355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Умберто Эко » Imię róży » Текст книги (страница 36)
Imię róży
  • Текст добавлен: 19 сентября 2016, 14:44

Текст книги "Imię róży"


Автор книги: Умберто Эко



сообщить о нарушении

Текущая страница: 36 (всего у книги 40 страниц)

NOC
Kiedy to dochodzi do pożogi i z powodu nadmiaru cnoty górę biorą siły piekła.

Starzec zamilkł. Trzymał obie dłonie otwarte na księdze, prawie gładząc jej stronice, jakby rozprostowywał karty, by lepiej móc czytać, albo jakby chciał jej bronić przed czyjąś zachłannością.

– To wszystko nie służyło jednak niczemu —oznajmił Wilhelm. —Teraz koniec, znalazłem cię, znalazłem księgę, a tamci zginęli daremnie.

– Nie daremnie —odparł Jorge. —Może jeno zbyt liczni. A gdyby kiedykolwiek potrzebny był ci dowód, że ta księga jest przeklęta, oto i on. Lecz nie mogli zginąć daremnie. I aby nie zginęli daremnie, potrzebna jest jeszcze jedna śmierć.

Powiedział to i począł swoimi wychudłymi i przezroczystymi dłońmi wydzierać bez pośpiechu, kawałkami i strzępami, miękkie stronice manuskryptu, wpychać je sobie po trochu do ust i żuć powoli, jakby przełykał hostię i chciał uczynić ją ciałem z własnego ciała.

Wilhelm patrzył nań zafascynowany i miał minę, jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje. Potem otrząsnął się i rzucił do przodu z okrzykiem: „Co robisz?” Jorge uśmiechnął się, odsłaniając bezkrwiste dziąsła, a żółtawa ślina ściekała mu z bladych warg na białą i sztywną szczecinę podbródka.

– Czekałeś na głos siódmej trąby, czyż nie tak? Posłuchaj teraz, co mówi głos: zapieczętuj, co mówiło, siedem gromów, i nie pisz tego, weź książkę i zjedz ją, i spowoduje zgorzknienie twego żołądka, lecz w ustach twoich będzie słodka jak miód. Widzisz? Pieczętuję teraz to, co nie powinno być powiedziane, w grobie, którym się staję.

Roześmiał się, roześmiał się on, Jorge. Po raz pierwszy usłyszałem, że się śmieje… Śmiał się gardłem, wargi nie składały się do radości i prawie zdało się, że płacze.

– Nie oczekiwałeś tego zakończenia, Wilhelmie, prawda? Oto starzec raz jeszcze zwycięża z łaski Pana, prawda? —I ponieważ Wilhelm próbował wyrwać mu książkę, Jorge, który domyślił się tego ruchu, gdyż poczuł wibrację powietrza, cofnął się przyciskając wolumin do piersi lewicą, prawicą zaś nadal wyrywał stronice i wpychał je sobie do ust.

Był po drugiej stronie stołu i Wilhelm, nie mogąc go dosięgnąć, spróbował szybko okrążyć przeszkodę. Ale suknia zaplątała mu się w stołek i przewrócił go, tak że Jorge zorientował się, skąd zamieszanie. Jeszcze raz roześmiał się, tym razem głośniej, i z szybkością, o którą nikt by go nie podejrzewał, wyciągnął prawą rękę i pomacał szukając kaganka, prowadzony ciepłem dosięgnął płomienia i położył na nim dłoń nie zważając na ból; płomień zgasł. Pokój pogrążył się w ciemnościach i po raz ostatni usłyszeliśmy śmiech Jorgego, który krzyczał: „Znajdź mnie oto, gdyż teraz ja widzę lepiej!” Potem zamilkł i już go nie było słychać, gdyż przemieszczał się krokami cichymi, które zawsze sprawiały, że pojawiał się tak nieoczekiwanie, i tylko słyszeliśmy co jakiś czas w rozmaitych miejscach sali odgłos dartych kart.

– Adso! —krzyknął Wilhelm —stań przy drzwiach, nie pozwól, żeby wyszedł!

Ale powiedział to za późno, gdyż ja, który od jakiegoś czasu aż drżałem z pragnienia, by rzucić się na starca, ruszyłem do przodu chcąc okrążyć stół po stronie przeciwnej niż mój mistrz. Zbyt późno zrozumiałem, że dałem Jorgemu możliwość dotarcia do drzwi, jako że starzec umiał poruszać się w mroku zadziwiająco pewnie. Rzeczywiście usłyszeliśmy odgłos dartych kart za naszymi plecami i dosyć już osłabiony, gdyż dobiegał z przyległego pokoju. I jednocześnie usłyszeliśmy inny odgłos, mozolne i stopniowe skrzypienie zawiasów.

– Zwierciadło! —wykrzyknął Wilhelm —zamyka się!

Biegnąc za tym dźwiękiem obaj rzuciliśmy się w stronę wejścia, ja zawadziłem o jakiś stołek i zraniłem się w nogę, ale nie zważałem na to, albowiem w jednym błysku pojąłem, że jeśli Jorge zamknie nas, nigdy już stąd nie wyjdziemy; po ciemku nie znajdziemy sposobu, żeby otworzyć, nie wiedząc czym i jak trzeba manewrować od tej strony.

Myślę, że Wilhelm poruszał się z taką samą rozpaczą jak ja, gdyż usłyszałem go tuż obok siebie, kiedy obaj dotarliśmy do progu i zaparliśmy się o tylną część lustra, które zamykało się w naszą stronę. Przybiegliśmy na czas, gdyż drzwi zatrzymały się i. wkrótce potem ustąpiły, otwierając się na nowo. Najwidoczniej Jorge widząc, że gra jest nierówna, oddalił się. Wyszliśmy z przeklętego pokoju, ale teraz nie wiedzieliśmy, dokąd starzec się skierował, a mrok panował nadal zupełny. Nagle przypomniałem sobie.

– Mistrzu, przecież ja mam krzesiwo!

– Na co zatem czekasz —krzyknął Wilhelm —szukaj kaganka i zaświeć go! —Rzuciłem się w mrok do tyłu, do finis Africae,i szukałem po omacku kaganka. Cudem boskim znalazłem go od razu, pogrzebałem w szkaplerzu, znalazłem krzesiwko, ręce mi drżały i dwa albo trzy razy nie udało mi się, lecz wreszcie zapaliłem, gdy tymczasem Wilhelm nawoływał od drzwi: „Szybciej, szybciej!”, i wreszcie zrobiło się jasno.

– Szybciej —popędzał nadal Wilhelm —inaczej zje nam całego Arystotelesa!

– I umrze! —krzyknąłem zatrwożony i dołączyłem doń, byśmy razem podjęli poszukiwania.

– Niech umiera, przeklęty! —krzyczał Wilhelm wlepiając wzrok dokoła i biegając bezładnie to tu, to tam. —Tyle tego zjadł, że jego los jest już przypieczętowany. Ale ja chcę księgi!

Potem zatrzymał się i podjął z większym spokojem:

– Przystań no. W ten sposób nie znajdziemy go nigdy. Przez chwilę nie ruszajmy się i nic nie mówmy.

Zastygliśmy w milczeniu. I w ciszy usłyszeliśmy niezbyt daleko stąd odgłos ciała, które zderzyło się z szafą, i huk spadających ksiąg.

– Tam! —krzyknęliśmy razem.

Pobiegliśmy w kierunku odgłosów, ale rychło spostrzegliśmy, że musimy zwolnić. Rzeczywiście, tego wieczoru, kiedy tylko znaleźliśmy się poza finis Africae,przemykały przez bibliotekę podmuchy powietrza, które świstały i jęczały w zależności od panującego na zewnątrz wiatru. Dodane do naszego pędu mogły zgasić światło z takim trudem uzyskane. Skoro nie mogliśmy przyspieszyć, przydałoby się spowodować, by zwolnił Jorge. Lecz Wilhelm miał intuicję inną i krzyknął: „Dostaniemy cię, starcze, teraz mamy światło!” A było to słuszne postanowienie, gdyż ta wiadomość wprawiła zapewne Jorgego w zaniepokojenie i zmusiła do przyspieszenia kroku, to zaś naruszyło jego magiczne poczucie równowagi człeka, który widzi w mrokach. Rzeczywiście, wkrótce potem usłyszeliśmy kolejny hałas i kiedy, idąc za odgłosem, weszliśmy do sali Y z YSPANIA, zobaczyliśmy go leżącego na ziemi, z księgą jeszcze w dłoniach, jak próbował dźwignąć się pośród zrzuconych ze stołu woluminów, które potrącił i zepchnął. Próbował wstać, ale przez cały czas wyrywał stronice, jakby chciał pożreć, ile zdoła, ze swojego łupu.

Kiedy dotarliśmy do niego, wstał już i, czując naszą obecność, obrócił się w naszą stronę i cofnął. Jego oblicze w czerwonym blasku kaganka wydało się nam teraz straszne; rysy zmieniły się, chorobliwy pot żłobił czoło i policzki, oczy, zwykle białe jak u człeka martwego, teraz napłynęły krwią, z ust sterczały mu strzępy pergaminu, niby domowemu zwierzęciu, które nabrało za dużo do pyska i teraz nie może przełknąć pokarmu. Zniekształcone przez trwogę, przez nękające działanie trucizny, krążącej mu teraz obficie w żyłach, przez jego rozpaczliwą i diabelską determinację, to oblicze, które niegdyś było czcigodnym obliczem starca, jawiło się oto jako wstrętne i groteskowe; w innej sposobności wzbudziłoby śmiech, ale my też staliśmy, się w tym momencie podobni zwierzętom, psom, które tropią dziką zwierzynę.

Łatwo mogliśmy go chwycić, gdybyśmy działali spokojnie, lecz rzuciliśmy się nań gwałtownie, on zaś szarpnął się, przycisnął ręce do piersi broniąc woluminu; ja trzymałem go lewą ręką, podczas gdy prawą starałem się utrzymać w górze światło, ale musnąłem mu twarz płomieniem, poczuł ciepło, wydał z siebie stłumiony odgłos, ryk prawie, wypluwając strzępy kart, puścił prawą ręką księgę, sięgnął w stronę kaganka, wyrwał mi go nagle i cisnął przed siebie…

Kaganek upadł prosto na stos ksiąg, które zwaliły się ze stołu i leżały z otwartymi stronicami, na kupie. Oliwa rozlała się, ogień sięgnął zaraz do jakiegoś skruszałego pergaminu, który strzelił ogniem niby garść wyschłych patyków. Wszystko to stało się w jednej chwili, z woluminów buchnął płomień, jakby te tysiącletnie stronice od wieków wzdychały do żaru i radowały się, zaspokajając nagle niepamiętne pragnienie gorzenia. Wilhelm spostrzegł, co się stało, i puścił starca —który czując, że jest wolny, cofnął się kilka kroków —zawahał się chwilę, z pewnością za długą, niepewny, czy chwycić z powrotem Jorgego, czy rzucić się do gaszenia małego stosu. Jakaś księga starsza od innych spaliła się prawie od razu, wyrzucając wysoko język ognia.

Delikatne ostrza wiatru, które mogły ugasić słaby płomyk, jeno rozniecały silniejszy i żywszy, a nawet prószyły z niego rozbiegającymi się na wszystkie strony iskrami.

– Szybko, gaś ogień! —krzyknął Wilhelm. —Wszystko się spali!

Rzuciłem się w stronę stosu, lecz zaraz przystanąłem, bo nie wiedziałem, co robić. Wilhelm ruszył w moją stronę, by mi pomóc. Wysunęliśmy ręce w stronę ognia, wzrokiem szukaliśmy, czym by go stłumić, ja miałem jakby natchnienie, zerwałem z siebie przez głowę habit i chciałem narzucić go na żar. Ale płomienie były już zbyt wysokie, objęły habit i pożarły. Cofnąłem ręce, bo sparzyłem je sobie, obróciłem się w stronę Wilhelma i zobaczyłem tuż za jego plecami Jorgego, który znów się przybliżył. Gorąco było teraz takie, że Jorge z pewnością poczuł je doskonale, wiedział z absolutną pewnością, gdzie jest ogień, i rzucił tam Arystotelesa.

Wilhelm w odruchu złości dał gwałtownego kuksańca starcowi, który zwalił się na szafę, uderzył głową o narożnik i padł na ziemię. Ale Wilhelm, który —zdało mi się —rzucił straszliwe bluźnierstwo, nie zważał na niego. Wrócił do ksiąg. Zbyt późno, Arystoteles, albo to, co zostało z niego po uczcie starca, już płonął.

W tym czasie iskry przemknęły w stronę ścian i zaraz woluminy z innego armadium poczęły się skręcać w rozszalałym ogniu. Już nie jedno ognisko płonęło w pomieszczeniu, lecz dwa.

Wilhelm pojął, że nie ugasimy ognia gołymi rękami i postanowił ratować księgi księgami. Chwycił tom, który wydawał mu się lepiej oprawiony od innych, bardziej zwarty i starał się użyć go jako oręża, by tłumić wrogi żywioł. Ale waląc oprawą z okuciami w stos rozżarzonych ksiąg, wzbijał jeno w powietrze więcej iskier. Chciał gasić je zadeptując, ale uzyskał skutek przeciwny, gdyż uniosły się w górę leciutkie strzępy prawie spopielałego pergaminu, które szybowały niby nietoperze, powietrze zaś, sprzymierzone ze swoim powietrznym towarzyszem, zabierało je, by podpalały ziemską materię innych kart.

Nieszczęście chciało, że była to jedna z najmniej uporządkowanych sal labiryntu. Z półek armadiów zwieszały się zwoje manuskryptów, inne księgi, rozlatujące się już, wypuszczały ze swoich okładek niby spomiędzy rozchylonych warg języki welinu wysuszonego wskutek upływu lat, a stół dźwigał ogromną ilość pism, które Malachiasz (od wielu już dni sam) nie odłożył na miejsce. Tak że pokój, po ruinie, jaką spowodował Jorge, był wypełniony pergaminami, które czekały jeno na to, by przeobrazić się w inny żywioł.

W mgnieniu oka to miejsce stało się ogniskiem, gorejącym krzakiem. Nawet szafy uczestniczyły w tej całopalnej ofierze i zaczęły już trzeszczeć w ogniu. Zdałem sobie sprawę, że cały labirynt jest teraz olbrzymim stosem ofiarnym, czekającym tylko na pierwszą iskrę…

– Wody, trzeba wody! —mówił Wilhelm, ale zaraz dodał: —Lecz gdzie jest woda w tym piekle?

– W kuchni, na dole w kuchni! —krzyknąłem. Wilhelm spojrzał na mnie zbity z tropu, z twarzą poczerwieniałą od tej wściekłej jasności.

– Tak, lecz zanim wejdziemy i wrócimy… Do diabła! —krzyknął następnie —tak czy inaczej ten pokój jest stracony i przyległy może też. Zbiegnijmy szybko, ja szukam wody, a ty alarmuj, potrzeba mnóstwa ludzi!

Znaleźliśmy drogę w stronę schodów, gdyż pożoga oświetlała kolejne pokoje, choć każdy następny słabiej, tak że dwa ostatnie przebiegliśmy prawie po omacku. Na dole światło nocne rozjaśniało blado skryptorium; a stamtąd zbiegliśmy do refektarza. Wilhelm pobiegł w stronę kuchni, ja do drzwi refektarza szarpiąc się, by otworzyć je od wewnątrz i udało mi się to po wielu trudach, gdyż wzburzenie uczyniło mnie niezdarnym i mało sprawnym. Wybiegłem na równię, ruszyłem w stronę dormitorium, potem zrozumiałem, że nie zdołam obudzić mnichów pojedynczo, wpadłem na dobry pomysł i rzuciłem się w stronę kościoła szukając wejścia do dzwonnicy. Kiedy się tam znalazłem, uczepiłem się wszystkich sznurów i począłem bić na alarm. Ciągnąłem mocno i sznur wielkiego dzwonu porwał mnie do góry. W bibliotece poparzyłem sobie dłonie z wierzchu, od spodu miałem zdrowe, tak że parzyłem je sobie dopiero ześlizgując się po sznurze, aż spłynęły krwią i musiałem rozluźnić uchwyt.

Ale narobiłem już dosyć hałasu i popędziłem na zewnątrz w momencie stosownym, by zobaczyć, jak pierwsi mnisi wybiegają zdormitorium, a z dali dobiegają głosy famulusów, którzy wyszli na próg swoich mieszkań. Nie potrafiłem wyjaśnić, o co chodzi, bo nie mogłem dobyć z siebie słowa, i pierwsze, jakie mi się nasunęły, wziąłem z mojego macierzystego języka. Krwawiącą dłonią wskazałem na okna południowego skrzydła Gmachu, z których przez alabaster przeświecał niezwyczajny blask. Zdałem sobie sprawę, że kiedy schodziłem i biłem w dzwony, ogień rozprzestrzenił się na dalsze pokoje. Wszystkie okna Afryki i cała fasada między nimi a basztą wschodnią rozbłyskały teraz nierówną łuną.

– Woda, dawajcie wodę! —krzyknąłem.

W pierwszej chwili nikt nie pojął, o co mi chodzi. Mnisi do tego stopnia przywykli do patrzenia na bibliotekę jako na miejsce święte i niedostępne, że nie potrafili przyjąć do świadomości, iż może zagrażać jej jakaś katastrofa pospolita, niby chałupie wieśniaka. Pierwsi, którzy podnieśli wzrok do okien, przeżegnali się szepcząc słowa przerażenia, i pojąłem, że myśleli o nowych jakichś zjawach. Czepiałem się ich sukni, błagałem, by zrozumieli, aż wreszcie ktoś przetłumaczył moje szlochania na ludzkie słowa.

To Mikołaj z Morimondo rzekł:

– Biblioteka płonie! —Tak jest —szepnąłem i padłem zemdlony na ziemię.

Mikołaj dał dowód wielkiej energii, rzucił donośnym głosem rozkazy służbie, dał rady otaczającym go mnichom, wysłał kogoś, by otworzył wszystkie drzwi Gmachu, innych pchnął po wiadra i wszelkiego rodzaju naczynia, skierował resztę do źródeł i zapasów wody w obrębie murów. Krowiarzom nakazał, by sprowadzili konwie na grzbietach mułów i osłów… Gdyby te rozporządzenia wydał ktoś obdarzony autorytetem, wysłuchano by go natychmiast. Lecz famulusi przywykli otrzymywać rozkazy od Remigiusza, pisarze od Malachiasza, wszyscy zaś od opata. A tych trzech niestety nie stało. Mnisi rozglądali się za opatem, szukając wskazówek i pociechy, lecz nie znajdowali go, i ja tylko wiedziałem, że nie żyje albo umiera w tym momencie dusząc się, zamurowany w wąskim przejściu, które teraz przemieniało się w piec, w byka Falarysa.

Mikołaj pchał krowiarzy w jedną stronę, ale jakiś inny mnich, ożywiony najlepszymi intencjami, pchał ich w drugą. Niektórzy konfratrzy najwidoczniej stracili spokój, inni byli jeszcze odrętwiali od snu. Ja starałem się wyjaśnić wszystko, gdyż odzyskałem mowę, ale trzeba tu przypomnieć, że byłem prawie nagi, albowiem cisnąłem habit w płomienie, i widok pacholęcia, którym wszak byłem, umazanego krwią, czarnego na twarzy od sadzy, nieprzystojnie pozbawionego owłosienia na ciele, ogłupiałego teraz, z chłodu, nie mógł z pewnością budzić ufności.

W końcu Mikołajowi udało się zaciągnąć paru konfratrów i innych ludzi do kuchni, którą w tym czasie ktoś zdążył już otworzyć. Ktoś inny miał na tyle zdrowego rozsądku, by przynieść łuczywa. Zastaliśmy pomieszczenie w wielkim nieładzie, i pojąłem, że to Wilhelm musiał przewrócić wszystko do góry nogami szukając wody i naczyń stosownych do jej noszenia.

Wtenczas właśnie ujrzałem Wilhelma, jak wypadł z drzwi refektarza z twarzą osmaloną, suknią dymiącą, z wielkim dzbanem w dłoni, i poczułem nad nim wielką litość, nad tą biedną alegorią niemocy. Pojąłem, że jeśli nawet zdołał donieść na drugie piętro kocioł wody, nie rozlewając jej całkiem, i jeśli udało mu się to uczynić więcej niż jeden tylko raz, zyskał niewiele. Przypomniałem sobie historię świętego Augustyna, jak ujrzał dziecię, próbujące przelać wodę z morza za pomocą łyżeczki; dziecię było aniołkiem i czyniło tak, by zadrwić sobie ze świętego, który zamierzał przeniknąć sekrety natury. I jak anioł przemówił do mnie Wilhelm, opierając się, wyczerpany, o obramienie drzwi:

– Nic z tego, nic nie zdziałamy, nawet z pomocą wszystkich mnichów opactwa. Biblioteka jest stracona. —W przeciwieństwie do anioła, Wilhelm płakał.

Przywarłem do niego, on zaś zerwał ze stołu jakieś płótno i próbował mnie okryć. Staliśmy teraz bacząc na to, co dzieje się wokół nas.

Wszyscy biegali bezładnie, niektórzy pięli się z pustymi rękami i zderzali się na krętych schodach z tymi, którzy, również z pustymi rękami, pchani głupią ciekawością, już tam się wspięli, teraz zaś schodzili po naczynia. Inni, roztropniejsi, od razu szukali kotłów i rondli, by zaraz spostrzec, że w kuchni nie ma dość wody. Nagle do pomieszczenia wtargnęło kilka mułów z konwiami na grzbietach i krowiarze, którzy je prowadzili, rozładowywali je i chcieli nieść wodę na górę. Nie znali jednak drogi do skryptorium i minął jakiś czas, zanim jacyś z pisarzy udzielili im wyjaśnień, kiedy zaś szli do góry, napotykali tych, którzy schodzili ogarnięci przerażeniem. Ta lub owa konew przewróciła się, rozlewając wodę na ziemię, inne przebyły kręte schody podawane chętnymi rękami. Poszedłem za grupą i znalazłem się w skryptorium; od wejścia do biblioteki napływał gęsty dym, ostatni, którzy spróbowali dostać się na górę przez basztę wschodnią, schodzili kaszląc, z zaczerwienionymi oczami i oświadczali, że nie da się już do tego piekła wejść.

Ujrzałem wtedy Bencjusza. Zmieniony na twarzy, piął się z niższego piętra dźwigając ogromne naczynie z wodą. Usłyszał, co powiedzieli ci, którzy zemknęli, i napomniał ich: „Piekło pochłonie was wszystkich, tchórze!” Obrócił się jakby szukając pomocy i zobaczył mnie. „Adso —krzyknął —biblioteka… biblioteka…” Nie czekał na moją odpowiedź. Podbiegł do stóp schodów i śmiało zanurzył się w dym. Wtedy widziałem go po raz ostatni.

Usłyszałem jakieś skrzypienie dochodzące z góry. Ze sklepienia skryptorium spadały odłamki kamieni przemieszane z wapnem. Zwornik wyrzeźbiony w kształt kwiatu oderwał się i prawie runął mi na głowę. Zaczęła zapadać się podłoga labiryntu.

Zbiegłem czym rychlej na poziom dolny i wyszedłem na zewnątrz. Niektórzy pełni dobrych chęci famulusi przynieśli drabiny, przy pomocy których próbowali dostać się do okien górnych pięter, by tą drogą wlewać wodę. Lecz najdłuższe drabiny ledwie sięgały okien skryptorium, a kto tam dotarł i tak nie mógł otworzyć ich z zewnątrz. Kazali powiedzieć, żeby otworzyć je od środka, ale nikt już nie śmiał wejść na górę.

Przyglądałem się oknom trzeciego poziomu. Cała biblioteka musiała być teraz jednym dymiącym paleniskiem i ogień przemykał od pokoju do pokoju, otwierając jednym podmuchem tysiące wysuszonych stronic. Wszystkie okna rozświetlała teraz łuna, czarny dym dobywał się przez dach; ogień dotarł już do belkowań poddasza. Gmach, który w swym czworokątnym kształcie zdawał się taki mocny, ujawniał w tej klęsce swoją słabość, swoje pęknięcia, mury przeżarte do środka, rozkruszone kamienie, co pozwalały płomieniowi sięgnąć do drewnianego szkieletu, wszędzie, gdzie tylko był.

Nagle niektóre okna wypadły jakby naciskane jakąś wewnętrzną siłą i iskry strzeliły na zewnątrz kreśląc błędnymi ognikami nocny mrok. Wiatr osłabł i było to nieszczęście, gdyż silny, jak przedtem, może ugasiłby iskry, lekki zaś wzbijał je tylko, rozżarzając, a wraz z nimi niósł w powietrzu strzępy pergaminu, lekkie teraz, bo płonące. W tym momencie dał się słyszeć łoskot; podłoga labiryntu ustąpiła w jakimś miejscu, zwalając płonące belki na niższe piętro, gdyż teraz zobaczyłem, jak języki płomieni pojawiają się w skryptorium, także wypełnionym księgami, szafami, luźnymi kartami porozkładanymi na stołach, czekającymi jeno na kaprys iskier. Usłyszałem okrzyki rozpaczy dochodzące z grupy pisarzy, którzy rwali sobie włosy z głowy i jeszcze zamierzali piąć się heroicznie, by ratować swoje umiłowane pergaminy. Daremnie, kuchnia i refektarz były już tylko rozdrożem potępionych dusz, które miotały się bezładnie, tak że jedna przeszkadzała drugiej. Ludzie potrącali się, padali, jeśli kto miał naczynie, rozlewał jego zbawienną zawartość, muły, które znalazły się w kuchni, wyczuły ogień i tratując wszystko pędziły w stronę wyjścia, nie zważając na ludzi i nawet na przerażonych stajennych. Widać było dobrze, że tak czy owak ta czereda wieśniaków i ludzi pobożnych oraz mądrych, lecz nader mało zręcznych, przez nikogo nie kierowana, uniemożliwiała nawet ten ratunek, który mogli przecież nieść.

Cała równia padła pastwą zamętu. Lecz tragedia dopiero się zaczęła. Dobywające się z okien i z dachu, triumfalne teraz, obłoki iskier, niesione wiatrem, opadały wszędzie, sięgały dachu kościoła. Każdy wie, jak bardzo te wspaniałe katedry są bezbronne wobec ukąszeń ognia; albowiem dom Boga jawi się jako piękny i bezpieczny niby niebiańskie Jeruzalem z powodu kamieni, którymi się pyszni, lecz mury i sklepienia wspierają się na wątłej, choć cudownej, architekturze drewna, i chociaż kościół z kamienia przypomina najczcigodniejsze lasy przez swoje kolumny, co rozgałęziają się wysoko na sklepieniu, śmiałe niby dęby, z dębu mają często ciało —jak i z drewna są wszystkie sprzęty, ołtarze, chóry, malowidła na deskach, ławy, stołki, kandelabry. Tak też było w przypadku kościoła opackiego, ozdobionego owym przepięknym portalem, który tak mnie urzekł pierwszego dnia. Stanął w ogniu bardzo rychło. Mnisi i cała ludność równi zrozumieli wtedy, że chodzi tu o przetrwanie samego opactwa i wszyscy ruszyli jeszcze śmielej i w jeszcze mniejszym porządku, by stawić czoło zagrożeniu:

Zapewne, kościół był łatwiej dostępny, a więc i łatwiejszy do obrony niż biblioteka. Biblioteka była skazana właśnie z powodu swojej niedostępności, chroniącej ją tajemnicy, skąpości przystępów. Kościół, otwarty dla wszystkich w godzinach modlitwy, dla wszystkich też otwarty był w godzinie ratunku. Lecz nie było już wody, a w każdym razie było jej mało, niewiele zostało w zbiornikach, gdyż źródełka dostarczały jej z naturalną oszczędnością i z powolnością bez żadnej miary w porównaniu do pilności potrzeby. Wszyscy mogliby gasić pożar kościoła, lecz nikt nie wiedział jak. Poza tym ogień szerzył się od góry, gdzie bardzo trudno było wspiąć się, by bić w płomienie i tłumić je ziemią i szmatami. A kiedy płomienie dotarły na dół, nie warto było już rzucać ziemi albo piasku, albowiem powała runęła teraz na ratowników niejednego grzebiąc.

Tak zatem okrzyki żałości z powodu licznych bogactw, które spłonęły, łączyły się teraz z okrzykami bólu z powodu poparzonych twarzy, zmiażdżonych członków, ciał, które znikły pod zwaliskiem sklepienia.

Wiatr zerwał się znowu porywisty i tym gwałtowniej podsycał pożar. Zaraz po kościele ogień ogarnął obory i stajnie. Przerażone zwierzęta zrywały pęta, wywalały wierzeje i rozpraszały się po równi rżąc, becząc, kwicząc okropnie. Zdarzało się, że iskry spadły na grzywę niejednego konia i widać było, jak po równi przemykają piekielne kreatury, płomienne rumaki, które wywracały wszystko, co stanęło im na drodze, bez celu już ni spoczynku. Ujrzałem starego Alinarda, który krążył, zagubiony, nie pojmując, co się stało, jak przewrócił go wspaniały Brunellus otoczony aureolą ognia, jak wlókł go w pyle, aż wreszcie starzec został porzucony, biedna, bezkształtna plama. Lecz nie miałem ni sposobu, ni czasu, by go ratować albo opłakiwać jego koniec, albowiem podobne sceny miały miejsce wszędzie.

Ogniste rumaki rozniosły ogień tam, dokąd nie zaniósł go jeszcze wiatr; teraz płonęły także oficyny i dom nowicjuszy. Gromady ludzi biegały z jednego końca równi w drugi, bez celu albo w celach złudnych. Ujrzałem Mikołaja, jak ze zranioną głową, szatami w strzępach, zwyciężony już, klęcząc w alei, przeklinał Boże przekleństwo. Ujrzałem Pacyfika z Tivoli, jak porzucając wszelką myśl o ratowaniu, starał się wstrzymać w pędzie spłoszonego muła, a kiedy udało mu się, krzyknął, bym czynił to samo i uciekał, bym oddalił się od tego marnego pozoru Armageddonu.

Zastanowiłem się wówczas, gdzie jest Wilhelm, i zląkłem się, że leży pogrzebany pod jakimś zwaliskiem. Po długim poszukiwaniu znalazłem go w pobliżu krużganków. Miał w ręku swój wór podróżny; kiedy ogień sięgał już austerii pielgrzymów, poszedł na górę do swojej celi, by ratować przynajmniej swoje jakże cenne rzeczy. Wziął także moją sakwę, w której znalazłem coś do ubrania. Zatrzymaliśmy się, zatrwożeni, by spojrzeć, co się dzieje dokoła.

Opactwo było już skazane. Prawie wszystkie budynki dosięgnął ogień, choć jedne mniej, inne bardziej. Te jeszcze nie tknięte będą ogarnięte wkrótce, gdyż wszystko, począwszy od żywiołów naturalnych, skończywszy na bezładnym dziele ratowników, sprzyjało szerzeniu się pożogi. Bezpieczne pozostały części nie zabudowane, warzywnik, ogród przed krużgankami… Nic już nie można było uczynić dla uratowania budowli, ale wystarczało porzucić myśl o ratunku, by móc baczyć na wszystko bez żadnego niebezpieczeństwa, stojąc w strefie odkrytej.

Patrzyliśmy na kościół, który teraz palił się powoli, gdyż jest właściwością tych wielkich budowli, że zajmują się gwałtownie w częściach drewnianych, a potem dogorywają przez godziny całe, a czasem dnie. Natomiast płonął jeszcze Gmach. Tutaj materiał palny był znacznie bogatszy, ogień objął całe skryptorium i sięgał do poziomu kuchni. Jeśli chodzi o trzecią kondygnację, gdzie kiedyś, i przez setki lat, mieścił się labirynt, właściwie już zgorzała.

– Była to największa biblioteka świata chrześcijańskiego —rzekł Wilhelm. —Teraz —dodał —zwycięstwo Antychrysta jest naprawdę bliskie, gdyż żadna wiedza nie wzniesie przed nim zapory. Z drugiej strony widzieliśmy tej nocy jego oblicze.

– Czyje oblicze? —zapytałem osłupiały.

– Jorgego, powiadam. W tym obliczu spustoszonym przez nienawiść do filozofii po raz pierwszy widziałem oblicze Antychrysta, który nie pochodzi z pokolenia Judasza, jak chcą głosiciele jego przyjścia, ani z odległego kraju. Antychryst może zrodzić się z pobożności, z nadmiernej miłości do Boga lub prawdy, jak kacerz rodzi ze świętego, a opętany przez demona z jasnowidzącego. Lękaj się, Adso, proroków i tych, którzy gotowi są umrzeć za prawdę, gdyż zwykle pociągają za sobą na śmierć licznych, często przed sobą, czasem zamiast siebie. Jorge spełnił dzieło diabelskie, gdyż miłował, swoją prawdę w sposób tak lubieżny, że ważył się na wszystko, byle zniweczyć kłamstwo. Jorge lękał się drugiej księgi Arystotelesa, gdyż być może naprawdę nauczała ona zniekształcania oblicza wszelkiej prawdy, byśmy nie stali się ofiarami naszych własnych urojeń. Być może zadaniem tego, kto miłuje ludzi, jest wzbudzenie śmiechu z prawdy, wzbudzanie śmiechu prawdy, gdyż jedyną prawdą jest zdobyć wiedzę, jak wyzwalać się z niezdrowej namiętności do prawdy.

– Ależ, mistrzu —ośmieliłem się rzec, stropiony —mówisz tak teraz, gdyż jesteś zraniony w głębi twej duszy. Jednak jest prawda, jest ta, którąś odkrył dziś wieczorem, do której dotarłeś objaśniając ślady wyczytane w dniach poprzednich. Jorge zwyciężył, ale ty też zwyciężyłeś Jorgego, gdyż obnażyłeś jego knowanie…

– Nie było knowania —odparł Wilhelm —ja zaś odkryłem to przez pomyłkę.

Stwierdzenie było wewnętrznie sprzeczne i nie wiedziałem, czy naprawdę Wilhelm pragnął, by takim było.

– Lecz było prawdą, że odciski kopyt w śniegu prowadziły do Brunellusa —rzekłem —było prawdą, że Adelmus popełnił samobójstwo, było prawdą, że Wenancjusz nie utonął w kadzi, było prawdą, że labirynt był urządzony tak, jak sobie to wyobraziłeś, było prawdą, że do finis Africaewchodzi się naciskając na słowo quatuor,było prawdą, że tajemnicza księga była dziełem Arystotelesa… Mógłbym wyliczać wszystkie te rzeczy prawdziwe, które odkryłeś posługując się swą wiedzą…

– Nigdy nie powątpiewałem w prawdziwość znaków, Adso, są jedyną rzeczą, jaką człowiek rozporządza, by miarkować się w świecie. Tym, czego nie pojąłem, była relacja między znakami. Dotarłem do Jorgego przez apokaliptyczny schemat, który zdawał się rządzić wszystkimi zbrodniami, aczkolwiek był przypadkowy. Dotarłem do Jorgego szukając sprawcy wszystkich zbrodni, a odkryliśmy, że w gruncie rzeczy każda ze zbrodni miała innego sprawcę, albo i żadnego. Dotarłem do Jorgego idąc za planem powziętym przez umysł przewrotny i przemyślny, a nie było żadnego planu, lub też Jorgego przerósł jego początkowy plan, a potem zaczął się łańcuch przyczyn, współprzyczyn i przyczyn między sobą sprzecznych, które działały każda na swój rachunek, tworząc relacje nie zależące od żadnego zamysłu. Gdzież była cała moja mądrość? Zachowywałem się jak człek uparty, idąc za pozorem ładu, kiedy powinienem był wiedzieć dobrze, iż nie ma ładu we wszechświecie.

– Lecz wymyślając porządki błędne, coś jednak znalazłeś…

– Powiedziałeś rzecz nader piękną, Adso, i dziękuję ci. Porządek, jaki nasz umysł wymyśla sobie, jest niby sieć albo drabina, którą buduje się, by czegoś dosięgnąć. Ale potem trzeba drabinę odrzucić, gdyż dostrzega się, że choć służyła, była pozbawiona sensu. Er muoz gelichesame die Leiter abewerfen, so Er an ir ufgestigen ist [135]135
  Er muoz gelichesame…(niem.) —Musi od razu odrzucić drabinę, wszedłszy już po niej.


[Закрыть]
Czy tak się powiada?

– Tak brzmi w moim języku. Kto to powiedział?

– Pewien mistyk z twojej ziemi. Gdzieś to napisał, nie pamiętam gdzie. I nie jest konieczne, by ktoś odnalazł pewnego dnia ten manuskrypt. Jedyne prawdy użyteczne to narzędzia, które trzeba odrzucić.

– Nie możesz o nic mieć do siebie żalu, zrobiłeś, co mogłeś.

– I co może człowiek, a to niewiele. Trudno jest pogodzić się z myślą, że nie może być ładu we wszechświecie, gdyż stanowiłby obrazę dla wolnej woli Boga i dla Jego wszechmocy. Tak więc wolność Boga jest naszą zgubą, a przynajmniej zgubą naszej pychy.

Po raz pierwszy i ostatni w moim życiu ważyłem się wypowiedzieć wniosek teologiczny.

– Lecz jak może istnieć byt konieczny całkowicie utkany z możliwości? Jakaż więc jest różnica między Bogiem a pierwotnym chaosem? Czy utrzymywanie, że Bóg jest absolutnie wszechmocny i absolutnie rozporządzalny względem własnych wyborów, nie jest tym samym, co utrzymywanie, że Bóg nie istnieje?


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю