedzialność za dewastację urządzeń dyspozycyjnych Pamięci Wieczystej, w której Rem brała żarliwy, może nawet rozstrzygający udział, nie skłoniła jej do zmiany zdania również teraz, u progu klęski Ziemi. Rozmowy z astronautami nie wniosły niczego nowego: Rem mocno podejrzewała, że oni wszyscy są – zapewne nieświadomym – odbiciem woli Urpian. Dlatego wiążący mógł być tylko jej sąd o A-Cisie jako sprężynie planowanych polityczno-wojskowych działań.

Psychicznie nastawiła się na ten kontakt. Znała z projekcji filmowych wygląd Urpianina, jego ruchy, sposób prowadzenia rozmowy tłumaczonej przez konwernom. Mimo takiego przygotowania wydał jej się odrażający. Powtarzała sobie w duchu, że na stronniczość jej emocji musi wpłynąć nieludzki eksterier kosmity w powiązaniu z intelektem – niezaprzeczalnym, choć zgoła inaczej ogarniającym świat.

Od dzieciństwa przywykła, że rozumność może być atrybutem tylko i wyłącznie ludzkim, a istota myśląca koniecznie musi być człowiekiem. Choć dobrze pojmowała, że to jedynie nawyk myślowy, bardzo trudno jej było się przestawić. A widok Urpianina w tym nie pomagał. Jeszcze bardziej gatunek jego intelektu, w odczuciach Rem pasujący do inteligentnej maszyny, rozstrzygał o krańcowej obcości małej, jakby koślawej, bo przecież trzynogiej postaci. Wydał jej się karłem ze złych snów, maszkaronem wy rzeźbionym przez bezwstydnie złośliwego rzeźbiarza. Wstręt fizyczny, który nią wstrząsał, nakładał się na bezgraniczną inność tej lodowato rozważnej psychiki.

Rem, kobieta subtelna, zanadto po ludzku wrażliwa, aby oceniać A-Cisa według jakichś ponadziemskich, kosmicznie bezstronnych kryteriów, po swojemu podejrzewała, że kontakty z Urpianami niosą zagrożenie ludzkiej wolności. Po ostatnich porażkach w walce z krzemowcami zaczęło świtać jej w głowie, że może los Ziemi jest już przesądzony, jeśli się nie skorzysta z odsieczy sprzymierzeńców mających daleko większe możliwości od ludzi. Mimo to nie potrafiła przełamać swego uporu.

Rozmowa z A-Cisem jako taka była dla Rem raczej robotą techniczną niż przeżyciem emocjonalnym. Bardziej od dialogu przypominała jej zwykłe komputerowe rozwiązywanie postawionych zadań. Nawet jej w myśli nie postało patrzeć w oczy swojemu rozmówcy. Szeroko rozstawione małe oczka – mniej czytelne niż oczy kota, kruka lub nawet ośmiornicy – ani serio, ani kpiąco nie mogły uchodzić za zwierciadło duszy. Rem była świadoma, że są narzędziem zbierającym obrazy dla tęgiego rozumu, lecz nie odczuwała tego.

Odpychające wrażenie całej postaci kosmity nie słabło w miarę upływu tej dziwnej Wymiany zdań, podczas której padały z ludzkich ust stroskane pytania o los Ziemi, o szanse ocalenia jej, o gwarancje dla wolności człowieka, a w odpowiedzi konwernom wyrzucał twardym, nie modulowanym głosem suche stwierdzenia, skrótowe komunikaty, dane liczbowe, spisy wykresów, alternatywne hipotezy z podaniem procentu prawdopodobieństwa każdej z nich.

Przerażenie agonią Ziemi, stale obecne w rozmyślaniach Rem, chwilami nakłaniało ją do jakiegoś kompromisu. Ale wtedy przelotny rzut oka na małą, gibką sylwetkę A-Cisa niweczył te pojednawcze zapędy: wracał opór przeciwko skorzystaniu z podejrzanej, może podstępnej pomocy jednych kosmitów w walce z drugimi. Urpianie, którzy pobieżnie dali się poznać, oraz do gruntu zagadkowi Silihomidzi byli dla Rem jednakowo obcy. Pomyślała, że to samo powinno dotyczyć obcości Ziemian w ich odczuciach. Skąd więc rękojmia, że Urpianin zechce się sprzymierzyć właśnie z człowiekiem, a nie – z Silihomidem?

Drugie połączenie wideofoniczne z Rem było dla Bera szczególnie kłopotliwe. Zacięty wyraz jej ust i jakiś błysk stanowczości w dużych miedzianych oczach nie wróżyły nic dobrego. Wprawdzie już nie zacietrzewiona jak przedtem, chwilami nawet melancholijnie spokojna, tym konsekwentniej trwała przy swoim. Ber szybko pojął, że dalsze mówienie o miłości do Ziemi mogłoby tylko rozdrażnić Rem, która tak samo jak on bolała nad nieszczęściem ojczyzny, lecz wzbraniała się – nawet w jej obronie! – zaprzepaścić niezawisłość ludzkiej psychiki i wolność ludzi. Toteż rozmowa zeszła na bardziej konkretne tory.

– Bagatelizujesz niepowtarzalną szansę, jaką stworzył przylot naszego gościa – powiedział Bernard wolno, wymownie wskazując wzrokiem A-Cisa. – Czy nie zdążyłaś przekonać się tu, w Astrobolidzie, że pomawianie Urpian o zakusy na naszą swobodę jest grubym nieporozumieniem?

– Być może… – odparła Rem powoli z nutką zwątpienia. – Ale znam przysłowie: Kto z kim przestaje, takim się staje.

Widząc zniecierpliwienie Bera, ruchem ręki poprosiła, aby jej nie przerywał.

– Wiem, co powiesz: że przecież nie będziemy małpować obcej kultury. A jeśli zmuszą nas do tego? Wszak widok dziarskich, pobudliwych Ziemian, pełnych ekspresji i temperamentu, nie może zachwycać tych bezpłciowych mędrków o spopielanym sercu, bez uczuć i wyobraźni, którzy dla mnie są tylko wypreparowanym rozumem.

– Oni nie zastosują siły przeciwko nam. Jeśli nie wierzysz A-Cisowi, pogadaj z naszymi astronautami. Znają ich na wylot i z dobrych, i ze złych stron.

– Ber, nie szukaj tu obiektywizmu! – odparła Rem dobitnie. – Zrozum: nie tylko Lu, biologicznie do tego zaprogramowany, lecz cała załoga Astrobolidu jest pod przemożnym wpływem Urpian. Widać to w każdym zdaniu – albo wprost, albo w podtekście. Kobiety znacznie starsze ode mnie, uczone z prawdziwego zdarzenia, mimo swych doświadczeń życiowych mówią z aprobatą nawet o powierzchowności tego karta z kosmosu. Ze uroczy i tak dalej… Chcesz czegoś więcej?

Ber rozłożył dłonie i zaczął pojednawczo:

– Uroczy albo koszmarny – co ciebie to obchodzi? Uwierz tylko, że nie zastosuje siły przeciwko nam.

– Nie uwierzę, bo oni mogą na wszelkie sposoby naginać ludzką psychikę do swych życzeń. A jak, to się nawet nie śni tobie albo mnie. Nie muszą używać siły. Przez to są jeszcze niebezpieczniejsi. A obchodzi mnie to, że nawet gdyby wspaniałomyślnie poniechali takich karykaturalnych posunięć, jak stworzenie Lu i tej trójki dzieci, a poprzestali na rozwiązaniu ich zdaniem najłagodniejszym, czyli ujednoliceniu poglądów – zabiliby ludzkość. Kolektywna jednomyślność to nie tylko pohańbienie człowieka, ale szybkie staczanie się po równi pochyłej aż do ostatecznego upadku. Oczywiście myślę o ludzkim społeczeństwie. Może na Urpian działa to właśnie budująco, lecz cóż nam do tego?… – dokończyła z nie tajonym przekąsem.

Ber skupił się. Chociaż jego złudzenia waliły się w gruzy, jeszcze próbował walczyć.

– Zastanów się – zaczął wolno, ważąc każde słowo. – Dużo rozmawiałem z załogą Astrobolidu. Z A-Cisem także. Na różne tematy. Mogłem, a nawet musiałem wyciągnąć pewne wnioski. Dla ciebie A-Cis jest pokraczny także psychicznie, ale wierz mi, że na tle tamtej społeczności jest on – jak to wyrazić? – no, nazwijmy: „porządnym człowiekiem”. Wiesz, o co mi chodzi przez analogię. Może inni Urpianie chcieliby przeinaczać ludzkość – ale on nie. A tylko on jeden do nas przyleciał…

– Nie pleć głupstw – ucięła Rem. – O A-Cisie nie wiesz nic, o Urpianach tak samo. Sądzę, że tacy porządni są oni wszyscy. Zbyt porządni… – podkreśliła z sarkazmem, zawieszając glos. – Nie dałabym trzech groszy, że to w ogóle rasa biologiczna.

Ber osłupiał.

– Tylko? – spytał z podświadomym lękiem.

– Roboty! Sztucznie wytworzone przez kogoś i zaprogramowane właśnie tak, jak my programujemy komputery. Ber posmutniał. Wiedział, że nic nie wskóra.

– Tak bardzo chciałem ciebie przekonać – podjął powoli. – Liczyłem, że przylecisz tutaj i pomożesz mi w tym rozpaczliwym położeniu. To znaczy – sprostował – że pomożesz umierającej Ziemi. Że spróbujesz ocucić ją. Rem, kochana, opamiętaj się!…-dokończył z najwyższym wzburzeniem.

Teraz i ona podniosła oczy:

– Nie dręcz mnie! Ja też nic jestem z żelaza. I też kocham Ziemię. Nie przylecę na Księżyc, bo… – bo nie wiem, jak to jest naprawdę. Urpian nie znam i nie ufam im.

– A jeśli Franek zaprosi cię tutaj, przylecisz? – zapytał Ber znienacka.

– Też nie.

– Czy na pewno? Rem spojrzała gniewnie.

– Ber, co z tobą? Posądzasz mnie o kłamstwo? Ber stropił się.

– Przepraszam cię. Bardzo szczerze przepraszam. Wybacz mi, jestem rozstrojony. No cóż, dziękuję ci, że nie przylecisz popierać Franka.

– Nie robię tego dla ciebie. Nie chcę zdradzić ani Ziemi, ani wolności.

Ber wyłączył się. Był zdruzgotany. Zawiodła go nadzieja, że Rem, która miała znaczną popularność, poprze sprawę choćby połowicznie; choćby nadmieni, że A-Cis budzi zaufanie. Ta szansa przepadła. Znów był sam. Otaczał go zwarty pierścień tłumu o nieprzejednanej postawie.

Nagle Bernard uderzył się dłonią w czoło. A gdyby tak, póki czas, przez radio skrzyknąć z Ziemi swoich stronników? – pomyślał. Wszak nie był odosobniony. I cieszył się dużym uznaniem. Mógł zgromadzić zastęp nawet liczniejszy od tamtych. Mógł wraz z nimi ściągnąć A-Cisa i zapewnić mu potrzebną ochronę.

Bał się jednak. W tej sytuacji postawienie naprzeciw siebie dwóch antagonistycznych grup, z których żadna nie miała nic do stracenia, stworzyłoby sytuację bardzo niebezpieczną. W ten sposób po dwóch stronach barykady staliby ludzie pierwszy raz od stuleci uważający siebie za wrogów i odczuwaliby to każdym nerwem, każdym impulsem działania. Co mogłoby z tego wyniknąć? Nie wiedział. Ale historia uczyła, jak łatwo podjudzić zwykłych i uczciwych ludzi przeciwko takim samym, zwykłym i uczciwym, by runęli na siebie z furią…

Od kwadransa czynny był bez przestanku aparat tłumaczący. Pracował zresztą jednostronnie. O ile myśli Franka Skiepurskiego przechwytywane były przez A-Cisa już w momencie, kiedy zdążyły ukształtować się w mózgu nadawcy, radiowe sygnały wysyłane przez mózg Urpianina musiały być mechanicznie transponowane na ludzką mowę. Z powodu różnicy bardzo wielu pojęć o tłumaczeniu tak wiernym jak z jednego języka ludzkiego na inny nie mogło być mowy. Przypominało to raczej potyczki słowne dyskutantów o tak krańcowo antagonistycznym spojrzeniu na wszelkie sprawy świata i życia, że jedyną płaszczyzną porozumienia stanowią dla nich matematyczne i fizyczne wzory.

Franek starał się wyłączyć wątek emocjonalny z dyskusji i udawało mu się to nieźle. A-Cis natomiast, wtrącając jakby przez kurtuazję wzmianki o ludzkim umiłowaniu wolności, o wyobraźni Ziemian, ich poświęceniu, bohaterstwie lub przywiązaniu do ojczyzny, czynił to niezdarnie. Od tych beznamiętnych stwierdzeń, często przystrojonych w dziwaczną, irracjonalną formę, wiał lodowaty chłód. Franek w ciągu całej tej osobliwej rozmowy powtarzał sobie, że rozprawia z nieczłowiekiem i że środki porozumienia – jeśli chodzi o wewnętrzne treści, o dogłębną jakość spraw – są z tego powodu ograniczone odrębnymi możliwościami dwóch tak różnych psychik.

Z wypowiedzi A-Cisa wynikało niedwuznacznie, że jakakolwiek z góry narzucona ingerencja Urpian w sprawy ludzkie nie leży w ich zamierzeniach. Urpianin zobowiązał się nie naruszać zasady wolności ludzi. Należało jednak trzeźwo rozważyć, w jakim stopniu obietnice te będą respektowane. Osobowość A-Cisa raczej nie wchodziła w rachubę wskutek kompletnego ujednolicenia tej społeczności. Skoro jednak problem nie sprowadzał się do zaufania względem niego samego, powzięcie decyzji nastręczało olbrzymie trudności.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю