355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Kosmicni bracia » Текст книги (страница 20)
Kosmicni bracia
  • Текст добавлен: 24 сентября 2016, 04:48

Текст книги "Kosmicni bracia"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 20 (всего у книги 28 страниц)

Dotarcie tych intruzów na Wenus było dotkliwą klęską wskutek strat, jakie przyszło ponieść, uszczuplając i tak skąpy areał powierzchni osiedleńczej. Natomiast walka z nimi przebiegała znacznie łatwiej niż na Ziemi. Silikoki bowiem nie znoszą wody. Nawet w stanie wrzenia paraliżuje ona te drobnoustroje, które w glebie potrafią się otoczyć izolacyjną warstewką skutecznie chroniącą je przed chłodem. Na Ziemi opanowały wprawdzie podmorskie pokłady denne, nie wyłączając głębokich zapadlisk oceanicznych, ale zawsze wkraczały tam poprzez ląd. Tym sposobem mogły przesiedlać się z kontynentu na kontynent.

Tak jak wszędzie, w czasie podmorskiej wędrówki wyprowadzały pierwiastki promieniotwórcze z głębszych warstw ku górze, w tym przypadku osadzając je na dnie morskim. Przez to ogrzały oceany i zakaziły je na tyle, że wszelkie surowce biologiczne pochodzące z mórz nie nadawały się już do jedzenia pod żadną postacią. Przed przemysłem spożywczym stanęło trudne zadanie wielokrotnego zwiększenia produkcji czysto syntetycznej żywności. Nowe zakłady budowano już na Jutrzence, głównie w obrębie Wyspy Nadziei.

Poza Ziemią Joersena – był to rezerwat ścisły, nadal nie zagospodarowany wobec napastliwych wystąpień Towarzystwa Obrońców Przyrody Wenus – nie było na tym globie ani skrawka stałego lądu. Ponieważ głębokość wszechoceanu niemal wszędzie poza szelfami Ziemi Joersena przekraczała dwa kilometry, zarówno wtargnięcie silikoków w dno oceaniczne, jak ich przeniesienie się na dalsze wyspy natrafiało na spore trudności. Oba te przypadki były jednak do pomyślenia w pewnych okolicznościach. Bakterie krzemowe mogły zostać przeniesione z wyspy na wyspę przez pływające ciała stale. Jeszcze prawdopodobniejsze wydawało się zakażenie pokładów dennych jakąś grudką oderwaną od podłoża i swobodnie opadającą w głębię, tym bardziej że nie wysuszone drewno niektórych krzewów wenusjańskich tonęło, podobnie jak na Ziemi dereń i różne inne gatunki.

Po oceanie przewalały się jeszcze długie fale. Sztorm jednak ustał. Tom, Rem i Ber odetchnęli z ulgą. Szalejąca bowiem od kilku godzin wichura stwarzała groźbę rozwleczenia silikoków jednym z wymienionych sposobów. Tom ujął nerwowo maleńki głośnik nadajnika radarowego.

– Czekamy na telewizyjne przekazanie mapy. Wszak nie ma czasu do stracenia – podniósł głos.

Upłynęła jeszcze dłuższa chwila, nim przed telewizorem, mającym kształt metalowego pręta z nawiniętą siatką przewodów, zadrgało powietrze. Pole sił zastępujące ekran rozbłysło zarysami wysp, z początku niewyraźnymi. Po kilku sekundach obraz okrzepł na tyle, że pozwalał rozeznać się w położeniu.

Każda poważniejsza wichura mocno spychała wyspy głównie w kierunku równoleżnikowym. A ostatnio w tym rejonie planety jeden sztorm gonił drugi. Dlatego trudno było przewidzieć, co aktualnie sąsiadowało z Nową Afryką.

Tymczasem na telewizyjnej mapie obszar okalających ją wód był na ogół czysty. Jeśli nie liczyć Wyspy Einsteina, która znacznie przybliżyła się do niej, najbliższe płynęły o trzysta kilkadziesiąt kilometrów.

– Lepiej, niż przypuszczałam – rzuciła Rem. – Ale co zrobimy z tym drobiazgiem? – wskazała ręką Wyspę Einsteina. – Jest widownią zbyt frapujących badań biologicznych, abyśmy jej się pozbyli z lekkim sercem. A tak blisko stad…

Milczeli.

Tom pomyślał, że z lekkim sercem nie oddaje się ani piędzi ziemi w Układzie Słonecznym. A cóż dopiero ziemi na Wenus, ziemi pływającej, tak skąpo przez naturę wyprowadzonej na światło z zatopionych wodą czeluści; ziemi, która teraz miała być ocaleniem dla ludzkości.

Powiedział wolno, jakby z wysiłkiem:

– Trzeba powiadomić biologów prowadzących tam badania, aby się wycofali. Natychmiast! Rem i Ber spojrzeli na Toma. Ciężko westchnął i Odpowiedział:

– W tej grze nie możemy żałować żadnej karty. Chodzi o ludzkość!

SŁOŃCE W GŁĘBINACH

Od chwili pojawienia się krzemowców Nowa Afryka przewędrowała w wyniku silnego sztormu sześćdziesiąt kilka kilometrów. Znacznie mniejsza od niej Wyspa Einsteina podróżowała w tym czasie dwukrotnie prędzej i wpłynęła na wody opuszczone przez Nową Afrykę, którą silikoki przeżerały już w najlepsze.

Musiała więc podzielić los tej ostatniej. Zbyt straszna była groźba zadomowienia się na Wenus mikroskopijnych prześladowców ludzkości, aby cokolwiek ryzykować. Toteż Mallet nawet nie wysłuchał do końca prośby profesora Szatkowskiego z tamtejszego instytutu, by ze względu na przełomową fazę unikatowych badań oszczędzić wyspę, jeśli nie stwierdzi się na niej silikoków. Bardzo grzecznie, ale stanowczo powtórzył polecenie natychmiastowego usunięcia stamtąd personelu, z prawem zabrania do rakiety dającego się wywieźć wyposażenia oraz wszelkich materiałów, które razem z obsada Wyspy Einsteina zostaną poddane kwarantannie.

Uwzględniając zarówno ruch Nowej Afryki, jak prędkość i kierunki występujących w tym rejonie prądów oceanicznych, naniesiono na mapę obszar dna morskiego, na który mogły przedostać się z tej wyspy cięższe od wody okruchy zakażone silikokami.

Po rozważeniu sytuacji Tom Mallet wraz z Berem, Rem i kilkoma specjalistami z różnych dziedzin wydali odpowiednie zarządzenia. Przede wszystkim polecili przygotować do transportu powietrznego bombę termojądrowe typu HC, której energię miał podać z Ziemi przez radio centralny konkryt. Było to bowiem zadanie zbyt poważne, aby superkomputery zbudowane ostatnio na Wenus mogły udzielić autorytatywnej odpowiedzi. Chodziło o wyparowanie wielu miliardów ton materii, które mogły być zakażone krzemowymi bakteriami. W grę wchodziły dwie wspomniane wyspy, rozległy szmat dna morskiego pod tymi formacjami i zawarte między nimi masy wody. Trzeba było dokładnie ustalić odległość miejsca eksplozji od dna oraz siłę energetyczną bomby, jakiej należało użyć.

Niebezpieczny był to eksperyment: podwodny wybuch bomby wodorowej na znacznej głębokości nigdy dotąd nie został przeprowadzony.

W drugiej połowie dwudziestego wieku dokonywano całych serii próbnych wybuchów bomb atomowych i wodorowych. Początkowo wskutek odległości przestrzeni kosmicznej, a później konwencji zabraniających skażenia jej obszarów przylegających do układu Ziemia—Księżyc, doświadczeń tych nie przeniesiono poza obręb naszej planety. Na Ziemi przeprowadzano je rozmaicie: na skalnej powierzchni, lustrze wody, w atmosferze, pod ziemią albo płytko pod wodą.

Początkowo skutki tych lekkomyślnych poczynań nie rzucały się w oczy, a głównym argumentem przeciwników wypróbowywania broni jądrowych była groźba wybuchu wojny atomowej – rozmyślnie albo przez przypadek. Tymczasem jednak zmiany w przyrodzie kumulowały się. Najwcześniej zrozumiano, że zagrożona jest roślinność. Każdy wybuch łączył w wysokiej temperaturze tlen i azot, tworząc tlenek azotu, który przenikał do stratosfery i stale przekształcał się w kwas azotowy, bez obaw spłukania przez deszcze, gdyż ponad pułapem chmur. Żrące jego działanie niszczyło bakterie glebowe przyswajające azot z powietrza, co groziło wyniszczeniem roślin, a tym samym wszelkiego życia na Ziemi.

Dochodziło do tego wiele innych zgubnych procesów. Zaburzenia klimatyczne oraz skażenia promieniotwórcze rozległych obszarów, a w pewnym stopniu całej powierzchni planety, jak również skutki genetyczne ujawniały się wolno, ale permanentnie, i późniejsze ich łagodzenie zaabsorbowało kilka pokoleń.

Dopiero w sto lat po zaprzestaniu wszelkich prób z bronią jądrową nauka była w stanie wykazać, że stało się to pięć minut przed dwunastą, i ludzkość – podobna do brzdąca nieświadomie bawiącego się zapałkami – miała naprawdę szczęście. Niedługie bowiem jeszcze kontynuowanie tej zabawy z ogniem atomowym wywołałoby – prócz innych nieszczęść – chaos olbrzymiej liczby mutacji w obrębie wszystkich gatunków roślin i zwierząt, oczywiście nie oszczędzając także ludzi. Byłaby to nieobliczalna degeneracja życia na Ziemi.

Użycie bomby wodorowej, zadecydowane teraz w obliczu groźby opanowania Wenus przez silikoki, stanowiło pierwsze odstąpienie od zawartej wówczas konwencji. Jako akt niezbędnej samoobrony nie budziło niczyjego sprzeciwu.

Stwarzało to też jedyną sposobność do wyciągnięcia bezpośrednich wniosków z tego typu eksplozji głębinowej, która mogła nigdy się nie powtórzyć. Uczeni oczywiście nie poniechali tej okazji. W krótkim czasie rozmieścili zespoły bardzo różnorodnych aparatów do przeprowadzenia wszechstronnej – jakościowej oraz ilościowej – analizy wybuchu. Kamery filmujące trzysta milionów obrazów na sekundę, przyrządy do rejestrowania i pomiarów wszystkich rodzajów wysyłanych promieniowań elektromagnetycznych i korpuskularnych, zdalnie sterowane rakiety i wiroloty tworzące nader skomplikowane laboratoria do badania przebiegu samej eksplozji oraz wtórnego oddziaływania jej skutków.

Zjawiska towarzyszące podmorskiemu wybuchowi bomby wodorowej na znacznej głębokości od dawna dość dobrze przewidywano. Blisko sześćset lat wcześniej groźba, że może on spowodować nieprzewidziane skutki, powstrzymała od takiej próby rządy mocarstw przelicytowujących się swoimi osiągnięciami w tej dziedzinie. Używano bomb jądrowych do straszenia wojną jeszcze wtedy, gdy każde dziecko wiedziało, że buńczucznie zapowiadana ogólnoświatowa rozprawa, trzecia z kolei, jest niemożliwa, bo zniszczyłaby biosferę Ziemi. Już po pierwszej konwencji w tej sprawie nie przeznaczono ani jednego zbiornika wodnego do celów badawczych.

Przy wybuchu głębinowym wytworzona fala ciśnienia mknie z prędkością znacznie przewyższającą rozchodzenie się fal głosowych w wodzie, czyli tysiąc czterysta metrów na sekundę. Po osiągnięciu przez tę falę obszaru dość oddalonego od centrum wybuchu szybkość jej będzie dążyć do zrównania się z tą wartością. Ponieważ są to fale kuliste, ich energia maleje w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do odległości, a więc znacznie wolniej niż przy podobnym wybuchu na powierzchni Ziemi, gdy tworzące się fale płaskie słabną proporcjonalnie do kwadratu odległości. Eksplozja wywołana w głębinach oceanu mogła poczynić znaczne szkody na przeciwległej stronie Wenus, gdzie biegnący po łukach wielkich kół zespół fal opasujących całą planetę gwałtownie zde-rzy się z sobą. Nastąpi to po ośmiu godzinach od chwili wybuchu.

Przestrzenna mapa globu informowała, co znajduje się w tamtym niebezpiecznym miejscu: w promieniu stu dwudziestu kilometrów szumiał ocean.

Tuz za krawędzią tak zakreślonego koła znajdowało się zgrupowanie wysp. Jedna z nich, prawie okrągła, o średnicy dziewięciu kilometrów, unosiła miasto, nazwane Rotterdam na pamiątkę największego portu w Europie, który od kilku miesięcy tkwił na dnie Morza Północnego. Tylko to jedno ludzkie osiedle leżało w sferze mogącej uchodzić za zagrożoną. Sprawę ratowania jego mieszkańców włączył Tom do materiałów przedstawionych konkrytowi. Wprawdzie ostateczny plan zabezpieczenia przebywających tam szesnastu tysięcy dzieci przed wtórnymi skutkami przygotowywanej eksplozji zależał od opinii wielkiego robota, lecz Tom wraz z Berem zastanawiali się nad środkami ochrony. Choć należało przewidywać, że wyspa nie rozpadnie się, jednak każde gwałtowniejsze pęknięcie mogło rozerwać u podstawy powłokę klosza, wpuszczając trującą atmosferę do wnętrza. Znacznie większe ciśnienie na zewnątrz gwałtownie przyspieszyłoby ten proces.

Jeszcze przed powzięciem decyzji w sprawie Rotterdamu umieszczono, na wniosek Bernarda, wzdłuż trzeciej części jego linii brzegowej siedemdziesiąt silników, które przesuwały wyspę, z prędkością czternastu kilometrów na godzinę, z miejsca, gdzie miała rozejść się krytyczna fala. Na wszelki wypadek też zgromadzono w Rotterdamie flotyllę rakiet mających w razie niebezpieczeństwa w trzech partiach ewakuować miasto, które istniało dopiero trzy tygodnie.

Odpowiedź konkrytu potwierdziła, że wielkie miasta położone najbliżej miejsca wybuchu nie były zagrożone. Należało jedynie na niektórych stanowiskach wystawić pewną liczbę falochronów, aby złagodzić uderzenia nacierających fal oceanicznych blisko podstawy klosza.

Kwestia Rotterdamu natomiast wymagała zastanowienia. Wyspa miała opuścić niebezpieczną strefę za osiem godzin, czyli właśnie w chwili przewalania się fali powrotnej. Zainstalowanie dodatkowych silników w celu wzmożenia prędkości płynięcia Rotterdamu wiązało się z generalną przebudową całości urządzenia i wymagało czasu, toteż opóźniłoby spełnienie zadania zamiast je przyspieszyć. Rem dołączyła argument, że dzieciom, które doświadczyły wielu dramatycznych scen, warto oszczędzić szoku wywołanego huśtaniem podłoża, do złudzenia przypominającym trzęsienie ziemi, jakie większość z nich przeżyła w ojczyźnie.

Zwłoka w przeprowadzeniu wybuchu zwiększyłaby groźbę zawleczenia krzemowców przez prądy morskie w strefę, która nie ulegnie wyparowaniu. Chodziło zwłaszcza o mało zbadany Równikowy Prąd Głębinowy, który płynął pod terenem zakażonym. Ocierając się o dno mógł rozwłóczyć silikoki po skalnym podmorskim płaszczu Wenus. A to oznaczało oddanie planety na ich pastwę.

Postanowiono ewakuować na pewien czas dzieci z Rotterdamu na Wyspę Nadziei. Operacja ta zajęłaby cztery godziny. Należało wykonać ją opóźniając wybuch, chociaż Tom był zdania, że można wyzyskać do przeprowadzenia tej akcji osiem godzin, jakie upłyną od eksplozji do uderzenia powrotnej fali. Jednak Rem, Ber i kilku członków Rady stanowczo się temu sprzeciwiło.

Tymczasem zabezpieczono falochronami Rotterdam i inne miasta narażone na mniejszy impet fal.

Badacze zajęli pozycje przy tablicach synchronizujących wyniki pomiarów aparatury rejestrującej przebieg wybuchu. W ten sposób obsadzono sztuczne księżyce, rakiety i kilkanaście stanowisk na rozmaitych wyspach.

Tom Mallet, Rem i paru obserwatorów z Komitetu Obrony Ludzkości stało przy oszklonej ścianie hermetycznie zamkniętej kabiny coleoptera, wiszącego nieruchomo na wysokości pięciu kilometrów. Brakowało tylko przedstawiciela Towarzystwa Obrońców

Przyrody Wenus, który jakoś nie pokwapił się zawiadomić, że nie przybędzie. Spodnia warstwa chmur wznosiła się znacznie ponad nimi; atmosfera była na tyle przejrzysta, że przez infralornetki dało się śledzić ocean aż po bardzo daleki krąg horyzontu.

Pod nimi leżała tafla wód, ogromna, pozornie płaska jak stół, upstrzona majaczącymi w dali plamami wysp. W odległości trzystu kilometrów spoczywała nieruchomo przycupnięta do dna morskiego jak zaczajony drapieżnik „czysta”, czyli nie zakażająca wtórnie terenu bomba wodorowa.

Tom znów spojrzał na zegarek.

– Za półtorej minuty – powiedział drżącym głosem.

– Czy trzeba zaopatrzyć lornetkę w szkła przyciemniające? – spytała Rem.

– Nie – odpowiedział szybko Tom. – Przy wybuchu głębinowym kula ognista jest widoczna tylko jako silne świecenie wody ponad miejscem eksplozji. Rem spojrzała na zegarek. Niemal wszyscy poszli za jej przykładem.

– Dziesięć sekund – oznajmił Tom z przejęciem.

Kilka par oczu patrzyło uważnie na daleką czerwoną boję, którą połączono z bombą przewodem, by za jej pośrednictwem impuls radiowy wysłany z Wyspy Nadziei mógł spowodowyć wybuch.

Przyczepiony do szyby przyrząd mierzył zmiany ilości ładunków elektrycznych w atmosferze. Pewne wahania pod tym względem występują stale, zwłaszcza pod wpływem burz, które wywołują ruch ładunków elektrycznych w obrębie chmur, jak również pomiędzy ich zwałami a taflą oceanu. Na Wenus olbrzymia siła piorunów jeszcze potęgowała to zjawisko. Jednakże zmiana wywołana wybuchem jądrowym jest nader charakterystyczna ze względu na swą gwałtowność. To nagłe zagęszczenie ładunków elektrycznych ogarnia całą planetę niemal jednocześnie, gdyż od miejsca eksplozji rozprzestrzenia się z prędkością światła.

Wskazówka przyrządu raptownie uskoczyła w prawo, a przestrzeń wód wokół boi zabłyszczała nienaturalnie. Jasność tę zgasił niezwykły deszcz: bił od wody ku niebu rozszalałym snopem małych kropli, wypchniętych do góry przez falę uderzeniową znacznie szybciej od pędu kuli karabinowej. Pienisty ślad gładzi rozchodził się na wszystkie strony.

Przebieg zjawiska zmieniał się w ułamkach sekund. Z kolei kula gazowa przebiła powierzchnię wód, tworząc gardziel objętości wielu kilometrów sześciennych. Mocarnie runął w nią ocean i pionowo wystrzelił cylindryczny komin, wyrzucając w górę kilkadziesiąt miliardów ton wody. Wydmuchnięta przezeń kula gazowa – wytworzona z produktów wybuchu samej bomby, wyparowanej wody, dennych warstw skalnych oraz obu wysp – rozkołysała na jego szczycie olbrzymi charakterystyczny grzyb. Przez infralornetkę można było dostrzec jego kontury. Opadanie wody i odłamków skalnych wyrwanych z głębszych partii dna wywołało kotłowaninę, w wyniku której grzyb przybrał kształt kalafiora.

W dziesięć sekund po wybuchu u podstawy komina zerwała się fala kilkukilometro-wej wysokości, pierzchająca koncentrycznie na boki.

Rem odruchowo zasłoniła oczy dłonią.

– Tego nasi uczeni chyba nie przewidzieli! – zawołała z przerażeniem.

– Masz na myśli tę gigantyczną falę? – spytał znajdujący się między nimi fizyk. Skinęła głową.

– Przecież to koniec – powiedziała z wysiłkiem. Fizyk pospieszył z uspokajającym wyjaśnieniem:

– Ta fala nie stanowi, jak się tobie wydaje, jednolitego wału wodnego. To tylko obłok mgły. Patrz, jak stopniowo przesuwa się skośnie ku górze!

– Istotnie! – zawołała Rem z ogromną ulgą.

– Za pięć minut utworzy ona zwały chmur warstwowo-kłębiastych. Po godzinie spadną z nich obfite deszcze.

Stali wpatrzeni w morze. Pod nimi przemknął z chyżością pocisku garb strasznej fali, która z tej wysokości wyglądała niegroźnie, jak krąg na tafli jeziora wywołany rzuconym kamieniem.

Tom odetchnął głęboko. Spojrzał na zarys grzyba wtopionego w wysokie wenusjańskie chmury, które przebijał swoją kopułą na pułapie pięćdziesięciu kilometrów. Rozrastał się jeszcze poziomo, docierając ponad ich stanowisko obserwacyjne.

Sędziwego męża stanu opadły wspomnienia z młodości. Mglisto zarysowała mu się Celestia, w której jako młody człowiek pierwszy raz powitał Ziemię. Patrzył teraz na monstrualny grzyb i cieszył się jak dziecko, że w tej olbrzymiej chmurze wód i skał, wzniesionej słońcem zapalonym przez człowieka, znaleźli zagładę najeźdźcy z innych światów: maleńkie krzemowe bakterie, które przynajmniej na tym globie nie będą. już zagrażać ludziom.

GORĄCA ŚMIERĆ

Silikoki – to była już nazwa historyczna. Pochodziła od pierwszych bakterii krzemowych, jakie ludzie rozpoznali. Od tego czasu odkryto ich całe mnóstwo. Niektóre kształtem nieco przypominały istniejące na Ziemi bądź zniszczone w przeszłości gatunki krętków, gronkowców, paciorkowców i wielu innych drobnoustrojów. Inne wymykały się wszelkim porównaniom z mikroflorą i mikrofauną Ziemi. Dotyczyło to zwłaszcza najmniejszych, wirusopodobnych, dostrzegalnych tylko pod mikroskopem elektronowym. Nie nadawały się do sklasyfikowania, gdyż mogły kilkadziesiąt razy na sekundę radykalnie zmieniać kształt, a w ciągu pół minuty dostosować funkcje swego organizmu do bardzo różnorodnych zadań, zależnie od potrzeb, jakich wymagała sytuacja.

Walka z silikokami przybierała na sile. Do tej nieubłaganej wojny w obronie ludzkości wprzęgnięto wszelkie środki, jakimi rozporządzano. Stawało się bowiem prawie pewne, że bakterie krzemowe nie działają same z siebie, lecz są kierowane przez potężny mózg. Nikt nie oglądał Silihomida, nawet brakło przypuszczeń co do wyglądu tej istoty, a jednak miała ona już nazwę wymawianą z nienawiścią przez miliardy ludzi. Był to konsekwentny w działaniu, nadzwyczaj niebezpieczny wróg: gatunek istot rozumnych, które zapragnęły dostosować klimat Ziemi do własnych potrzeb.

W sztabie Komitetu Obrony Ludzkości pozornie panował spokój. Dyżurowało nieraz kilka osób, a często całymi godzinami siedział tam tylko Ber, otoczony samorejestru-jącymi aparatami, które podawały dane o sytuacji. Koordynowanie działań operacyjnych stawało się coraz bardziej kłopotliwe ze względu na utrudnioną łączność radiową i luki w informacjach. Wprawdzie opracowywanie danych zawartych w meldunkach całkowicie przejęły sztuczne mózgi, lecz i one w wielu przypadkach nie były w stanie odtworzyć brakujących partii zapisu. Toteż ostateczne relacje obfitowały we fragmenty określone jako niekompletne, wątpliwe bądź zgoła nie rozszyfrowane.

Inwazja silikoków podzieliła świat na wiele rejonów, zarówno pod względem obrony czynnej, jak i biernej. Ta ostatnia określała stopień zagrożenia na danym obszarze, czyli niezbędny typ skafandra i maksymalny okres pobytu.

Coraz bardziej kurczyły się tereny, na których można było nadal mieszkać, stosując niezbyt uciążliwe środki ostrożności. Należała do nich środkowa Europa, znaczna część Kanady, pewne okolice południowej Syberii i Himalaje. Antarktyda oraz Australia stanowiły absolutne państwo silikoków. To samo dotyczyło wysp oraz archipelagów arktycznych.

Filipiny otaczała nieustannie zwarta chmura dymów wulkanicznych. Przepiękna Jawa – jeden z najbardziej urodziwych rezerwatów tropikalnej przyrody – dniem i nocą broczyła lawą z nie gojących się ran kraterów, co chwila szarpanych nowymi wybuchami. Borneo, Celebes i Sumatra dzieliły jej los. Pomniejsze sąsiednie wyspy pokrył całun popiołów wulkanicznych o grubości kilkudziesięciu metrów.

Nowa Gwinea jeszcze wcześniej padła pastwą równoczesnego wybuchu trzech nowych wulkanów, tak gwałtownego, że w ciągu niewielu minut w chmurze rozprężających się par i dymów zginęło piętnaście milionów ludzi. W następnej godzinie zaledwie czwarta część mieszkańców tej ogromnej wyspy zdołała się uratować; potem już nikt nie ocalał. Madagaskar pękł przez pół, a magma, obficie wypływająca z olbrzymiej rozpadliny, powodowała wrzenie wód w całym Kanale Mozambickim. Okolice Tanganiki i sąsiednich jezior również były nie do uratowania.

Szczególnie groźna sytuacja występowała w części Sahary okalającej dawną oazę Ahaggar – jedno z kwitnących miast obróconych w perzynę przez skomasowane działanie wszystkich czynników ogólnoświatowego kataklizmu. Tam też skupiono środki ochronne o szczególnym nasileniu.

Do takiej decyzji skłaniało nie tylko niebezpieczeństwo rozprzestrzenienia się krzemowców na dalsze urodzajne regiony Sahary, którą od czasu jej nawodnienia w dwudziestym pierwszym wieku nazywano spichlerzem świata. Właśnie tam, pod niedawnymi jeszcze gajami pomarańczowymi i rozległymi plantacjami ananasów, leżały na znacznej głębokości najbogatsze złoża blendy uranowej. Odkryto je pięć wieków wcześniej, kiedy systematyczne badania metodą próbnych szybów, sondowań i magnetometrii pozwoliły opracować mapę bogactw kopalnych całego globu – nie wyłączając złóż podmorskich – do głębokości szesnastu kilometrów. Granica ta nie była uwarunkowana technicznymi możliwościami wdrażania się w skałę, lecz opłacalnością wydobycia mniej lub bardziej cennych kopalin. Rekordowe wiercenia w celach badawczych przekraczały czterdzieści kilometrów.

Opracowanie tak zwanej mapy głębinowej było dokonane na wyrost, z uwzględnieniem postępu technik kopalnianych. Dzięki temu udało się odkryć olbrzymie saharyj-skie pokłady rud uranowych, stanowiące zagadkę dla geologów. Żadna hipoteza nie wyjaśniała, w jaki sposób zgromadziły się w jednym miejscu takie masy tego rzadkiego pierwiastka. Złoża zostawiono w spokoju. Zapasy uranu z płytkich kopalń, do dwóch tysięcy metrów pod powierzchnią, wystarczały na miliony lat, nie licząc możliwości wydobywania uranu /. granitu. Ponieważ kontrolowana synteza helu z wodoru była głównym źródłem energii, wykorzystywano jedynie najłatwiejsze do eksploatacji złoża tego minerału.

Nie przeszkadzało 10 dokładnemu zbadaniu pokładów w rejonie Ahaggar. Okazało się, że zalegają one n; obszarze kilku tysięcy kilometrów kwadratowych, miejscami aż na głębokości sześćdziesięciu paru kilometrów. Zwłaszcza jeden stożek o wyjątkowo dużym nagromadzeniu gniazd blendy uranowej wrzynał się, podstawą sięgającą ku górze, w warstwy głębinowych skał wulkanicznych.

Silikoki częściowo ogarnęły ten rejon, drążąc skałę do kilkuset metrów w głąb. Na razie nie osiągnęły złóż uranu, bo posuwały się raczej poziomo. Sprawa ta stanowiła jednak istny miecz Damoklesa. Zdaniem fizyków jądrowych, gdyby całe tamtejsze zasoby tego metalu zostały wyciągnięte na powierzchnię lub, co gorsza, cienką warstewką rozwleczone po znacznych obszarach, rozwianie tego pyłu przez wiatry spowodowałoby skażenie radioaktywne całej Ziemi w takim stopniu, że właściwie nie byłoby już o co walczyć. Na razie bowiem nie wynaleziono metod, które pozwoliłyby wychwycić promieniotwórcze atomy w skali planety. Również szybkie wydobycie z tak znacznej głębokości milionów ton blendy uranowej i wysłanie jej w kierunku Słońca przekraczało techniczne możliwości. Trzeba więc było liczyć się z opanowaniem tych złóż przez silikoki.

Już piąta rakieta z załogą została zniszczona. Kierujący akcją na odcinku saharyjskim Franek Skiepurski połączył się z Tomem. Odbiór był bardzo zły. Z ostatniego zdania Toma Franek wywnioskował tylko, iż we Włoszech agresję jednak powstrzymano.

Ogarnęła go radość i gniew równocześnie. Radość, że straszliwi przybysze mogą być pokonani. A gniew na siebie, że tu, na bezgrawitacyjnej wyspie, wiszącej półtora tysiąca metrów nad Saharą, widocznie zbyt opieszale broni basenu Morza Śródziemnego, który krzemowcy szturmowali równocześnie z południa i z północy.

Wiele faktów wskazywało, że silikoki nie działały same. Musiały być narzędziem jakichś istot bardzo mądrych, przebiegłych i bezwzględnych, które nie ujawniając się na razie, postanowiły za pomocą bakterii – może wyhodowanych umyślnie w tym celu – najpierw wygubić życie na Ziemi, a później przystosować klimat do swoich wymagań. Zresztą oba te dążenia pokrywały się. Ponieważ życie oparte na białku krzemowym dogodnie rozwija się wyłącznie w temperaturze nie niższej od dwustu kilkudziesięciu stopni ciepła, nie może być mowy o współistnieniu krzemowców i węglowców na tych samych obszarach. Jedna strona musi ustąpić drugiej – dobrowolnie lub pod przemocą.

Nie było szans na porozumienie, zwłaszcza że domniemani agresorzy działali z ukrycia. Walka przeciw obcym bakteriom, toczona o utrzymanie Ziemi, miała być twarda, nieubłagana i, niestety, rokowała znikome szanse powodzenia.

Sytuacja na zachodniej Saharze odsłaniała nowe możliwości silikoków. Inwazja przebiegała tu inaczej niż na innych obszarach; nie wiązała się ani z typowymi wybuchami wulkanów, ani z silnymi trzęsieniami ziemi. Wprawdzie od czasu do czasu grunt drżał, dawały się słyszeć głuche podziemne łomoty, lawa wypływała okrągłymi szybami, rozlewając się w spore jeziora, ale wszystko to odbywało się – jak na taką skalę zjawiska – bardzo spokojnie. Niepokojąco spokojnie.

– W tym szaleństwie jest metoda – powiedział Franek do Rem, przybyłej właśnie na inspekcję terenów frontowych. Spojrzał w jej oczy. Skinęła głową. Dla niej stwierdzenie to nie wymagało wyjaśnień.

Podczas gdy wszystkie dotychczasowe akcje krzemowców nosiły chaotyczny i przy-padkowy charakter, to ostatnie ich wystąpienie było działaniem ze wszech miar zorganizowanym. Dało się porównać z ofensywą przeprowadzoną zgodnie z gruntownie przemyślanym planem strategicznym w czasach, kiedy ludzie toczyli wojny pomiędzy sobą.

Każdemu uderzeniu odpowiadało tu kontruderzenie. Rakiety patrolujące bądź dezynfekujące teren fluorowodorem ginęły przy pierwszym zbliżeniu się do miejsc owładniętych przez silikoki. Niszczenie ich przebiegało w rozmaity sposób. Pierwsze pojazdy były oblewane tryskającą skośnie go góry strugą lawy; najbardziej zadziwiało, że taka salwa ani razu nie chybiła. Ostatnia rakieta została ogarnięta obłokiem gorących par z nieprzeliczonymi zastępami bakterii, które przeborowawszy otwory do wnętrza zaatakowały załogę.

Po raz pierwszy nie pomogły skafandry powleczone pastą fluorowodorową. Właśnie to było najgorsze. Oznaczało bowiem, że silikoki w jakiś niezrozumiały sposób zdążyły zabezpieczyć się przed żrącym działaniem kwasu fluorowodorowego. Uodpornienie raczej nie wchodziło w rachubę, gdyż kwas ten w krótkim czasie rozpuszcza wszystkie związki krzemu. Należało więc liczyć się z tym, że zjadliwe mikroby zdołały opancerzyć. się warstewką jakiejś wyjątkowo kwasoodpornej substancji.

Dreszcz grozy przeszedł Franka na myśl o zwęglonych ciałach kolegów, oglądanych za pośrednictwem telewizji w kilkanaście minut po ich śmierci.

Ich śmierć właściwie na nic się nie przydała – pomyślał z goryczą. – Ani ich, ani załóg poprzednich czterech rakiet. Właśnie to jest najtragiczniejsze.

W milczeniu podszedł do Rem, jakby u niej szukał pociechy. Z rezygnacją patrzyła przed siebie. Chyba nieuchronna, bliska już może zagłada napowietrznej wyspy, jako jeden z epizodów zagłady ludzkiej Ziemi, stanęła z całą wyrazistością przed nimi – żołnierzami trwającymi na posterunku ponad polem postępującego zniszczenia. W każdej chwili tryśnie w ich stronę obłok czegoś, co przeżre opancerzone ściany ich twierdzy. Coraz to nowe metody działania silikoków upoważniały do takiej prognozy.

Bakterie krzemowe znakomicie dostosowywały środki walki do zmieniających się okoliczności. Bitwa na Saharze pochłonęła kilkadziesiąt łazików najrozmaitszych typów. Konstruowane przez Uniwerproduktory z coraz to innych materiałów, wszystkie one zostały opanowane i przetrawione. Nie zdążyły nawet przekazać jakichkolwiek meldunków, bo każdy lądujący automat otaczała natychmiast promieniotwórcza chmura jonizująca powietrze w sposób wykluczający wszelką łączność.

Kiedy Uniwerproduktory dostarczyły z pomocą automatycznie sterowanych rakiet nowy środek silikobójczy, opracowany przez konkryt, Rem wpadła na pomysł użycia łazików połączonych przewodami z wyspą powietrzną. Chciała w ten sposób utrzymać jak najdłużej łączność z robotami.

Pomysł wydawał się nader szczęśliwy. Sześć łazików opuściło się bez przeszkód. Mogły one swobodnie operować w terenie, a nawet rozpylać preparat – jeszcze bez nazwy – wytworzony pół godziny wcześniej, bardzo obiecujący ze względu na niezwykle intensywne właściwości żrące. Na razie spisywał się znakomicie. Dokonywana przez łaziki analiza wykazywała, że miejsca, na które preparat opadł w postaci delikatnej mgły, były już po kilku sekundach wyjałowione.

– Trzeba teraz skupić wszystkie siły – gorączkował się Franek – na wyproduko wanie olbrzymich ilości tego specyfiku. Setki i tysiące ton rozpylić wszędzie, gdzie trzymają się silikoki. Wyjałowiwszy powierzchnię, opracujemy metodę równomiernego przesączania go w głąb. Trzeba się spieszyć, żeby silikoki nie zdążyły znów zabezpieczyć się jakimś jeszcze odporniejszym pancerzem. Rem nie podzielała optymizmu Franka.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю