355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Kosmicni bracia » Текст книги (страница 23)
Kosmicni bracia
  • Текст добавлен: 24 сентября 2016, 04:48

Текст книги "Kosmicni bracia"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 23 (всего у книги 28 страниц)

WIELKI MILCZĄCY

– Jest!… Jest! – zabrzmiał podniecony głos Franka. Rem pochyliła się nad ekranem.

– Przypatrz się. Przecząco potrząsnęła głową.

– Nie widzę. Pokaż, gdzie? Franek przesunął dłonią po płytce ekranu i obraz nabrał kontrastowych barw.

– Tu – powiedział już spokojnie. Po chwili zastanowienia dodał:

– Chyba się nie mylę. Myślisz, że to skała? Z kolei Rem zaprzeczyła.

– Wykluczone. Oczywiście, że on. Już na pierwszy rzut oka widać duże podobieństwo do bloku Rama Gori.

– Może nawet to ten sam egzemplarz?

– Chyba nie. Masa mniejsza o połowę, a struktura krystaliczna warstwy powierzchniowej, choć zbliżona, różni się od tamtego okazu.

Rem zamyśliła się. A więc to dziwne spotkanie wreszcie nastąpiło. Gdy tylko powstało przypuszczenie, że natknęli się na Silihomida, nie dopuszczała myśli, aby to mogła być nieprawda. Koniecznie chciała ujrzeć rozumnego krzemowca z jakiejś ogromnie dalekiej planety, nie znanej żadnemu człowiekowi. Tego, który miał za sobą podróż międzygwiezdną, zapewne liczącą bardzo wiele lat świetlnych, i przeleżał ponad sto milionów lat w ziemi sam, skamieniały, okryty skalną powłoką jak wiekiem trumny. Tego, który powrócił do życia po to, aby wygubić życie na Ziemi.

Rem wiedziała, że wcale nie musi to być właśnie ten, który najpierw podróżował skroś próżni, potem leżał w ziemi i wreszcie powstał, aby wydać wojnę ludziom. Podejrzewano już wówczas, że owym Silihomidem był rzekomo ukradziony sprzed instytutu profesora Rama Gori w Antarktydzie blok i że on właśnie, szykując napad, nie tylko wyprodukował nieprzeliczone zastępy posłusznych sobie krzemowych mikrobów, lecz także rozmnożył się na tyle, iż zespoły mido notowały grasowanie większej liczby tych stworów. Dla Rem wszakże był to zawsze on, jeden jedyny sprawca powszechnego ludzkiego nieszczęścia. Ten, który rozpoczął walkę i na razie odnosił w niej same sukcesy.

Rem wpatrywała się w ekran z podziwem i lękiem. Odruchowo, jakby szukając obrony przed potworem, przytuliła się do Skiepurskiego. Dopiero gdy poczuła usta Franka na swoich, cofnęła się powoli, ale stanowczo, opierając dłonie na jego ramionach.

– Rem… – wyszeptał Franek z nutą żalu, a może i gniewu. Za chwilę powiedział nieco spokojniej:

– Rem… Dlaczego tak? Zapomniałaś wyspę nad Ahaggarem?

– Nie. Nigdy nie zapomnę – odparła szczerze.

– Źle ci było ze mną? – indagował w dalszym ciągu. Zniecierpliwiła się.

– Widzisz… Było mi bardzo dobrze. Ale po co zmuszasz mnie do akcentowania tego.

– Czy to się nie może powtórzyć? – spytał z niemą prośbą w oczach.

– Teraz nie – powiedziała prawie z wysiłkiem.

– Więc kiedy? – nie ustępował.

– Och, nie męcz mnie. Sądziłam, że jesteś subtelniejsży. Czyżbyś chciał, abym żałowała tamtego? A przecież to było piękne…

– Nie kochasz mnie – powiedział niemal do siebie.

– Nie – odparła krótko, niechętnie. Po chwili dodała miękko:

– Czemu zmuszasz mnie do takich wynurzeń?

– Ja wiem, że kochasz Bera – rzucił z żalem.

– Chyba tak – powiedziała w zamyśleniu.

– Czy tylko chyba? – podchwycił Franek. Spoważniała.

– Wyznałam to bardzo szczerze. Na pewno kochałam go czternaście lat temu.

– Tak dobrze pamiętasz?

Rem nie dostrzegła rozdrażnienia w głosie Franka. Odparła natychmiast:

– O, pamiętam każdy dzień!… To było najpiękniejsze pół roku w moim życiu. Skończyło się niepotrzebnie. Przez mój kaprys czy fałszywą ambicję, już sama nie wiem. Ale nie zmuszaj się…

Umilkła nagle, przerywając w pół zdania. Bo oto tajemnicze coś na ekranie drgnęło nieznacznie i leniwym ruchem jakby uniosło się ku górze.

– Porusza się – wyszeptała Rem z przejęciem.

– Chyba oddycha.

– Wątpić. Raczej początek kolejnego ożywienia. Jeśli potrwa ono tak długo, jak to zaobserwowali odkrywcy, powinniśmy dotrzeć tam, zanim znieruchomieje.

– No to lećmy. Nie ma chwili do stracenia. Osiemset kilometrów… – Franek popatrzył na mapę.

Baza naukowa do wstępnych badań znaleziska została zainstalowana tysiąc osiemset metrów od żywego bloku odkrytego przez studentów. Położona była przez latający dźwig za niewysokim pagórkiem, mającym chronić uczonych przed zagrożeniami ze strony potwora. Przywiezione helikopterami transportowymi cztery pancerne pojazdy gąsienicowe, zdalnie sterowane przez badaczy, otaczały półkolem płytkie zagłębienie skalne, z którego wyrastał kilkunastometrowy obelisk przypominający surowy kamienny monolit, przygotowany do obróbki rzeźbiarskiej.

W zapadającym zmroku szarawe cielsko oświetlone z czterech stron reflektorami z wolna pęczniało.

Ber, śledzący z napięciem niezwykłe zjawisko na ekranach monitorów, odwrócił głowę, słysząc dźwięk rozsuwanych drzwi.

– Jesteś pewien, że to Silihomid? – spytał Franek bez wstępów, podchodząc do Bernarda.

– W każdym razie biokrzemowiec – stwierdził Kruk. – O jego rozumności nie przekonaliśmy się dotąd.

– Bardzo przypomina blok Rama Gori – zauważyła Rem oglądając z napiętą uwagą parametry wyświetlane na tablicy zbiorczej. – Myślę, że alternatywą byłoby tylko narzędzie sterowane przez krzemowy Rozum.

– Zobaczymy, co powie Bandore. Ma tu być za kwadrans. Jak na warunki polowe zgromadziliśmy sporo sprzętu badawczego i sądzę, że powinniśmy dojść do pewnych konkluzji.

– Czy robiliście już jakieś doświadczenia?

– Nie chcę podejmować ryzykownej decyzji. Nie powinniśmy zrobić niczego, co mogłoby być uznane przez tego stwora za oznakę wrogości. Być może uda się nawiązać kontakt z kosmitą. Najwięcej do powiedzenia ma tutaj Bandore.

– Kontakt to mrzonki – rzucił sarkastycznie Franck.

– Nie powiem. Oczywiście, czy dojdzie do kontaktu i w jaki sposób, nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć. Ale musimy się liczyć z taką możliwością, gdyż może ona stworzyć szansę znalezienia płaszczyzny porozumienia czy czegoś na kształt kompromisu.

– Jesteś niebezpiecznym głupcem – wybuchnął Skiepurski. – Tu nie może być kompromisu. To jest walka na śmierć i życie.

– Bez eksperymentalnego sprawdzenia reakcji na działanie różnych bodźców nie będziemy w stanie stwierdzić, czy jest to rzeczywiście Silihomid – odezwała się Rem, próbując sprowadzić rozmowę na właściwy temat.

– Możemy sprowokować go do nowych działań niszczycielskich – zauważył Ber.

– Boisz się o własną skórę? – zapytał Franek złośliwie.

– Wiesz, że tak nie jest. Podejrzewam nawet, iż ten stwór nie jest zdolny do samodzielnej napaści. I w tym cały problem. Gdyby ryknął, machnął ogonem, pluną) lawą, bluznął płomieniem, sprawa byłaby prostsza.

– Gdyby… – powtórzyła Rem, nie odrywając wzroku od wykresów. – Myślisz, że on nie może?

– Może za to spopielić całą Ziemię. Jeśli nie zmusimy go do rezygnacji z tych szatańskich planów – zawołał Franek porywczo. Rem spojrzała na niego. W głęboko osadzonych piwnych oczach gorzała pasja czynu. Przez chwilę wyobraziła sobie nawet, że pasja zemsty, lecz to było złudzenie. Franka pochłaniał bez reszty cel, dla którego tu przybył. Chciał zabrać Silihomida. Chciał zmusić do uległości tego niezrozumiałego mocarza. Spokojne, ściągnięte rysy twarzy Franka znamionowały odwagę. Rem uczuła, że zazdrości mu tej odwagi.

Przeniosła wzrok na ekran monitora, który przekazywał obraz monolitu widzianego przez kamerę pojazdu pancernego z odległości zaledwie kilku metrów.

Kto miał rację: Ber czy Franek? – zastanawiała się Rem. – Gdyby Silihomid był najbardziej drapieżną bestią błyskającą ślepiami, szczerzącą kły, pokazującą pazury, ba! – gdyby nawet był wypluwającym ogień smokiem, właśnie takim, jakim kiedyś straszono dzieci, nie budziłby grozy. Bo cóż znaczy krwiożerczy lew i smok ognisty wobec chociażby tylko miotacza plazmowego zdolnego stal zamienić w parę?

Teraz nie było najmniejszej pewności, że ludzie panują nad tym, co mają. Ze gdyby trzeba było użyć broni, wywrze ona pożądany skutek; że nie ugodzi w nich samych. Nadto nie było wolno – przynajmniej w tej fazie badań – podejmować żadnych poczynań mogących spowodować śmierć Silihomida. Zostało to postanowione jako kardynalna zasada postępowania, oczywiście czyniąc przedsięwzięcie znacznie bardziej niebezpiecznym. Wydawało się, że wszelkie środki chemiczne paraliżujące nerwy i mięśnie węglowców mogły być obojętne dla istot krzemowych. Celowość oddziaływania prądem elektrycznym pozostawała również pod znakiem zapytania.

Beczkowaty kształt zmienił barwę na brunatnopiaskową. Prawie już się nie poruszał. Jedynie wolne, nieregularne wydymanie się tego cielska w górę i na boki świadczyło o istnieniu życia w tej bardzo dziwnej sylwetce.

Silihomid w niczym nie przypominał jakichkolwiek ziemskich organizmów żywych. Nawet jego ruch sprawiał wrażenie działania jakiegoś mechanizmu czy też nadymania powłoki balonu. Teraz było jasne, dlaczego tak długo nie udało się go wytropić. Z powodzeniem mógł być błędnie rozpoznany na niejednym zdjęciu jako skała, zabłocony rurociąg, wielka stara beczka, agregat jakiejś maszyny, lecz w żadnym razie żywa istota.

Silihomid od kilkunastu minut miarowo, coraz wolniej się przypłaszczał.

– Zróbmy coś wreszcie – usłyszała głos Franka. – Jak długo będziemy stać bezczynnie nad tą bryłą krzemowego mięsa? Kamienny potwór trwał teraz nieruchomo, obcy i groźny w swej milczącej potędze.

– Cofnijcie maszyny – nagle rozległ się za nimi głos Bandorego. Obejrzeli się. W drzwiach stał egzobiolog.

– Czy coś się stało? – zapytała z niepokojem Rem.

– Jeszcze nie. Ale nie widzę potrzeby ciągnąć tygrysa za ogon – powiedział Bandore uspokajającym tonem.

– Właśnie na ten temat dyskutowaliśmy – oznajmił Ber, po czym pokrótce streścił przedmiot sporu.

Po wysłuchaniu relacji i zapoznaniu się z wynikami analiz komputerowych egzobio-log stanął na stanowisku, że eksperymenty zmierzające do skłonienia potwora, aby choć trochę ujawnił swe oblicze, są konieczne, ale nie należy ich przeprowadzać w warunkach ziemskich.

– Musimy uniknąć za wszelką cenę takich reakcji, które sprowokowałyby jeszcze większe nasilenie kataklizmów, jeśli się okaże, iż to jest rzeczywiście Silihomid. Najkorzystniejsze w tych warunkach byłoby odcięcie go od zaplecza bakterii krzemoorganicz-nych, czyli narzędzi jego działania – Bandore zaczął podsumowywać swe wywody. – Z dotychczasowych obserwacji zdaje się wynikać, że aktywność stwora nasila się cy-klicznie. Myślę, że wchodzimy teraz w kilkugodzinny okres obniżonego metabolizmu, a może nawet pewnego rodzaju letargu. Jeśli tak jest, przy zachowaniu daleko idących ostrożności może udać nam się przetransportować go na najbliższy kosmodrom, a stamtąd przesłać na odległą orbitę okołoziemską.

Jeżeli zdołamy ten plan zrealizować, znajdziemy się w położeniu o tyle korzystnym, że tak czy inaczej otworzą się nowe możliwości przejęcia inicjatywy w tej bezpardonowej walce. Jeśli bowiem nawet nie uda się nam nawiązać kontaktu z krzemowym Rozumem i skłonić go do jakichś ustępstw, możemy go bądź wysłać w przestrzeń międzygwiezdną – co uważam za najgorsze rozwiązanie, gdyż grożące w niewiadomej przyszłości zagładą innym ożywionym planetom – bądź skierować na Słońce, gdzie znajdzie grób w jego ogniowym huraganie i nikomu już nie zaszkodzi. Istnieje również pewne prawdopodobieństwo – choć, niestety, osobiście w to wątpię – że jest to ten sam twór, który znalazł Rama Gori, tyle że przeobrażony strukturalnie w ostatnich latach. Pozbawienie armii silikoków kierownictwa otwarłoby przed nami możliwość zwycięstwa.

Logice tych wywodów nie można było nic zarzucić. Rem zaproponowała, aby jak naj-spieszniej uzgodnić z Komitetem Obrony Ludzkości szczegóły wywiezienia domniemanego Silihomida w przestrzeń okołoziemską, kiedy Franek przerwał jej w pół słowa:

– Komitet… Co u licha: przecież wszyscy należymy doń! A że nas tutaj zbyt mało, aby tworzyć quorum? Opamiętaj się, sytuacja nie jest do radzenia, tylko do działania. Chcecie się doczekać, że ten diabeł albo nam ucieknie, albo się popisze od strony, z której tak dobrze go znamy?…

Rem przyznała mu rację, a Ber i Bandore poszli za jej przykładem. Pozostało więc przystąpić do działania. Helikopter, który przywiózł bazę służącą im teraz za pomieszczenie i względnie bezpieczny schron, mógł przetransportować Silihomida. Ber upew-nit się tylko, że stosunkowo bliski saharyjski kosmodrom frontowy jest czynny, na razie nie zagrożony przez silikoki i dysponuje odpowiednią rakietą transportową. Tymczasem Bandore porozumiał się z centralą pozaziemskich baz naukowych, aby znaleźć odpowiedniego sztucznego satelitę, który mógłby przyjąć tak niecodzienny i ryzykowny ładunek. Wybór padł na Szarotkę. Ten nowy sztuczny obiekt kosmiczny mający obszerne, świetnie wyposażone laboratoria, stwarzał możliwości eksperymentowania w warunkach znacznego bezpieczeństwa.

Zdecydowano, że załadunkiem monolitu zajmie się Franek. On też wziął na siebie zdalne pilotowanie latającego dźwigu.

I oto zaczęła się najtrudniejsza, jakże ryzykowna operacja. Z pojazdu, nieruchomo stojącego w powietrzu kilkanaście metrów nad zastygłą teraz w bezruchu kamienną bryłą, wysunąły się wielkie plastikowe łapy.

– Staraj się nie uderzyć chwytakiem! – powiedział ostrzegawczo Bandore, stojąc w kabinie sterowniczej tuż za plecami Franka. – Musisz chwycić go z wyjątkową delikatnością.

Ale Franek był w takich trudnych działaniach niezawodny. Łapy latającego dźwigu objęły monolit niemal tak subtelnie jak dłoń ludzka kielich z cienkiego kryształu.

Ber i Rem oglądali tę scenę z zapartym tchem.

Skiepurski zwiększył obroty silnika i przez chwilę wydawało się, że zakleszczone w bloku łapy uwięziły latający dźwig.

Monolit drgnął. Rem aż krzyknęła z wrażenia, gdy osobliwy posąg powoli, bardzo powoli zaczął unosić się. Nie wytrzymawszy napięcia nerwowego wybiegła z bazy. Zdając sobie sprawę, że niebezpieczeństwo bynajmniej jeszcze nie minęło, Ber wyskoczył za nią, próbując ją zatrzymać, lecz biegła szybciej od niego i dopadł ją dopiero na szczycie pagórka.

Stała nieruchoma, wpatrując się w monolit. Twarz jej jednak nie wyrażała radosnego entuzjazmu. Było w niej coś niepokojącego, co udzieliło się Berowi.

Rem bała się. Miała wrażenie, iż za chwilę stanie się coś strasznego. Nagle wydało jej się, że przybysz z gwiazd ożył i wydobył z siebie wielkie ludzkie ręce, aby tymi rękami zmiażdżyć i Ziemię, i niebo. Potem zakotłowały się jakieś strasznie gryzące pyły, zapalały się i gasły atomowe słońca, aż wreszcie wszystko ucichło.

Rem otworzyła oczy szerzej, jak gdyby chciała się upewnić, że to był sen. Istotnie, nad nią, w górze, unosił się Silihomid, taki sam kamienne nieruchomy jak przedtem.

Rozejrzała się wokoło. Ber stał obok niej. Był jakiś dziwnie blady i nieswój.

– A więc wszystko w porządku. Przywidziało mi się tylko – odetchnęła z ulgą. – Przywidziało mi się jego zwycięstwo nad ludźmi. Ale dlaczego mi się przywidziało?

Rem skojarzyła to z nadesłanymi przez Astrobolid relacjami Daisy Brown o rzekomym psychicznym oddziaływaniu Urpian na ludzi. Czyżby te fakty w jakiś niepojęty sposób wiązały się z.sobą? Czyżby istniała zagadkowa spójnia pomiędzy tak odrębnymi cywilizacjami jak Urpianie i krzemowcy?

Trwała tak przez chwilę.

– Co ci jest? – spytał zatrwożony Ber.

– Nic – wyrzuciła z wysiłkiem.

– Czy na pewno nic? – indagował.

– Ależ na pewno – odparła już swobodniej. – Co ci przychodzi do głowy?

– Tak dziwnie wyglądałaś. Wydało mi się, że coś cię przestraszyło. Po chwili przyrządy dotknęły Silihomida. Gdy sztuczne ręce objęły wężowate sploty odnóży. Rem krzyknęła.

Ber spojrzał na nią serdecznie.

– Przestraszyłaś się?

– Tak. Wyobraziłam sobie, że w tej chwili stanie się coś okropnego. Może to JEGO oddziaływanie. Przecież on sam jest kompletną zagadką.

UCIEKINIER

Z fali radiowej na falę, z ust do ust biegła przez świat dawno spodziewana wiadomość o wykryciu rozumnego krzemowca. Z mieszanymi uczuciami przetrawiano tę nowinę, usiłując uzmysłowić sobie wygląd egzotycznego potwora. Podawano dokładne współrzędne geograficzne miejsca jego odkrycia na Stepie Masajów w Kenii. Raz po raz na wszystkich zakresach powtarzano wieść, która wstrząsnęła ludzkością. Jakże silnie musiało działać na wyobraźnię wykrycie rozumnego krzemowca, milion i sto milionów razy ludobójcy, sprawcy tylu niepotrzebnych śmierci!

A jednak nie pragnienie zemsty ogarnęło teraz ludzkie serca: Nawet w obliczu ogólnego nieszczęścia przerastającego rozmiarami wszystko, czego kiedykolwiek doświadczyła ludzkość, usiłowano zdać sobie trzeźwo sprawę z faktu, że nie może być mowy o odpowiedzialności istoty nie będącej człowiekiem i nie mającej nic wspólnego z ludźmi, z ich kulturą, cywilizacją, a nade wszystko psychiką.

Najważniejsze były środki działania. Należało koniecznie zetknąć się z tym niepojętym przybyszem. Zetknąć się za wszelką cenę – nawet gdyby ceną była śmierć.

Główną trudność stanowiło to, iż nikt nie potrafił porozumieć się z Silihomidem. Do tego nie wystarczała znajomość zniszczeń dokonanych z jego rozkazu: o nim samym nie wiedziano dosłownie nic.

Przeszkodę nie do pokonania stanowił też fakt, że kosmita skamieniał. Był to stan anabiozy tak zupełnej i doskonałej, że nie udało się stwierdzić żadnych, choćby najbardziej powolnie przebiegających procesów przemiany materii w jego ustroju.

Profesor Bandore, który przewodniczył komisji uczonych powołanej celem ożywienia uprowadzonego jeńca i nawiązania z nim kontaktu, otarł pot z czoła. W wielkiej sali laboratorium wciąż jeszcze było bardzo duszno w związku z ostatnią próbą cieplną, podczas której podwyższono temperaturę pomieszczenia do czterystu, a na kilka sekund nawet do pięciuset stopni. Chociaż gorące powietrze całkowicie odprowadzono na zewnątrz, rozgrzane ściany niewiele się ochłodziły. W przestrzeni kosmicznej bowiem utrata ciepła odbywa się tylko przez wypromieniowywanie.

Ber wstał i podszedł do przełącznika klimatyzatora.

– Wymienię powietrze – powiedział do Bandorego.

– Oczywiście – potwierdził egzobiolog. – To już jest bez znaczenia dla badań, a będziemy się czuli lepiej.

– Cywilizacja krzemowców… – podjął swe rozważania. – Wciąż wracam do niej myślami. Kultura planetarna, o której nic nie wiemy. To znaczy – poprawił się – nie wiemy, do czego dąży ani na jakim gruncie wyrosła. Znamy na razie jej niszczycielskie działanie i to wyłącznie z zastosowaniem drobnoustrojów, a więc narzędzi biologicznych. Wiemy, że jest bardzo sprawna organizacyjnie i odznacza się zdolnością uczenia się oraz przewidywania. Ale przecież niszczenie jako takie nie może stanowić celu, a tylko środek mający prowadzić do celu, jakim jest w najogólniejszym sensie utrzymanie gatunku. Czy zagłada może stać się dla jakiegokolwiek rozumnego społeczeństwa celem samym w sobie?

– Patologiczne zmiany nie omijają gatunków inteligentnych – wtrąciła Rem.

– Patologia prowadzi do samozagłady – zauważył Bandore. – Na razie trudno stwierdzić, czy działania przybyszów są paroksyzmami szaleństwa, czy naturalnym procesem przystosowawczym. Powinno się to wyjaśnić w stosunkowo niedługim czasie. A gdyby nam się udało nawiązać z tym osobnikiem kontakt – wskazał na skałę pod pancernym kloszem – wyjaśnienie tej kwestii byłoby znacznie łatwiejsze. Na razie wiemy tylko, że cywilizacja ta przewyższa nas zdecydowanie zarówno zdolnościami niszczycielskimi, jak przystosowawczymi.

– Rzeczywiście, z tym niszczeniem też nie jest prosta sprawa – podjął Franek. – Znów antropomorfizujemy. Punkt widzenia uwarunkowany ludzkimi potrzebami wydaje się nam jedynym obiektywnym punktem widzenia. A to przecież nonsens. Podam wam przykład, wprawdzie zaczerpnięty z przeszłości, ale to bez znaczenia. Akurat taki mi się nawinął. Czasami bawi mnie wertowanie archiwów. Natknąłem się na tę wzmiankę w którymś z polskich dzienników z połowy dwudziestego stulecia.

Notatka mówiła, że w czasie przekuwania w Szwecji jakiegoś tunelu natrafiono w skale na ptasie gniazdo, które zagradzało drogę. Robotnicy przerwali drążenie tego odcinka trasy na tydzień, aby pisklęta mogły wyfrunąć o własnych siłach. Dziś byłoby to całkiem oczywiste. Wówczas korespondent przytaczał ten fakt jako ciekawostkę obrazującą wysoką kulturę Skandynawów. Nie o to mi chodzi. W dawnych czasach przy różnych robotach terenowych z pewnością zniszczono niejedno ptasie gniazdo. Otóż postawmy się w położeniu takich ptaków. Załóżmy na chwilę, że mogą oceniać ludzkie postępowanie. Do jakiego wniosku by doszły? Oczywiście, że ludzie dokonują wielkiej destrukcyjnej roboty, niszcząc bezlitośnie ptasie gniazda. A z naszego punktu widzenia to była praca twórcza: niwelacja gruntu, budowa kopalń, zakładanie torów kolejowych.

– Tak samo – rozwijał Franek swój wywód – przedstawia się sprawa krzemowców. My ich widzimy jako zbrodniarzy przybyłych na Ziemię, aby wygubić ludzi. W ich gigantycznej pracy dostrzegamy jedynie pierwiastek zniszczenia. A obiektywna rzeczywistość wyglądać może zgoła inaczej. To jest działanie twórcze. Wyjdźmy na moment z naszej ludzkiej skóry, odłączmy od trzeźwego rozumowania cały emocjonalny kompleks widzenia świata! Skoro tylko to nam się uda, uznamy, że Silihomidzi to wspaniali budowniczowie na taką skalę, jaka nam będzie dostępna dopiero za stulecia. Pomyślcie tyl ko – my dziś nie potrafimy dostosować klimatu Wenus do osadnictwa pod gołym niebem. Przynajmniej nie potrafimy dokonać tego szybko. A jakie wyniki w zupełnie analogicznym przedsięwzięciu uzyskały krzemowce? Po upływie trzech lat Ziemia bardziej nadaje się dla nich aniżeli dla nas! Ber aż dostał wypieków na twarzy.

– Przerwę ci – powiedział, siląc się na spokój. – Zapewne w tym, co mówisz, jest jakieś ziarno racji, ale trudno zdobyć się nawet na cierpliwe słuchanie tego. Po cóż wysilać się na konstruowanie jakichś rzekomo obiektywnych tez? Nie przemawiasz do przyrody, do wszechświata – zaczerpnął powietrza – mówisz do żywych ludzi, którzy nie chcą i nie potrzebują dla snucia jakichkolwiek rozważań wychodzić z ludzkiej skóry. W naszym pojęciu krzemowce nie są żadnymi budowniczymi. Są niszczycielami! Pospolitymi zbrodniarzami! – zapalał się coraz bardziej. – A co najmniej wrogą siłą. Wrogą nam i naszej przyrodzie.

Rem utkwiła w nim swe wielkie miedziane oczy.

– Ber!… – powiedziała z wyrzutem i umilkła.

– Nie zgadzasz się ze mną? – w głosie Kruka zabrzmiało zdziwienie.

– Oczywiście, że się nie zgadzam. A z tymi zbrodniarzami w ogóle się ośmieszyłeś. Kto– jest zbrodniarzem? Jest nim dla nas człowiek, który swym postępowaniem dotkliwie krzywdzi drugiego człowieka. Ale zaznaczam: wyłącznie człowiek! Czy tygrys pożerający ludzi jest zbrodniarzem? W średniowieczu tak uważano; toteż miały miejsce sądy nad zwierzętami, proceduralnie kubek w kubek podobne do rozpraw, w których oskarżano ludzi. Twoje rozumowanie jest przecież zbliżone do tamtego. To tak, jakbyś widział zbrodnię w tępieniu myszy niszczących plantację.

Ber spojrzał na Rem z wyrzutem.

– Istnieją jednak chyba pewne zasady etyczne poszanowania wszelkiego życia i granice prawa do zabijania. Pomiędzy różnymi społeczeństwami istot rozumnych musi istnieć pewna wzajemna lojalność oparta na poszanowaniu przestrzeni niezbędnej do życia. Gdyby przypadek zrządził, że nie krzemowcy wylądowali u nas, ale my u nich – czy przystąpilibyśmy do przekształcenia tamtejszych warunków klimatycznych w celu skolonizowania ich ojczyzny?

– Nie podołalibyśmy takiemu zadaniu – wtrącił Franek.

– Dobrze wiesz, że nie o to mi chodziło – obruszył się Ber. Zapanowała chwila milczenia.

Urządzenie wentylacyjne przepompowujące powietrze samoczynnie przestało już działać, zapanował przyjemny chłód. Ściany zdążyły niemal ostygnąć. Pod przezroczystym kloszem spoczywał krzemowiec, nieruchomy jak pomnik, jak niezrozumiały, dręczący symbol. Monarcha bez tronu, bez kraju, bez poddanych – Wielki Tajemniczy zamieniony w kamień przez złą wróżkę. Samotny najotchłanniejszą samotnością i przedziwnym życiem, którego nie umieli stwierdzić ani ludzie, ani ich precyzyjne przyrządy. Zważony, wymierzony, opukany, widziany i dotykalny dla każdego, kto miał na to ochotę.

Bandore poruszył się na swoim miejscu.

– Gdzieś we wszechświecie powstało życie oparte na białku węglowo-krzemowym. Gdzie, nie wiem. W jakich warunkach klimatycznych, tego zaledwie próbuję się do– myśląc. A może nie mam żadnego wyobrażenia o takim środowisku przyrodniczym? Jedno jest pewne: że musiało tam być o wiele gorącej niż na Ziemi.

Życie to oczywiście podlegało ewolucji – ciągnął egzobiolog. – Jak każde życie… Rozwijało się więc od form najprostszych ku coraz bardziej zróżnicowanym i specjalizując narządy niezbędne do spełnienia funkcji życiowych, osiągało coraz wyższą zdolność przystosowywania się do zmiennych wymagań środowiska. Aż wreszcie po paru miliardach lat – jeśli tempo tych przemian jest podobne jak u węglowców – wyrósł z tego planetarnego gniazda gatunek istot myślących. Jednym z fundamentalnych praw przy– rody, a moim zdaniem w ogóle najważniejszym, jest życie. Dawniej przeważał pogląd, że powstaje ono wszędzie tam, gdzie warunki sprzyjają biogenezie; przynajmniej odnoszono to do białka węglowego. Dziś jesteśmy trochę ostrożniejsi, choć w ogólnym zarysie to się sprawdza na przykładzie Temidów z Układu Proximy i Urpian z Układu Tolimana. Bandore zamyślił się.

– Życie jest zdolnością materii do permanentnej fizykochemicznej przemiany samej siebie. Ale transformizm linii rodowodowych – od czasów Darwina trochę niefortunnie nazywany ewolucją – na drobniejszych odcinkach historii planety wyrażający się spe-cjacją, czyli powstawaniem nowych gatunków, stanowi niewyobrażalnie złożony łańcuch przyczyn i skutków przenikających się wzajemnie. Dochodzi jeszcze do głosu przebogaty kompleks różnych czynników, tak wielostronnie rozczłonkowany, że siłą rzeczy rozstajna myśl błądzi po tych manowcach.

– Czy dokładnie to samo dotyczy istot węglowo-krzemowych?

W odpowiedzi na pytanie Rem egzobiolog rozłożył ręce gestem bezradności.

– Dokładność bardziej cechuje ludzi niż biologię.

– Jak to rozumieć?

– Oczywiście i tu, i tam nie brak wyjątków – zastrzegł się uczony. – Ale odpowiadając na pytanie, gdyby idealna dokładność stanowiła dewizę przyrody, replika organizmów musiałaby w każdym poszczególnym przypadku być absolutnie doskonała – z góry wykluczając wszelki postęp. Tymczasem prócz rekombinacji genów obu ustrojów rodzicielskich raz po raz dochodzi do głosu właśnie partackie odczytanie kodu genetycznego; po prostu z ewidentnym błędem. Tak powstają mutacje, od drobnych do bardzo zasadniczych, spośród których nieliczne, te pomocne w walce o byt, utrzymują się, kumulują z późniejszymi, powstałymi w następnych pokoleniach, i tak w ciągu miliardów lat mogą dziać się zdumiewające przekształcenia: od pierwotniaka do człowieka!

– Czy to samo dotyczy krzemowców? – Rem ponowiła pytanie. Bandore zamyślił się.

– Nie wiem – odparł z zupełną szczerością. – Gdybyś przed owym tragicznym dwudziestym lipca spytała mnie, czy gdzieś w kosmosie żyją organizmy krzemowe, zaprzeczyłbym. Na przekór licznym sugestiom, wyrażanym nie tylko przez fantastów, byłem przeświadczony, że krzem nie nadaje się do tworzenia białka, nawet w powiązaniu z węglem. Teraz już tego nie powtórzę, bo trudno zaprzeczyć faktom. Nie znaczy to jednak, abym się domyślał biogenezy i ewolucji krzemowców. Nie mogli – jak nasza biosfera – powstać w wodzie, gdyż nawet,pod dowolnie wysokim ciśnieniem nie da się podnieść jej temperatury wrzenia powyżej dwustu dwunastu stopni, a to za mało dla ich wymagań życiowych. Słyszę zdania, że zrodził ich ocean olejów krzemoorganicznych. Być może… Albo że ewolucja tego życia była prostą wstępującą – bez żadnych zakoli, meandrów i ślepych uliczek tak typowych dla całej ziemskiej ewolucji, łącznie z antro-pogenezą. Mało to prawdopodobne, ale też nie wykluczam… W każdym razie nie oczekujcie ode mnie autorytatywnej wypowiedzi w tych kwestiach.

– Czy trudności leżą w tym, że chodzi o krzemowców? – wtrącił Ber.

– Krzemowcy są nam szczególnie obcy, bo nasza biologia jest tylko i wyłącznie biologią białka węglowego.

– A egzobiologia? – zaczepnie spytał Franek.

– Tak samo ezgobiologia białka węglowego, tylko ze spekulacyjnymi odskokami na własne ryzyko. To jest – jak mówiliśmy – jedna strona medalu. A druga… Zrozumcie – zapalał się Bandore – że ewoluowanie biosfery jakiejkolwiek planety stanowi kompleks zagadnień, który przynajmniej obecnie możemy ogarnąć jedynie metodą opisową, na konkretnym przykładzie badanego środowiska życia. Nie umielibyśmy, znalazłszy się na globie, gdzie życie powstało stosunkowo niedawno, przekonstruować panoramy przyszłości tego życia – zresztą zależnej od mnóstwa dość przypadkowych, zgoła nieprzewidywalnych czynników. Tak samo nie umiemy odtworzyć obrazu biosfery Ziemi za miliard lat, nawet zakładając, że w tym czasie promieniowanie Słońca nie zmieni się w sposób istotny, jak mamy podstawy przypuszczać.

– Oby to nie była biosfera krzemowa – dość obcesowo wtrącił Ber. Rem drgnąła nerwowo. Twarze Franka i Bandorego powlekły się mgłą smutku. Wszyscy spojrzeli na Silihomida. Mógł się wydawać jeszcze większy i jeszcze Straszniejszy, choć w rzeczywistości nie zmienił się ani trochę.

– Co on myśli? – rzuciła Rem tonem trochę zalęknionym, jakby do siebie.

– Chyba w tej chwili nic – odparł Bandore z przekonaniem. Rem speszyła się.

– Rzeczywiście, jaka może być mowa o pracy mózgu w tym kamiennym stanie? Ale być może zachodzą tam bardzo powolne, niedostrzegalne dla nas procesy.

Znowu ludzkie spojrzenia objęły nieludzką wielkość obelisku. Wielkość wciąż tak samo tajemniczą, tak samo niemą, tak samo wyzywającą.

– Jak to się stało, że on skamieniał? – spytała Rem. – Wszak ruszał się, wyginał, spłaszczał i rozciągał zdumiewająco elastycznie. Bandore ożywił się.

– Tak. O tym wiem od was oraz z zapisów wideo. I tytko to świadectwo upewnia mnie, że on żyje. A przynajmniej, że żył przed czterema dniami. W przeciwnym razie uważałbym go za mumię zakonserwowaną przez przyrodę: za taką skamieniałość jak każda inna.

– Jak to? Więc nawet nie wiesz, czy on żyje? – zdziwił się Franek.

– Pomyśl tylko: skąd mogę wiedzieć? Aparatura nie zarejestrowała jakichkolwiek zmian fizycznych bądź chemicznych w jego ustroju poza takimi, jakie zachodzą w każdym martwym przedmiocie. Myślę o wietrzeniu, parowaniu gazów, rozbijaniu jąder atomowych na skutek silnej promieniotwórczości powietrza…

Biolog przerwał na chwilę. Potem podjął powoli, akcentując każde słowo:

– Namyślcie się po tym, co powiem, abyście nie działali impulsywnie. Chodzi mi o najbardziej obiektywną odpowiedź: czy w czasie spotkania z Silihomidem działaliście w pełni świadomości? Ściślej mówiąc, czy okoliczności nie wskazywały na to, że wasza wola jest osłabiona, a zdolność postrzegania i odbierania wrażeń narzucona bądź kontrolowana przez kogoś?


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю