355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Kosmicni bracia » Текст книги (страница 16)
Kosmicni bracia
  • Текст добавлен: 24 сентября 2016, 04:48

Текст книги "Kosmicni bracia"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 16 (всего у книги 28 страниц)

KATAKLIZM

Zanim Bernard i Silva zdecydowali się polecieć do Bieguna Południowego, odległego o sześć godzin lotu, wiele się zmieniło w przyrodzie: Przerażające znaki na niebie i ziemi nakazywały czujność, rozwagę i szybkość działania.

Jako człowiek dwudziestego szóstego wieku Bernard pojęciem „odpowiedzialność” ogarniał to, co zawierało się w ramach codziennej moralności. Ta zaś za jedyne i wyłączne zło uznawała krzywdzenie drugiego człowieka. Dawno przeminęły czasy wodzów i zdobywców, tyranów i męczenników. Nowy czas był prawdziwą erą człowieka, buj-ności życia i najpełniejszej wolności, której nie krępowało nic prócz nakazów sumienia. Nie musiano kontrolować ludzi, ich pracy i poczynań, gdyż każdy kontrolował sam siebie. Katastrofy pociągające tragiczne ofiary zdarzały się sporadycznie, lecz prawie nigdy nie były zawinione przez ludzi. Stanowiły po prostu złe owoce kapryśnego przypadku i ograniczoności ludzkiej wiedzy. Instytut Ochrony Człowieka rejestrował i badał wszelkie nieszczęśliwe wypadki. Nie miało to jednak charakteru śledztwa, tylko służyło poszukiwaniu sposobów jeszcze skuteczniejszego ograniczenia ich na przyszłość. Bernard Kruk, jako przewodniczący instytutu, koordynował te prace.

Nigdy wszakże dotąd nie zetknął się z kataklizmem na tak ogromną skalę. Nie znał dokładnie istoty tych dramatycznych wydarzeń, a ich rozmiarów zaledwie się domyślał. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie może to być katastrofa lokalna.

Najgorsze nadeszło wówczas, gdy podejrzana zorza poczęła przygasać i wreszcie skryła się w nieprzeniknionej ciemności. Już dawno zniknęły gwiazdy. Wszechobecna czerń wchłaniała bliższe i dalsze otoczenie. Bez okularów, przekształcających promieniowanie podczerwone w światło widzialne, nie dałoby się dostrzec własnej wyciągniętej dłoni.

Nastawiwszy okulary na największą jasność nocnego widzenia. Bernard i Silva mogli wprawdzie rozpoznać niektóre przedmioty bardziej odcinające się od otoczenia, lecz w dali, tam gdzie zgasła krwawiąca niedawno łuna, jak zła wróżba rozpanoszyły się słupy dymów (a może chmur?) wrośnięte w ziemię i w niebo niczym gigantyczne drzewa.

Równocześnie występowały zagadkowe, niespokojne zmiany w otoczeniu. Temperatura powietrza wzrastała, i to coraz gwałtowniej. Termometr przekroczył już graniczną wartość dwudziestu pięciu stopni Celsjusza, charakterystyczną dla terenów objętych nocą polarną. Kiedy osiągnął trzydzieści stopni. Bernard nie miał wątpliwości, że stoją w obliczu przeogromnego wybuchu wulkanu. Można było wnioskować, że mieszkańcy rozległych obszarów zostali zaskoczeni, a w bezpośrednim sąsiedztwie wybuchu nikt nie ocalał. W myślach Bernarda liczba ofiar dwoiła się, troiła, dziesięciokrotniała. Antarktyda – najpóźniej zagospodarowana część świata – nie była zaludniona tak gęsto jak inne kontynenty, gdyż ze względu na specyfikę klimatu znaczne połacie zamieniono w rezerwaty przyrodnicze, a ludzkie osiedla rozgościły się przeważnie pośród przepastnych ogrodów.

Założywszy aparaty plecowe, pospiesznie wzbili się w górę. Bez dyskusji postanowili lecieć do Bieguna Południowego. Pojęcie to miało dwojakie znaczenie. Określało nie tylko geograficzny punkt, przez który przechodzi oś obrotu kuli ziemskiej, gdzie wszystkie drogi wiodą z północy na północ, lecz również piękne, nowoczesne miasto, jedną ze światowych metropolii.

Historia powstania tego miasta wiązała się z wielkimi odkryciami geograficznymi w dwudziestym wieku. W Międzynarodowym Roku Geofizycznym 1957/1958, przeszło pół wieku po zdobyciu bieguna przez Amundsena i Scotta, spotkały się tam – jak wcześniej było uzgodnione – ekipy amerykańskie i radzieckie. Założonej wtedy stacji nie zasypały śniegi, gdyż człowiek miał ją stale w swojej pieczy. Jako placówka badawcza rozrastała się z roku na rok. W początkach dwudziestego pierwszego stulecia była już miastem badaczy osiedlających się tu przeważnie na okres paroletni, najczęściej z rodzinami.

Później, gdy przystąpiono do regulacji klimatu świata, Antarktyda stała się frontem walki z przyrodą i terenem późniejszego z nią przymierza. Nie można było stopić lodowców, gdyż podniosłoby to poziom oceanów o kilkadziesiąt metrów. Zastosowano więc tak zwaną zasadę termosu. Po wstępnych zabiegach częściowej niwelacji gruntu pokryto lody warstwą termoizolacyjną. Na tym nowym podłożu zasadzono leśne rezerwaty, pola uprawne i kwitnące gaje, a pięknie rozbudowująca się stolica szóstej części świata zachowała prostą nazwę z czasów, gdy pionierzy zgrabiałymi z zimna rękami wbijali w lód żelazne słupy i klecili drewniane baraki.

Warunki lotu Bernarda i Silvy stawały się coraz trudniejsze. Dokuczało im gorąco, które przywodziło na myśl suchą piekielną łaźnię. Powietrze było mętne, drobniutki pył wulkaniczny bardzo ograniczał widoczność; tylko chwilami sięgała dwustu metrów – przy nastawieniu okularów podczerwonych na największą ostrość.

Zboczyli nieco, aby przynajmniej część drogi lecieć nad obszarem rozległego rezerwatu przyrody polarnej, gdzie pozbawiona izolacji warstwa lodowa utrzymywała temperaturę niższą od zera. Okazało się jednak, iż stale zalegająca tu gruba pokrywa śnieżna stopniała niemal zupełnie, tworząc jeziora mętnej wody zmieszanej z szaroczerwonawym pyłem. Miejscami potoki toczące się po zboczach wzniesień przypominały strugi mocno rozwodnionego szlamu.

Silne parowanie stwarzało klimat cieplarniany, co w połączeniu z wzrastającym zapyleniem powietrza utrudniało oddychanie. Każdy wdech parzył i dusił. Potęgowało się pragnienie.

Oboje poczęli jednocześnie odczuwać ból głowy, co mogło być objawem zatrucia. Wyczuwało się słaby zapach siarkowodoru, a nie można było wykluczyć, że atmosfera zawiera również tlenek węgla w niebezpiecznych ilościach. Nie mieli masek tlenowych ani żadnych przyrządów do analizy chemicznej. Któż by zabierał je naparodniową zwykłą wycieczkę?

Co prawda MC na razie tylko nieznacznie się zaróżowtł, lecz nie wiadomo jak długo będą zmuszeni lecieć w zatrutej atmosferze.

Częste zmiany zapachów wskazywały na pasmowe rozchodzenie się mas powietrza z domieszką gazów wulkanicznych o dość zróżnicowanym składzie. Przez kilka minut przebywali w strefie znacznego stężenia siarkowodoru, po czym znikł on zupełnie, atmosfera zaś nie wykazywała żadnych zmian poza słabym zakurzeniem.

Jednakże nie byli jeszcze za kręgiem zatrutego oddechu wulkanu. Widoczność raptownie skurczyła się do kilku metrów. Drażniący pyl czynił dalszy lot niezmiernie uciążliwym i zmuszał do stałej, bacznej obserwacji podręcznych urządzeń radarowych, jakie wchodziły w skład aparatów plecowych.

Każda chwila nieuwagi mogła pociągnąć zderzenie z pojazdem powietrznym; ludzie gremialnie usiłowali opuścić ten przeklęty obszar. Rakiety mknęły oczywiście znacznie wyżej.

Radiowa łączność, przelotnie nawiązana z kilkoma takimi samymi autolotnikami, nie pozwoliła rozpatrzeć się w sytuacji. Z dosyć sprzecznych danych wyłaniał się ogólny wniosek, że chodzi o gigantyczny wybuch wulkanu na którymś z amerykańskich połud– ników – u brzegów Antarktydy lub w obrębie jednego z pobliskich archipelagów. Było to daleko na zachód od sejsmicznych rejonów Ziemi Wiktorii oraz Wyspy Rossa z kulminacją Erebusa.

Bernardowi nie udało się dotąd pochwycić kontaktu z ludźmi, którzy znajdowali się w niebezpiecznej bliskości wybuchu. Świadkowie z terenów dość oddalonych od siebie nie tylko widzieli podobny rozbłysk i gaśnięcie łuny, lecz również odczuwali taki sam silny wstrząs. Większość z nich potraktowała go jako ostrzegawczy sygnał nakazujący ucieczkę z okolic katastrofy. Można było wnioskować, że ognisko wstrząsu tektonicznego było na znacznej głębokości i trzęsienie ziemi obiegło dużą część kontynentu. Niektórzy spośród przygodnych informatorów twierdzili, że przed godziną jeszcze słyszeli wielokrotnie wezwania SOS. Liczba ofiar musiała być ogromna.

– Zawróćmy – prosiła Silva.

– Dokąd? – zdziwił się Bernard.

– Do wody. Nieważne, jaka jest. Już nie mogę wytrzymać z pragnienia. Dopiero co minęli spienioną rzekę nieobecną na mapach, której rwący nurt – ży-wiołowo torujący sobie drogę przez pola, gaje, miasta, ogrody – unosił połamane gałęzie, drzewa, rozmaite przedmioty użytkowe, a nawet letniskowe domki. Bernard bał się, że mętna, odrażająca woda może zawierać trujące substancje wybuchu wulkanicznego.

– Nie możemy się cofnać kochana – powiedział serdecznie, ale stanowczo. – I czas nagli, i tamta woda była naprawdę niebezpieczna. Może spotkamy jakieś czyste źródło…

Uciął w pół słowa zrozumiawszy, że wyrwało mu się z ust kłamstwo. Nie wierzył w czy-sta wodę na trasie. Wyrzucał sobie to tanie pocieszenie Silvy, lecz nie chciał go sprostować.

Dłuższy czas lecieli w milczeniu. Widoczność znacznie się poprawiła, dzięki czemu zaryzykowali zwiększenie prędkości. Dawno już minęli rezerwat przyrody polarnej. Bernard obawiał się, że dalszy wzrost temperatury doprowadzi do topnienia lodowca pod warstwą izolacyjną, co zniweczyłoby możliwość ponownego zasiedlenia Antarktydy. Toteż przeraził się spostrzegłszy pod sobą dość obficie tryskające źródło. Silva, zauważywszy je, krzyknęła, że ląduje. Opadł obok niej.

Ciecz była przezroczysta i sprawiała wrażenie źródlanej wody. Bernard nie mógł jej zbadać pod względem chemicznym. Mimo to wiedział, że odradzanie Silvie napicia się z pewnością nie poskutkowałoby. Zresztą on sam odczuwał dojmujące pragnienie.

Dziewczyna pochyliła twarz nad taflą małego, powoli wypełniającego się wgłębienia. Zaczerpnąwszy dłońmi trochę upragnionego płynu, nie zaczęła jednak pić łapczywie, jak spodziewał się Bernard. Rozwarłszy dłonie wylała ciecz, która dopiero teraz, opadając ciągliwie i bezgłośnie, sprawiała wrażenie galaretowatej masy. Równocześnie grymas bólu wykrzywił jej twarz.

– Gorące? – spytał Bernard z przejęciem.

– Sparzyłam się – oznajmiła. – Ale nie jak ukropem; raczej żrącym kwasem. Bernard starannie oczyścił strumieniem dezynfekującego aerozolu dłonie Silvy, które piekły ją nieznośnie. Korciło go zbadać choćby pobieżnie, jaki to płyn, lecz dziewczyna porywczo zaoponowała:

– Nie dotykaj tego paskudztwa!

Przyznał jej słuszność. Przypatrzył się bacznie zawartości bajorka. Wyglądała na półpłynną substancję krystaliczną. Bernard podawszy Silvie pastylki orzeźwiajece, też połknął dwie. Nie skutkowały jednak, gdyż było za duszno. Wzlecieli w powietrze, kierując się według kompasu wprost na Biegun Południowy.

Kiedy Silva zaczęła zostawać w tyle. Bernard, zwolniwszy lot, zapytał z niepokojem:

– Czyżby twój silnik tracił moc?

– Nie. To ja… – zabrzmiała cicha, jakby zawstydzona odpowiedź. Głos był Stłumiony, nienaturalny.

Kiedy wylądowali. Bernard stwierdził z przerażeniem, iż Silva nie może utrzymać się na nogach. Położył ją na trawie delikatnie rozgarnąwszy warstwę pyłów, które wzbiły nieprzezroczysty, duszący obłok.

MC dziewczyny przybrał barwę pomarańczową, a po chwili czerwoną. Szybkie postępy choroby wymagały natychmiastowego klinicznego leczenia. Bernard popatrzył na mapę bezradnie: mieli przed sobą prawie pięćset kilometrów lotu. Cofanie się oznaczało przybliżenie do rozszalałego żywiołu. Zresztą dokąd mieli się cofnąć? Na dotychczasowej trzystukilometrowej trasie zastali teren doszczętnie wyludniony; dalej było chyba jeszcze groźniej. A w metropolii z pewnością ktoś pozostał. Musiał też jak najspieszniej przybyć do instytutu, by kierować akcją ratowniczą. Wkrótce powinni osiągnąć pas osiedli i rozproszonych willi okalających rezerwat, który minęli.

Bernard nie mógł ani zostawić Silvy na miejscu, ani pozostać z nią. Obszar był zagrożony pod wieloma względami. Żałował, że nie miał czym określić natężenia promienio twórczości. Daleko posunięta jonizacja powietrza nasuwała podejrzenie, iż cała okolica jest skażona. W ostatniej fazie lotu trudno było rozmawiać przez radio nawet na małą odległość.

Niewiele myśląc. Bernard mocno przytroczył Silvę do siebie i uruchomił aparat odrzutowy.

Wzbili się ciężko w powietrze. Lecąc nisko oglądali widoki, które nie napawały otuchą. Lasy, przeważnie iglaste, powiędły od suchego skwaru. Ziemia, przysypana delikatnym popiołem wulkanicznym, świadczyła o zagładzie i całkowitym zniszczeniu.

Silvę trawiła silna gorączka, którą Bernard czuł poprzez jej ubranie. Dziwiło go bardzo, że tabletki lecznicze nie skutkowały. Tymczasem powietrze jakby troszkę ochłodło, choć tylko do poziomu skwarnego dnia w tropikach. Liczył, że oddalili się od strefy zagrożenia. Widoczność była jednak nadal bardzo zła. W aparacie radiowym buczał jednostajny, złowróżbny szum. Zachodziła obawa, że coraz częstsze porywy gwałtownego wiatru przypędzą ciężkie chmury pyłowe.

Rozciągnięta na wznak Silva leżała na tarasie opustoszałej willi. Bluzę miała rozpiętą, głowę lekko odchyloną do tyłu. Najbardziej niepokojąca była wysoka gorączka. Bernard już teraz w ogóle nie pojmował, dlaczego utrzymywała się, mimo niewątpliwego przedawkowania środków na jej uśmierzenie. Sprawa wyglądała groźnie, lecz on nie mógł nic na to poradzić.

Dziewczyna miała zamknięte oczy. Mocno nabrzmiałe, do krwi popękane wargi nieregularnie rozchylała w bolesnym grymasie. Bernard śledził gorący jej oddech. Bardzo nierówny, coraz słabszy puls kazał spodziewać się najgorszego. Zawieszony na szyi MC miał barwę wiśniową.

– Pić! – dobiegł uszu Bernarda cichutki szept.

Nie miał pewności, że go naprawdę słyszał. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie uległ złudzeniu.

Zbiornik na wodę był pęknięty i pusty. Pompy nie działały.

Nie było czasu na szukanie wody. Choć upał nieznacznie zelżał, a powietrze trochę się oczyściło, złe wieści nie pozwalały zostać tam dłużej. Zaraz po wylądowaniu Bernard spotkał dwie studentki, które na chwilę przerwały podróż powietrzną do Dancji, portu z przeciwległego wybrzeża kontynentu. Można było wnioskować z ich relacji, że niespełna sto kilometrów od miejsca, gdzie się znajdowali, nastąpiło pęknięcie gruntu połączonego z wylewem olbrzymich ilości lawy. Na razie skośnie wiejący wiatr ratował ich przed skutkami nowego kataklizmu. Chociaż potoki lawy mogły nie dojść do miejsca, w którym przebywali obecnie, jednak przy zmianie kierunku wiatru należało spodziewać się znacznego podwyższenia temperatury. Groziło to również dalszym zanieczyszczeniem atmosfery szkodliwymi gazami.

Mózg Bernarda pracował gorączkowo. Ze względu na stan zdrowia Silvy powinien był jak najprędzej lecieć z nią do walki. Co prawda automat, noszony pod skórą przez każdego człowieka, dokonywał z chwilą ustania pracy serca zastrzyku przedłużającego stan śmierci klinicznej do czterdziestu kilku godzin, ale była to niewielka pociecha.

Nie ulegało wątpliwości, że Silva umiera. Próby przywrócenia jej do przytomności nie powiodły się. Zapas paliwa w aparacie plecowym ledwo wystarczał na dotarcie jednej osoby do Bieguna Południowego, i to przy umiejętnym gospodarowaniu oraz dużej szybkości podróżnej.

W związku z dezorganizacją wywołaną przez kataklizm trudno było liczyć na uzupełnienie paliwa po drodze. Bernard długo rozważał, jaki kierunek lotu obrać. Mógł utknąć z pustym silnikiem w jakiejś niebezpiecznej okolicy. Obawy jego potęgował fakt, że dalekie huki, których kierunek trudno było ustalić, wskazywały na niepokojący rozwój wydarzeń.

Wniósł Silvę do wnętrza willi i ułożył na tapczanie. Była nieruchoma, żadne iskierki życia nie tliły się w matowej, a dziwnie czerwonej twarzy. Obrzuciwszy wzrokiem MC, zadrżał: jeszcze przed chwilą jarząca się tarcza była teraz czarna, co oznaczało śmierć kliniczną. Słabo świecący punkt w środku uspokajał, że aparatura działa, zapobiegając rozpadowi tkanek.

Tuż przed startem przyłożył dłoń do policzka dziewczyny. Wydawało mu się, że jest jeszcze gorętszy niż przedtem. A w każdym razie znacznie bardziej od otaczającego powietrza. Choć nigdy nie interesowała go medycyna, nie chciał uwierzyć, że gorączka podnosi się nadal w stanie śmierci klinicznej. Trudno było jednak zaprzeczać faktom.

Jeszcze bardziej przerażało Bernarda, że musi zostawić Silvę samą, nieświadomą własnego istnienia pośród tego nieszczęsnego pustkowia, gdzie nagła katastrofa wymazała zieleń drzew, stłumiła głosy ludzi, brzęczenie pszczół, śpiew ptaków i odarła niebo z czaru gwiazd.

OBOWIĄZEK

– Colibrea pogrążyła się pod ziemię. Ocalała część Północnego Przedmieścia. Głębokość obsunięcia ponad sto metrów. Dno zapadliny wypełniła lawa…

– Jak szybko wypełniła? – zapytał porywczo Franek Skiepurski.

Na ekranie wideofonu zatroskaną twarz młodego człowieka pokryły bruzdy namysłu.

– Chyba natychmiast – odrzekł niepewnie.

Franek siedział nieruchomo przy biurku. Nie byt to pierwszy meldunek tego typu. Co gorsza, wszelkie dane kazały przypuszczać, że nie ostatni.

– Czternaście zespołów ratowniczych w rakietach B-X, dziewięć typu C-4 i statek księżycowy uczestniczące w ewakuacji okolic zniszczonej Malwy nie wróciły do bazy i nie dają znaku istnienia…

Spieczone od gorąca wargi wyrzucały te słowa szybko, monotonnie, na pozór beznamiętnie.

Franek myślał gorączkowo o wydarzeniach tragicznych i niepojętych, które toczyły się jak lawina w ciągu ostatnich godzin, przygniatały swoim ogromem, oszałamiały. Centralny konkryt, czyli zespół mózgów krystalicznych znajdujący się właśnie w Biegunie Południowym, był przeciążony zadaniami podawanymi mu gorączkowo przez wielu uczonych. Elektroniczny kolos przeprowadzał nieprzerwanie drobiazgową analizę sytuacji, wypluwał mową świetlnych wykresów wnioski, domysły, propozycje, lecz mimo to nie mógł zadowolić swoich odbiorców. Chwila nie miała sobie równych w ludz kiej pamięci. A nawet w ludzkiej historii! Uczeni wymagali od siebie dużo, od centralnego konkrytu jeszcze więcej, a mimo to tajemnica straszliwej katastrofy, w zasięgu której pod burą dymną zasłoną leżała trzecia część kontynentu, wciąż pozostawała zagadką. Ziemia, ziejąca ogniem, zapadająca się gwałtownie, to znów strzelająca w górę całymi kilometrami sześciennymi skał, zdawała się żywym potworem opętanym żądzą mordu.

Niszczycielski oddech wulkanu nie zdążył jeszcze dotrzeć do Bieguna Południowego i poza silnym, upalnym wiatrem nie dostrzegano żadnych anomalii w przyrodzie. Olbrzymia lampa jądrowa, wisząca na wysokości dwóch kilometrów, oświetlała go – jak każdej nocy polarnej – białym dziennym światłem. Gdyby nie mrowie ludzkie ogarnięte grozą, nic by nie zakłócało spokoju tego miasta o harmonijnej, pięknej architekturze.

Przestronne arterie i rozległe place roiły się od przyjezdnych z połowy kontynentu, którzy w ostatnim momencie opuścili zagrożony obszar, tu spodziewając się znaleźć bezpieczny azyl, wyjaśnienie niepojętych zjawisk, obronę przed rozprzestrzeniającym się kataklizmem.

Niektórzy patrzyli na uroki otoczenia tak, jak gdyby chcieli po raz ostatni wrazić w pamięć wszystko to, co za chwilę stanie w morzu dymu i ognia. Silny blask sztucznego dnia, który mimo pogodnego nieba uniemożliwiał widzenie gwiazd, nie pozwalał również ocenić, czy ściana dymów, o której wiedziano, że jest odległa najwyżej o trzysta kilometrów, przybliża się czy też cofa napierana przez wiatr. Niemal zupełny brak łączności radiowej z terenami objętymi kataklizmem wzmagał lęk i osamotnienie przybyszów. Stwierdzono gwałtowny wzrost promieniotwórczości na obszarach objętych katastrofą, co z kolei silnie jonizowało powietrze. Wciąż doskwierał brak szczegółowych informacji.

Jedynym źródłem danych o ruchach obłoków pyłu i dymu były kosmiczne stacje naukowe, a zwłaszcza sztuczne księżyce, których orbity przebiegały nad Antarktyda. Ostatnio napływały uspokajające wieści: dymna ściana pod wpływem bocznego wiatru powoli, lecz nieustannie cofała się.

Napływały też regularne meldunki ze wszystkich stacji sejsmologicznych. Z miejscowości, gdzie zakłócenia uniemożliwiły łączność radiową, raporty posyłano rakietami. Według tych wszystkich doniesień wstrząsy podziemne występowały rzadziej i były słabsze, a ponadto bardzo oddalone. Nie nadchodziły wiadomości o sile wybuchów nowo utworzonych kraterów. Ogólne zagrożenie Bieguna Południowego oraz afrykańskich i australijskich południków przebiegających przez Antarktydę zdawało się zmniejszać.

Taką sytuację zastał Bernard, gdy – półżywy z wyczerpania i niepokoju o Silvę – ciężko opadł na taras Instytutu Ochrony Człowieka.

Jakże tragicznie przeżywał swą decyzję pozostawienia Silvy w stanie śmierci klinicznej na zagrożonym obszarze! Powinien łatwo ją odnaleźć, bo zaznaczył na mapie dokładnie współrzędne, ale to nie zmniejszało jego obaw. Nie wiedział, co zastanie w Biegunie Południowym, a przecież powinien natychmiast wysłać po Silvę rakietę sanitarną.

Franek powitał Bernarda z głęboką ulgą. Od początku tragicznych wypadków stracił z nim kontakt; nawet nie wiedział, czy żyje. Kierował wprawdzie ak

Bernarda łączyły z Frankiem więzy serdecznego koleżeństwa. Teraz w jego towarzystwie nie czuł się tak samotny. Uważnie słuchał relacji z wydarzeń ostatnich godzin. Liczby ofiar niepodobna było ustalić nawet w przybliżeniu. Paruset uczestników ekip ratowniczych zaginęło bez wieści. Zapewne większość spośród nich nie żyła.

Z niektórymi obszarami ogarniętymi klęską udało się już nawiązać łączność radiową. Najbardziej dziwiło, iż związek pomiędzy zniszczeniami wywołanymi działalnością wulkaniczną a promieniotwórczym skażeniem pozostawał nadal zagadkowy. Należało sądzić, że istniał chociażby ze względu na równoczesne wystąpienie obu zjawisk. Niemniej nasilenie ich było bardzo różne w rozmaitych miejscach. Nadto pewne tereny sąsiadujące z wybuchem wulkanu nie były skażone, gdy tymczasem niemal na przedmieściach metropolii ujawniono spore obszary o silnym natężeniu promieniowania. W najbliższych godzinach trzeba było określić i zasięg, i tempo rozprzestrzeniania się ogniska radioaktywności.

O sytuacji w rezerwacie przyrody, opodal którego Bernard zostawił Silvę, informacje były fragmentaryczne. Pochodziły bądź od ratowników, którzy przelatywali nad tymi obszarami, bądź też od uchodźców posługujących się aparatami plecowymi.

Liczba meldunków rosła z każdą minutą. Przeważały prośby o ewakuację. Ale tylko w nielicznych przypadkach wysyłano ratowników, ponieważ wciąż ich brakowało. Niektóre pojazdy wracały z dużym opóźnieniem, inne w ogóle nie wracały. Niemal równocześnie z przybyciem Bernarda odleciał ostatni zespół pojazdem powietrznym mogącym zabrać dwudziestu pięciu ludzi. Spodziewano się powrotu kilku dużych statków, lecz tylko od jednego dotarła wiadomość, że wyląduje wkrótce z transportem uchodźców.

Bernard gorączkowo badał wszystkie te sprawy. W jego wyobraźni wciąż odżywała tragiczna chwila pożegnania Silvy. Czekała otoczona pustką, na kilkadziesiąt godzin zabezpieczona zastrzykiem przed groźbą zapadnięcia w nieodwracalny stan śmierci biologicznej. To dodawało mu teraz otuchy, że zdąży. Musi zdążyć!

Miał jednak czym niepokoić się poważnie. Gdy znajomemu lekarzowi, który tego dnia dyżurował w instytucie, wspomniał o wzroście gorączki Silvy już po zarejestrowaniu przez konkryt śmierci klinicznej, ten pokręcił głową z niedowierzaniem.

Położenie jego było o tyle kłopotliwe, że musiał sprostać jednoczesnemu wykonywaniu dwóch całkiem odrębnych zadań. Kierował rozkładem lotów ratowniczych, co wymagało dużej elastyczności w modyfikowaniu decyzji pod naporem sytuacji zmieniającej się z minuty na minutę, a ponadto zdalnie sterował inteligentnym łazikiem wysłanym po Silvę.

Obrawszy taką drogę ratowania ukochanej, nie miał sobie nic do wyrzucenia. Posianie po nią załogowej rakiety wprawdzie załatwiłoby sprawę szybciej, uważałby to jednak za nadużycie swego stanowiska. Najmniejsze bowiem statki ratownicze, przeznaczone dla czterech osób, w ekstremalnych warunkach mogły pomieścić trzynastu pasażerów. Z okolic natomiast, gdzie zostawił Silvę, nie miał na razie żadnych wezwań.

Gdy wrócił Franek, który przez jakiś czas przyjmował pojazdy przywożące ofiary kataklizmu, Ber powierzył mu koordynowanie kursu rakiet i w ten sposób mógł zająć się tylko prowadzeniem łazika.

Był to aparat na tyle samodzielny, że w normalnych warunkach z powodzeniem dawał sobie radę bez jakiejkolwiek kontroli. Teraz jednak, z uwagi na pośpiech. Bernard chciał mu dopomóc w dotarciu do celu.

Usprawiedliwia! się przed samym sobą – nie bezpodstawnie – że prowadząc robota na trasie paruset kilometrów, zdobędzie lepsze rozeznanie w rozwoju wypadków. Nadto mógł nawiązać kontakt z ludźmi na szlaku, udzielić pomocy im samym bądź dowiedzieć się o jeszcze innych potrzebujących ratunku.

Po dotarciu natomiast do Silvy ingerencja w działania podejmowane przez łazik była nieodzowna. W chwili wysyłania go Bernard nie rozporządzał żadnym wyspecjalizowanym radiozwiadowcą z wbudowanym odpowiednim wyposażeniem diagnostycz-no-terapeutycznym. W tej sytuacji lekarz poradził mu nie opóźniać akcji i wysłać zwykły łazik szperacz nastawiony na odszukanie chorej i jej pospieszny transport. Umówili się, że, z chwilą dotarcia aparatu do Silvy, lekarz zbada ją zdalnie i w razie potrzeby za pomocą łazika przeprowadzi jakiś zabieg leczniczy, do czego pod ludzką.kontrolą był zdolny każdy automat zwiadowczy.

W chmurach pyłów, które coraz częściej okrywały wszystko nieprzeniknioną zasłoną, pagórkowaty krajobraz tańczył w oczach. Z burych, gęstych mgieł chwilami wyłaniały się sygnalizatory i wejścia do szybów świadczące o tym, że pod uprawną ziemią pracują potężne zestawy automatów obsługujących kombinaty przemysłowe, które na miejscu przetwarzają skarby kopalne tych obszarów.

Przy wzrastającej liczbie mieszkańców Ziemi trzeba było raz na zawsze rozładować zagęszczenie na jej powierzchni. Hasło: „Pod ziemię!” objęło przemysł, laboratoria, wielkie biblioteki książkowe, szpulowe i komputerowe oraz wszelkie urzędy. Alarm podniesiony z tego powodu przez zbiurokratyzowanych urzędasów skwitowano wzruszeniem ramion. W skali światowej akcja ta zwolniła miliony kilometrów kwadratowych powierzchni, dotąd marnowanej na urządzenia nie wymagające ani uśmiechu słońca, ani oddechu wolnej podniebnej przestrzeni.

Teraz jednak nic nie przypominało tu krajobrazu sprzed katastrofy. Rozległy i piękny kraj, jeszcze wczoraj tętniący bujnym życiem, wyludnił się całkowicie. Gorąca pustynna śmierć objęła we władanie wszystko, co tak niedawno było właśnie symbolem życia.

Bernard określił na mapie położenie i zmarszczył brwi. Czyżby zabłądził? Znajdował się nad rezerwatem polarnym. Blisko dwieście kilometrów dzieliło go od willi, w której zostawił Silvę.

Siedział nieruchomo kilkadziesiąt metrów pod ziemią w jednej z kabin Instytutu Ochrony Człowieka i nie spuszczał oczu z przestrzennego ekranu; odnosił wrażenie, iż coraz mniej panuje nad łazikiem.

Zamglone kontury krajobrazu, oglądanego z małej wysokości, chwilami zlewały się w bezkształtną masę. Kiedy całkowicie rozpłynęły się w czerni. Bernarda ogarnął niepokój.

Specjalny system przekaźników radiowych sprzęgniętych ze stacjami kosmicznymi pozwalał kierować łazikiem nawet przy znacznej jonizacji powietrza. Jednak w każdej chwili łączność mogła się pogorszyć, a nawet całkowicie zerwać. Wskazywały na to gęste chmury pyłów, przez, które robot radiozwiadowca mknął teraz do wyznaczonego celu. Promieniotwórczość powietrza związana była przypuszczalnie z zanieczyszczeniem popiołami wulkanicznymi.

A tymczasem najświeższe meldunki przerażały, były wręcz apokaliptyczne. Jedno z miast zostało naraz wyrzucone w powietrze, powstały na jego miejscu potężny krater zalała magma, obszar zaś wokół niego zasypały pyty wulkaniczne. W promieniu siedemdziesięciu kilometrów nikt nie ocalał. Dwa mniejsze osiedla zostały w krótkim czasie pokryte lawą, która wdarła się również do największej na kontynencie przetwórni węgla kamiennego, doszczętnie niszcząc podziemne urządzenia kombinatu.

Rozmiary katastrofy pogłębiało wyraźne już gdzieniegdzie topienie się lodowca grubego miejscami na trzy kilometry. Tworząca się w ogniskach wybuchów wulkanicznych para wodna pod olbrzymim ciśnieniem wysadzała zwały lodu, które całymi kilometrami sześciennymi strzelały w górę. Wprawdzie ten rodzaj straszliwych wybuchów na razie ominął rezerwat przyrody, ale któż mógł zaręczyć, że podobne zniszczenia lada chwila nie ogarną tamtych okolic?

Bernard raz po raz ocierał chustką kroplisty pot spływający mu po czole i policzkach: jego oczy roziskrzyły się nagłą nadzieją. Przetarł powieki wierzchem dłoni dla nabrania pewności, że nie śni. Oto wszechwładna na obrazie ciemność ustąpiła raptownie. Miejsce jej zajęła szeroka płaszczyzna, wprawdzie monotonna szarością osadzonych pyłów, lecz dokładnie widoczna, podobna z góry do jednobarwnej kołdry, którą przykryto uśpiony świat. Niska tundrowa roślinność gdzieniegdzie strzelała kępkami w górę.

Spojrzał na przyrządy. Łazik sprawiał się bez zarzutu. Właśnie opuszczał rezerwat. W tych warunkach za pół godziny powinien być przy Silvie. Bernard wyobrażał sobie, jak z oddalenia czterystu kilkudziesięciu kilometrów ułoży ją delikatnie na elastycznych noszach, dostosowanych do tego typu transportu powietrznego. Później wzbije się ostrożnie w powietrze i dowiezie Silvę w miejsce na razie bezpieczne, gdzie czeka ją powrót do życia.

Nagle skroś obrazu przebiegło kilka błysków. Bernard zadrżał z niepokoju. Zakłócenia nabrały żywiołowego charakteru: ekran upstrzyły drgające błyski. Przyrządy stwierdzały, że łazik tylko sporadycznie odbiera polecenia. Potem ekran pokryła mleczna mgła, a robot nie reagował na żadne rozkazy.

Zagubienie radiozwiadowcy wstrząsnęło Bernardem do głębi. Ale fakt, że odmówił on posłuszeństwa w terenie zdawałoby się nie narażonym na przerwanie łączności radiowej, kazał mu wnikliwiej rozpatrzeć przyczyny jonizacji atmosfery. Wydawało się naturalne, że jest ona związana z radioaktywnością popiołu wulkanicznego. W takim razie jonizacja musiała być wydatniejsza na tych obszarach, gdzie wiatr przypędzał wulkaniczne chmury aniżeli tam, gdzie promieniowały tylko pyły uprzednio osadzone na powierzchni gruntu.

Bernard połączył się z zespołem uczonych i polecił zbadanie tej zagadki. Natychmiast skorzystano z łazików, które znajdowały się w drodze po rannych i zabłąkanych; rozkazano robotom pobierać próbki powietrza oraz pyłu osadzonego na ziemi.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю