Текст книги "Imię róży"
Автор книги: Умберто Эко
Жанр:
Исторические детективы
сообщить о нарушении
Текущая страница: 34 (всего у книги 40 страниц)
– Dobra robota. Zaczynasz poprawnie myśleć. Ale widzisz już, że w obydwu przypadkach nasz opat troszczy się o reputację swojego klasztoru. Czy jest mordercą, czy ofiarą, nie chce, by wydostały się poza te góry wieści zniesławiające świętą wspólnotę. Morduj mnichów, ale nie tykaj czci opactwa. Och, na… —Wilhelm zaczął wpadać w gniew. —Cóż za feudalny bękart z tego pawia, który zyskał sławę jako grabarz Akwinaty, z tego nadętego bukłaka, który istnieje tylko dlatego, że nosi pierścień wielki jak dno kielicha! Co za pyszna rasa, jakimiż pyszałkami jesteście wy wszyscy, kluniacy, gorzej niż książęta, jesteście bardziej baronami niż baronowie!
– Mistrzu… —ośmieliłem się powiedzieć tonem wyrzutu, bo poczułem się dotknięty.
– Milcz, ty, który jesteś z tej samej gliny. Nie jesteście prostaczkami ani synami prostaczków. Jeśli trafi się jakiś wieśniak, może go i przyjmiecie, ale sam widziałem wczoraj, nie zawahacie się oddać go ramieniu świeckiemu. Lecz któregoś z waszych —nie, bo trzeba go osłaniać, Abbon potrafiłby rozpoznać nędznika i zasztyletować go w krypcie skarbca, a resztki rozdzielić po relikwiarzach, byleby tylko cześć opactwa została uratowana… Franciszkanin, minoryta plebejusz, który odkrywa, jak zrobaczywiały jest ten święty dom? O nie, na to Abbon nie może sobie pozwolić za żadną cenę. Dziękuję, bracie Wilhelmie, cesarz cię potrzebuje, widziałeś, jaki mam piękny pierścień, żegnaj. Ale teraz chodzi już nie tylko o to, co między mną a Abbonem, lecz między mną a całą tą sprawą, i nie opuszczę tych murów, póki się nie dowiem. Chce, bym wyruszył jutro? Dobrze, on jest tu panem, lecz przed rankiem muszę wiedzieć. Muszę.
– Musisz? Kto ci to teraz nakazuje?
– Nikt nie nakazuje mi, bym wiedział, Adso. Musi się, i to wszystko, nawet za cenę, że zrozumie się źle.
Byłem jeszcze zmieszany i upokorzony słowami Wilhelma skierowanymi przeciwko mojemu zakonowi i jego opatom. Spróbowałem usprawiedliwić częściowo Abbona formułując trzecią hipotezę, a w tej sztuce stałem się, jak mi się zdawało, nader biegły.
– Nie rozważyłeś trzeciej możliwości, mistrzu —rzekłem. —Zauważyliśmy w ostatnich dniach, a dzisiaj rano ukazało to nam się jasno, po wyznaniach Mikołaja i plotkach, które podchwyciliśmy w kościele, że jest tu grupa mnichów italskich, niechętnie znoszących kolejnych bibliotekarzy obcych, oskarżających opata, że nie szanuje tradycji i, o ile pojąłem, kryjących się za starym Alinardem, wypychających go do przodu niby sztandar, by domagać się innego sposobu rządzenia opactwem. Te sprawy pojąłem dobrze, gdyż nawet nowicjusz słyszał w swoim klasztorze mnóstwo dysput, napomknień i spisków takiej właśnie natury. Może więc opat boi się, że twoje rewelacje mogą dać oręż jego nieprzyjaciołom, i chce rozwikłać całą tę kwestię z wielką ostrożnością…
– To możliwe. Ale pozostaje nadętym bukłakiem i doprowadzi do tego, że go zabiją.
– Ale co myślisz o moich domysłach?
– Powiem ci później.
Byliśmy w krużgankach. Wiatr dął coraz wścieklej, światło traciło blask, choć ledwie co minęła nona. Dzień chylił się do zmierzchu i pozostało nam bardzo niewiele czasu. Podczas nieszporu opat z pewnością ostrzeże mnichów, że Wilhelm nie ma już żadnego prawa stawiać pytań i wchodzić, gdzie zechce.
– Późno —rzekł Wilhelm —a kiedy ma się mało czasu, nie należy tracić spokoju. Musimy działać tak, jakbyśmy mieli przed sobą całą wieczność. Stoi przed nami problem, jak dostać się do finis Africae,gdyż tam musi znajdować się ostateczna odpowiedź. Potem musimy uratować jedną osobę, nie postanowiłem jeszcze którą. Wreszcie musimy spodziewać się czegoś od strony obór, które ty będziesz miał na oku… Bacz na każdy ruch…
Rzeczywiście przestrzeń między Gmachem a dziedzińcem osobliwie ożywiła się. Chwilę wcześniej jakiś nowicjusz, który wyszedł z mieszkania opata, pobiegł do Gmachu. Teraz wychodził zeń Mikołaj, który kierował się ku dormitorium. W jednym zakątku poranna grupa, Pacyfik, Aimar i Piotr, rozprawiała żywo z Alinardem, jakby chcąc go o czymś przekonać.
Potem wydało się, że coś postanowili. Aimar podtrzymał Alinarda, jeszcze niechętnego, i ruszył wraz z nim w stronę rezydencji opata. Właśnie wchodzili, kiedy wyszedł z dormitorium Mikołaj, który prowadził w tym samym kierunku Jorgego. Widząc, że tamci dwaj wchodzą, szepnął coś do ucha Jorgemu, starzec potrząsnął głową i ruszyli jednak dalej w stronę kapituły.
– Opat przywraca porządek… —mruknął Wilhelm sceptycznie. Z Gmachu wyszli inni mnisi, choć powinni pozostawać wszak w skryptorium, a zaraz za nimi Bencjusz, który szedł nam naprzeciw coraz bardziej zafrasowany.
– W skryptorium wrzenie —powiedział nam —nikt nie pracuje, wszyscy gadają jeno ze wzburzeniem… Co się dzieje?
– To, że wszystkie osoby, które do dzisiejszego ranka wydawały się najbardziej podejrzane, nie żyją. Do wczoraj wszyscy zwracali spojrzenia na Berengara, głupiego, wiarołomnego i lubieżnego, potem na klucznika, podejrzanego heretyka, wreszcie na Malachiasza, któremu tak zazdroszczono… Teraz nie wiedzą już, na kogo patrzeć, i czują pilną potrzebę znalezienia nieprzyjaciela albo kozła ofiarnego. A każdy podejrzewa kogoś innego, niektórzy boją się, jak ty, inni postanowili przestraszyć innych. Wszyscy jesteście zbyt wzburzeni. Adso, od czasu do czasu rzuć okiem na obory. Ja idę odpocząć.
Powinienem był się zdumieć; odpoczywać, kiedy ma się do rozporządzenia niewiele tylko godzin, nie wydawało się postanowieniem zbyt mądrym. Ale znałem już mojego mistrza. Im bardziej jego ciało było odprężone, tym bardziej kipiał jego umysł.
OD NIESZPORU DO KOMPLETY
Kiedy to opowiada się pokrótce o długich godzinach zagubienia.
Trudno mi opowiedzieć o tym, co zdarzyło się w godzinach, które nastąpiły, między, nieszporem a kompletą.
Wilhelma nie było. Błąkałem się wokół obór, nie dostrzegając jednak nic niezwykłego. Stajenni zaganiali niespokojne z powodu wiatru zwierzęta, ale poza tym wszędzie panowała cisza.
Wszedłem do kościoła. Wszyscy byli już na swoich miejscach w stallach, ale opat dostrzegł brak Jorgego. Nakazał skinieniem powstrzymać rozpoczęcie oficjum. Wezwał Bencjusza, by ten poszedł poszukać Jorgego. Bencjusza nie było. Ktoś zauważył, że pewnie przygotowuje skryptorium do zamknięcia. Opat odparł sucho, że było ustalone, iż Bencjusz nie będzie niczego zamykał, ponieważ nie zna reguł. Wstał ze swego miejsca Aimar z Alessandrii:
Jeśli pozwolisz, ojcze mój, pójdę go wezwać…
– Nikt cię o nic nie prosił —odparł opat szorstko i Aimar wrócił na swoje miejsce nie bez rzucenia nieokreślonego spojrzenia w stronę Pacyfika z Tivoli. Opat wezwał Mikołaja, którego nie było. Przypomniano mu, że czuwa nad przygotowaniami do wieczerzy, i opat zrobił gest zdradzający rozczarowanie, jakby był niezadowolony z tego, iż okazuje wszystkim, że jest w stanie podniecenia.
– Chcę mieć tu Jorgego —wykrzyknął —szukajcie go! Idź ty —rozkazał mistrzowi nowicjuszy.
Ktoś zwrócił mu uwagę, że brakuje również Alinarda.
– Wiem —odparł opat —słabuje.
Byłem w pobliżu Piotra z Sant’Albano i usłyszałem, jak mówi do swojego sąsiada, Guncjusza z Noli, w pospolitym języku środkowej Italii, który w części zrozumiałem:
– Nie wątpię. Dzisiaj po wyjściu z rozmowy biedny starzec był wstrząśnięty. Abbon zachowuje się jak wszetecznica z Awinionu!
Nowicjusze byli zagubieni, dzięki swojej dziecięcej wrażliwości postrzegali przecież napięcie panujące w chórze, jak dostrzegłem je i ja. Minęło parę długich chwil milczenia i zakłopotania. Opat polecił odmówić kilka psalmów i wskazał na chybił trafił trzy, które nie były przepisane przez regułę na nieszpór. Wszyscy spojrzeli jedni po drugich, a potem zaczęli modlić się cichym głosem. Wrócił mistrz nowicjuszy, a za nim Bencjusz, który ze spuszczoną głową podszedł do swojego miejsca. Jorgego nie było w skryptorium ani w celi. Opat rozkazał, żeby zacząć oficjum.
Po zakończeniu, kiedy wszyscy zeszli na wieczerzę, udałem się, by wezwać Wilhelma. Leżał na swoim legowisku w ubraniu, nieruchomy. Rzekł, że nie myślał, iż jest tak późno. Opowiedziałem krótko, co się stało. Potrząsnął głową.
W drzwiach refektarza zobaczyliśmy Mikołaja, który niewiele godzin temu odprowadzał Jorgego. Wilhelm zapytał, czy starzec zaraz poszedł do opata. Mikołaj odparł, że musiał długo czekać pod drzwiami, ponieważ w sali byli Alinard i Aimar z Alessandrii. Potem Jorge wszedł, pozostał w środku przez czas jakiś, on zaś, Mikołaj, czekał. Następnie Jorge wyszedł i kazał odprowadzić się do kościoła, na godzinę przed nieszporem jeszcze pustego.
Opat spostrzegł, że rozmawiamy z klucznikiem.
– Bracie Wilhelmie —napomniał —czy prowadzisz nadal śledztwo? —Skinął nań, by usiadł jak zwykle przy jego stole. Benedyktyńska gościnność jest święta.
Wieczerza przebiegła w jeszcze większym milczeniu niż zwykle i w większym smutku. Opat jadł niechętnie, nękany ponurymi myślami. Na koniec powiedział mnichom, żeby pospieszyli na kompletę.
Alinard i Jorge byli nadal nieobecni. Mnisi wskazywali sobie puste miejsce ślepca, wymieniając szeptem uwagi. Na zakończenie obrządku opat wezwał wszystkich, by odmówili specjalną modlitwę za ratunek dla Jorgego z Burgos. Nie było jasne, czy mówi o ratunku dla ciała, czy o zbawieniu wiecznym. Wszyscy pojęli, że nowe nieszczęście wstrząśnie wspólnotą. Potem opat nakazał, by każdy pospieszył z większą niż zwykle pilnością do swojego posłania. Nakazał, by nikt, i położył nacisk na słowo nikt, by nikt nie kręcił się poza dormitorium. Przestraszeni nowicjusze wyszli jako pierwsi z kapturami opuszczonymi na oblicza, pochylonymi głowami, nie wymieniając między sobą ani słów, ani kuksańców, ani uśmieszków, ani nie podstawiając sobie złośliwie i skrycie nogi, jak przywykli zaczepiać jeden drugiego (albowiem nowicjusz, choć mniszek, pozostaje dzieckiem i niewiele znaczą napomnienia mistrza, który nie jest w stanie zapobiec temu, by często nie zachowywali się niby dzieci, jak chce tego ich tkliwy wiek).
Kiedy wyszli dorośli, wmieszałem się jak gdyby nigdy nic w grupę, która rysowała się teraz w moich oczach jako grupa „Italczyków”. Pacyfik mruczał do Aimara:
– Sądzisz, że rzeczywiście Abbon nie wie, gdzie jest Jorge?
A Aimar odparł:
– Może nawet wiedzieć i wiedzieć też, że stamtąd, gdzie jest, już nie wróci. Może stary chciał za wiele, a Abbon nie chciał już jego.
Kiedy wraz z Wilhelmem udawaliśmy, że kierujemy się ku austerii dla pielgrzymów, dostrzegliśmy opata, który wchodził do Gmachu przez otwarte jeszcze drzwi refektarza. Wilhelm poradził, byśmy chwilę poczekali, a potem kiedy równia była już pusta, kazał mi iść za sobą. Szybko przebyliśmy pustą przestrzeń i weszliśmy do kościoła.
PO KOMPLECIE
Kiedy to prawie przez przypadek Wilhelm odkrywa sekret pozwalający dostać się dofinis Africae.
Zaczailiśmy się niby dwaj zbójcy w pobliżu wejścia, za jednym z filarów, bo stamtąd widać było kaplicę z czaszkami.
– Abbon poszedł zamknąć Gmach —rzekł Wilhelm. —Kiedy zarygluje drzwi od wewnątrz, będzie musiał wyjść przez ossuarium.
– I co z tego?
– Zobaczymy, co zrobi.
Nie zdołaliśmy dowiedzieć się, co robił. Po godzinie nadal nie wychodził. „Poszedł do finis Africae” —powiedziałem. „Być może” —odrzekł Wilhelm. Byłem już wyćwiczony w wysuwaniu licznych hipotez, więc dodałem: może wyszedł przez refektarz i ruszył szukać Jorgego. A Wilhelm: tak też może być. Może Jorge już nie żyje —domyślałem się nadal. Może jest w Gmachu i zabija opata. Może obaj są gdzie indziej i ktoś czyha na nich w zasadzce. Czego chcą „Italczycy”? I dlaczego Bencjusz był taki przerażony? Może to tylko maska, którą oblókł twarz, żeby nas zwieść? Dlaczego nie wychodził podczas nieszporu ze skryptorium, skoro nie wiedział ani jak zamknąć, ani jak wyjść? Chciał podjąć próbę zwiedzenia labiryntu?
– Wszystko być może —powiedział Wilhelm. —Ale jedna tylko rzecz stanie się, stała albo staje. A wreszcie miłosierdzie Boskie wzbogaca nas o jaśniejącą pewność.
– Jaką? —spytałem pełen nadziei.
– Że brat Wilhelm z Baskerville, który ma teraz uczucie, że pojął wszystko, nie wie, jak wejść do finis Africae.Do obór, Adso, do obór.
– A jeśli znajdzie nas tam opat?
– Udamy, że jesteśmy dwoma duchami.
Nie wydało mi się to rozwiązaniem zdatnym do wykorzystania, ale milczałem. Wilhelm stawał się nerwowy. Opuściliśmy kościół przez portal północny i przeszliśmy przez cmentarz, a wiatr świstał mocno i prosiłem Boga, byśmy nie spotkali dwóch duchów, gdyż tej nocy opactwo nie mogło narzekać na niedostatek dusz pokutujących. Dotarliśmy do obór i usłyszeliśmy konie, coraz niespokojniejsze z powodu zaciekłości żywiołów. Główne wrota budynku miały na wysokości piersi człowieka szeroką metalową kratę, przez którą można było zajrzeć do środka. Wypatrzyliśmy w mroku zarysy koni, rozpoznałem Brunellusa, ponieważ był pierwszy od lewej. Trzeci z kolei koń z jego prawego boku, czując naszą obecność, uniósł głowę i zarżał. Uśmiechnąłem się.
– Tertius equi —powiedziałem.
– Co? —zapytał Wilhelm.
– Nic, przypomniałem sobie o biednym Salwatorze. Chciał czynić kto wie jakie czary z tym koniem i w swojej łacinie określał go jako tertius equi.A to byłaby litera u.
– U? . —zapytał Wilhelm, który słuchał moich bredni nie zwracając na nie wielkiej uwagi.
– Tak, gdyż tertius equioznaczałoby nie trzeciego konia, ale trzecią z konia, a trzecia litera słowa koń jest u. Ale to głupoty…
Wilhelm spojrzał na mnie i wydało mi się w mroku, że widzę jego wzburzoną twarz.
– Niechaj Bóg cię błogosławi, Adso! Ależ z pewnością, suppositio materialis [130]130
suppositio materialis —supozycja materialna
[Закрыть] ,trzeba wziąć wypowiedź de dicto [131]131
de dicto —jako słowo
[Закрыть] ,nie zaś de re [132]132
de re —jako rzecz
[Закрыть]… Jaki ze mnie głupiec! —Walnął się z całej siły w czoło otwartą dłonią, tak że rozległ się trzask i pomyślałem, iż uczynił sobie krzywdę. —Chłopcze mój, po raz drugi w dniu dzisiejszym przez usta twoje przemawia mądrość, najprzód we śnie, a teraz na jawie! Biegnij, do twojej celi po światło, nawet oba, po te, co je ukryliśmy. Niech nikt cię nie obaczy, i przyjdź zaraz do kościoła! Nie zadawaj pytań, idź!
Poszedłem, nie zadając pytań. Kaganki były pod moim siennikiem, pełne oliwy, gdyż zadbałem, by je napełnić. Miałem krzesiwo w habicie. Z dwoma cennymi przyborami na piersi pobiegłem do kościoła.
Wilhelm był pod trójnogiem i odczytywał pergamin z notatkami Wenancjusza.
– Adso —powiedział – primum et septimum de quatuornie oznacza: pierwszy i siódmy z czterech, lecz z cztery, ze słowa cztery! —Jeszcze nie pojmowałem, ale po chwili olśniło mnie:
– Super thronos viginti quatuor! Napis! Werset! Słowa, które są wyryte nad zwierciadłem!
– Idziemy! —powiedział Wilhelm —może zdołamy jeszcze uratować czyjeś życie!
– Ale czyje? —spytałem, kiedy on krzątał się koło czaszek i otwierał przejście do ossuarium.
– Kogoś, kto na to nie zasługuje —rzekł. I już szliśmy podziemną galerią, z zapalonymi kagankami, w stronę drzwi od kuchni.
Powiedziałem już, że w tym miejscu trzeba było pchnąć drewniane drzwi i że trafiało się do kuchni, za kominkiem, tuż koło krętych schodów prowadzących do skryptorium. I właśnie kiedy pchaliśmy drzwi, usłyszeliśmy po naszej lewej stronie głuche odgłosy w murze. Dochodziły od ściany, która sąsiadowała z drzwiami i na której kończył się szereg wnęk z czaszkami i kośćmi. W miejscu ostatniej wnęki był odcinek pełnego muru z wielkich, kwadratowych odłamów kamienia i pośrodku osadzona była stara płyta, na której wyryto zatarte już monogramy. Uderzenia dobywały się, jak się zdawało, spoza płyty albo znad płyty, częściowo za ścianą, częściowo prawie nad naszymi głowami.
Gdyby tego rodzaju wydarzenie zaszło pierwszej nocy, zaraz pomyślałbym o zmarłych mnichach, lecz teraz najgorszego gotów byłem spodziewać się po mnichach żywych.
– Kto to może być? —spytałem Wilhelma. Wilhelm otworzył drzwi i wsunął się za kominek.
Uderzenia dały się słyszeć również wzdłuż ściany, która przylegała do krętych schodów, jakby ktoś był uwięziony w murze lub raczej w znacznej (doprawdy) grubości ściany, przypuszczalnie między wewnętrznym murem kuchni a zewnętrznym baszty południowej.
– Ktoś jest tu zamknięty —rzekł Wilhelm. —Zawsze zastanawiałem się, czy w tym Gmachu, tak bogatym w przejścia, nie ma innego dostępu do finis Africae.Oczywiście jest; w ossuarium, zanim wejdzie się do kuchni, otwiera się połać ściany i można wejść po schodach równoległych do tych, ale ukrytych w ścianie, trafiając od razu do zamurowanego pokoju.
– Ale kto jest tam w tej chwili?
– Druga osoba. Jedna jest w finis Africae,druga chciała do niej dołączyć, ale ta na górze niechybnie zablokowała mechanizm, który rządzi oboma wejściami. Tak więc odwiedzający znalazł się w pułapce. I musi bardzo się miotać, wyobrażam sobie bowiem, że do tej kiszki nie dochodzi zbyt wiele powietrza.
– I kto to jest? Ratujmy go!
– Kim jest, obaczymy rychło. Co zaś do ratowania, można to będzie uczynić jedynie odblokowując mechanizm na górze, ponieważ nie znamy jego sekretu od tej strony. Chodźmy więc czym prędzej.
Tak i uczyniliśmy, wspięliśmy się do skryptorium, a stamtąd do labiryntu i wkrótce dotarliśmy do baszty południowej. Musiałem jednak dwukrotnie wstrzymać bieg, bo wiatr, który tego wieczoru dostawał się przez szczeliny, tworzył prądy powietrza, te zaś wdzierały się do tych kanałów i przemykały z jękiem przez pokoje, dmąc na karty rozrzucone po stołach, więc musiałem chronić płomień dłonią.
Szybko znaleźliśmy się w pokoju ze zwierciadłem, teraz przygotowani już na zniekształcające igraszki, jakie nas tam czekały. Podnieśliśmy kaganki i oświetliliśmy wersety nad gzymsem, super thronos viginti quatuor…Sekret był już wyjaśniony: słowo quatuorma siedem liter, należało nacisnąć na qi na r.W podnieceniu zamierzałem uczynić to sam; szybko postawiłem kaganek na stole pośrodku pokoju, lecz zrobiłem to tak nerwowo, że płomień zaczął lizać oprawę księgi, która tam leżała.
– Uważaj, głupcze! —wykrzyknął Wilhelm i dmuchnieciem ugasił płomień. —Chcesz puścić z dymem bibliotekę?
Przeprosiłem i miałem zamiar zapalić na nowo światło.
– Nieważne —rzekł Wilhelm —moje wystarczy. Weź no i poświeć mi, bo napis jest zbyt wysoko, i nie sięgnąłbyś. Pospieszmy się.
– A jeśli w środku jest ktoś uzbrojony? —zapytałem, kiedy Wilhelm prawie po omacku szukał zgubnych liter wspinając się, choć był wysoki, na czubki palców, by sięgnąć do apokaliptycznego wersetu.
– Świeć, do diabła, i nie lękaj się, Bóg jest z nami —odparł niezbyt logicznie. Jego palce dotykały qz quatuari ja, który stałem kilka kroków z tyłu, lepiej od niego widziałem, co robi. Powiedziałem już, że litery wersetów zdawały się wyciosane lub wyryte w murze; najwidoczniej te w słowie quatuorbyły zrobione z metalu przy użyciu formy, za nimi zaś osadzony był i wmurowany cudowny mechanizm. Albowiem kiedy litera qzostała pchnięta, dał się słyszeć jakby suchy trzask i to samo stało się, kiedy Wilhelm nacisnął na r.Cały gzyms zwierciadła jakby podskoczył i szklana powierzchnia przesunęła się do tyłu. Zwierciadło było drzwiami osadzonymi na zawiasach po stronie lewej. Wilhelm wsunął dłoń w otwór, który powstał między brzegiem prawym a ścianą i pociągnął do siebie. Drzwi, skrzypiąc, otworzyły się ku nam. Wilhelm wsunął się w nie, a ja za nim ze światłem podniesionym wysoko nad głową.
Dwie godziny po komplecie na zakończenie szóstego dnia, w samym sercu nocy, po której przyjdzie dzień siódmy, weszliśmy do finis Africae.
DZIEŃ SIÓDMY
NOC
Kiedy to, gdybyśmy zechcieli streścić cudowne rzeczy, o których tu się mówi, tytuł byłby długi jak cały rozdział, a to jest sprzeczne ze zwyczajami.
Znaleźliśmy się na progu pokoju podobnego swoim kształtem do innych trzech ślepych sal siedmiokątnych; panował mocny zapach zamkniętego pomieszczenia i ksiąg nasączonych wilgocią. Światło, które trzymałem wysoko, padło najpierw na sklepienie, a kiedy opuściłem ramię na prawo i lewo, płomień musnął niewyraźną jasnością odległe półki wzdłuż ścian. Wreszcie zobaczyliśmy pośrodku stół zasłany kartami, a za stołem siedzącą postać, która zdawała się oczekiwać nas nieruchomo w mroku, jeśli była jeszcze żywa. Zanim światło ukazało jej oblicze, Wilhelm przemówił:
– Szczęśliwej nocy, czcigodny Jorge. Oczekiwałeś nas!
Kiedy podeszliśmy kilka kroków, kaganek rozjaśnił twarz starca, który patrzył na nas tak, jakby widział.
– Ty jesteś Wilhelmem z Baskerville? —spytał. —Oczekiwałem cię już od popołudnia, kiedy przyszedłem przed nieszporem, by się tu zamknąć. Wiedziałem, że przyjdziesz.
– A opat? —spytał Wilhelm. —To on miota się tam, na sekretnych schodach?
Jorge zawahał się przez moment.
– Jeszcze żyje? —spytał. —Myślałem, że zabrakło mu już powietrza.
– Zanim zaczniemy mówić —powiedział Wilhelm —chcę uratować go. Możesz otworzyć od tej strony.
– Nie —odparł Jorge ze znużeniem —już nie mogę. Mechanizm otwiera się od dołu, naciskając na płytę, tutaj zaś uruchamia się dźwignię, która otwiera drzwi w głębi, za tą szafą —i wskazał na szafę za swoimi plecami. —Obok szafy ujrzałbyś koło z balansami, które obraca mechanizm na dole. Ale kiedy usłyszałem, że koło zgrzyta, znak, że Abbon wchodzi od dołu, targnąłem za sznur podtrzymujący ciężarki i sznur zerwał się. Teraz przejście jest zamknięte z obu stron i nie zdołasz powiązać nici mechanizmu. Opat nie żyje.
– Dlaczego go zabiłeś?
– Dzisiaj, kiedy po mnie przysłał, powiedział, że dzięki tobie odkrył wszystko. Nie wiedział jeszcze, co staram się chronić, nie pojął nigdy dokładnie, jakie skarby kryje biblioteka i jakim celom ona służy. Prosił, bym objaśnił mu to, czego nie wiedział. Chciał, żeby finis Africaezostał otwarty. Grupa Italczyków zażądała położenia kresu temu, co nazywają tajemnicą chronioną przeze mnie i moich poprzedników. Dręczy ich zachłanność na rzeczy nowe…
– A ty musiałeś obiecać mu, że przyjdziesz tutaj i położysz kres swemu życiu, tak jak położyłeś kres życiu innych, by w ten sposób ocalała cześć opactwa i by nikt się o niczym nie dowiedział. Powiedziałeś mu, którędy ma tu przyjść, ażeby sprawdził, kiedy będzie już po wszystkim. Czekałeś jednak, żeby go zabić. Nie pomyślałeś, że może wejść przez zwierciadło?
– Nie, Abbon jest niskiego wzrostu, bez pomocy nie zdołałby dosięgnąć wersetu. Wskazałem mu to przejście, które tylko ja już znam. Sam korzystałem z niego przez wiele lat, gdyż było po ciemku łatwiejsze. Wystarczyło pójść do kaplicy, a potem, pośród kości zmarłych, do końca.
– Tak więc kazałeś mu przyjść wiedząc dobrze, iż go zabijesz…
– Nie mogłem już zaufać nawet jemu. Był przerażony. Stał się sławny, ponieważ w Fossanova udało mu się spuścić w dół ciało po krętych schodach. Teraz jest martwy, bo nie zdołał wspiąć się na swoje schody.
– Posługiwałeś się nim przez czterdzieści lat. Kiedy spostrzegłeś, że ślepniesz i nie będziesz już mógł mieć baczenia na bibliotekę, zacząłeś działać roztropnie. Doprowadziłeś do wyboru na opata człowieka, któremu mogłeś zawierzyć, i kazałeś mianować bibliotekarzem najpierw Roberta z Bobbio, bo mogłeś wyuczyć go tak, jak ci się podobało, następnie Malachiasza, bo temu niezbędna była twoja pomoc, i nie zrobił kroku, jeśli nie zasięgnął rady u ciebie. Przez czterdzieści lat byłeś panem tego opactwa. To właśnie pojęła grupa Italczyków i to też powtarzał Alinard, lecz nikt nie dawał mu posłuchu, gdyż uważano, że na starość pokręciło mu się w głowie, czy tak? Jednak czekałeś jeszcze na mnie i nie mogłeś zablokować wejścia przez zwierciadło, gdyż mechanizm jest wmurowany. Po co czekałeś na mnie, skoro miałeś pewność, że przyjdę? —Wilhelm zadał to pytanie, ale z tonu głosu można było się domyślić, że odgadł już odpowiedź i oczekiwał na nią jako na nagrodę za swoją zręczność.
– Od pierwszego dnia pojąłem, że pojmiesz. Po twoim głosie, po sposobie, w jaki doprowadziłeś mnie do rozprawiania o rzeczach, o których nie chciałem, by rozprawiano. Byłeś więcej wart od innych, doszedłbyś do tego tak czy owak. Wiesz, że wystarczy pomyśleć i odtworzyć w swoim umyśle myśli innych. A poza tym słyszałem, że zadawałeś pytania innym mnichom, wszystkie właściwe. Lecz nigdy nie pytałeś o bibliotekę, jakbyś znał już wszystkie jej tajemnice. Pewnej nocy poszedłem zastukać do twojej celi, ale ciebie nie było. Z pewnością byłeś tutaj. Z kuchni zniknęły dwa kaganki, słyszałem, jak mówił to ktoś ze służby. A wreszcie, kiedy Seweryn przyszedł, by powiedzieć ci o pewnej księdze, onegdaj w narteksie, upewniłem się, że jesteś na moim tropie!
– Ale zdołałeś odebrać mi księgę. Poszedłeś do Malachiasza, który do tego momentu nic zgoła nie pojmował. Miotanego zazdrością głupca dręczyła myśl, że Adelmus odebrał mu wielbionego Berengara, który upodobał sobie młodsze ciało. Nie rozumiał, co wspólnego ma z tą historią Wenancjusz, a ty jeszcze bardziej zamąciłeś mu w głowie. Powiedziałeś, że Berengar miał związek z Sewerynem i że w nagrodę dał mu księgę z finis Africae.Nie wiem dokładnie, co mu rzekłeś. Malachiasz, oszalały z zazdrości, ruszył do Seweryna i zabił go. Nie zdążył odnaleźć księgi, którą mu opisałeś, bo przyszedł klucznik. Czy tak to było?
– Mniej więcej.
– Lecz nie chciałeś, by Malachiasz umarł. Pewnie nigdy nie widział ksiąg z finis Africae,ślepo zawierzył tobie, przestrzegał twoich zakazów. Ograniczał się do ustawiania wieczorem kadzideł od Seweryna, by odstraszyć ewentualnych ciekawskich. Dlatego właśnie tego dnia Seweryn wpuścił Malachiasza do szpitala, była to codzienna wizyta, by wziąć świeże zioła, które tamten przygotowywał z rozkazu opata. Czy zgadłem?
– Zgadłeś. Nie chciałem, by Malachiasz umarł. Powiedziałem mu, by odszukał księgę za wszelką cenę i odłożył tutaj nie otwierając. Ostrzegłem, że ma moc tysiąca skorpionów. Ale szaleniec po raz pierwszy chciał działać na własną rękę. Nie chciałem, by umarł, był wiernym wykonawcą. Ale nie powtarzaj tego, co wiesz, wiem bowiem, że to wiesz. Nie chcę karmić twojej dumy, sam już o to zadbasz. Słyszałem dziś rano w skryptorium, jak wypytywałeś Bencjusza o Coena Cypriani.Byłeś blisko prawdy. Nie wiem, jak odkryłeś sekret zwierciadła, ale kiedy dowiedziałem się od opata, że napomknąłeś o finis Africae,byłem pewien, że rychło się spotkamy. Dlatego czekałem na ciebie. A teraz czego chcesz?
– Chcę zobaczyć —odrzekł Wilhelm —ostatni manuskrypt z oprawionego woluminu, który zawiera tekst arabski, syryjski i interpretację albo transkrypcję Coena Cypriani.Chcę zobaczyć tę kopię grecką, sporządzoną zapewne przez Araba albo Hiszpana, którą znalazłeś kiedyś, będąc pomocnikiem Pawła z Rimini; wymogłeś, że wysłano cię do twojego kraju, byś zebrał najpiękniejsze manuskrypty ApokalipsyLeona z Kastylii, i ta zdobycz uczyniła cię sławnym i szanowanym tutaj w opactwie, dzięki niej otrzymałeś stanowisko bibliotekarza, chociaż należało się Alinardowi o dziesięć lat od ciebie starszemu. Chcę zobaczyć tę grecką kopię napisaną na karcie z płótna, która wtedy była wielką rzadkością i wytwarzano ją właśnie w Silos, koło Burgos, twojej ojczyzny. Chcę zobaczyć księgę, którą przyniosłeś po przeczytaniu tutaj, gdyż nie chciałeś, by inni ją czytali, i którą ukryłeś, chroniąc ją w przemyślny sposób, lecz nie zniszczyłeś, albowiem człek taki jak ty nie niszczy ksiąg, ma jeno nad nimi pieczę i dba, by nikt ich nie tknął. Chcę zobaczyć drugą księgę PoetykiArystotelesa, tę, którą wszyscy uważają za zagubioną albo nigdy nie napisaną, a której ty przechowujesz być może jedyną kopię.
– Jakimi wspaniałym bibliotekarzem byłbyś, Wilhelmie —rzekł Jorge tonem jednocześnie podziwu i żalu. —Wiesz więc dokładnie wszystko. Chodź, sądzę, że po twojej stronie stołu jest stołek. Usiądź, oto twoja nagroda.
Wilhelm usiadł i postawił kaganek, który mu podałem, oświetlając dół twarzy Jorgego. Starzec wziął jeden z woluminów, które leżały przed nim, i podał mu. Rozpoznałem oprawę, była to ta, którą widziałem w szpitalu, uznając wtenczas, że chodzi o manuskrypt arabski.
– Czytaj więc, Wilhelmie, przerzucaj karty —rzekł Jorge. —Zwyciężyłeś.
Wilhelm popatrzył na wolumin, ale go nie dotknął. Dobył z habitu parę rękawiczek, nie tych swoich, z odkrytymi końcami palców, ale tych, które miał na dłoniach Seweryn, kiedyśmy znaleźli go martwego. Otworzył powoli zniszczone i kruche okładki. Ja też podszedłem i pochyliłem się nad jego ramieniem. Jorge, dzięki swojemu ostremu słuchowi, usłyszał odgłosy moich poruszeń. Rzekł:
– Ty też tu jesteś, chłopcze? Pokażę ją także tobie… Lecz potem.
Wilhelm przebiegł szybko pierwsze stronice.
– Według katalogu jest tu arabski manuskrypt o przypowieściach jakiegoś głupca —powiedział. —O czym mówi?
– Och, to niemądre legendy niewiernych, utrzymuje się w nich, że głupcy mają przenikliwe powiedzenia, które zadziwiają nawet ich kapłanów i wprawiają w uniesienie kalifów…
– Potem jest manuskrypt syryjski, lecz według katalogu chodzi o przekład egipskiej libelli poświęconej alchemii. W jaki sposób znalazł się w tym woluminie?
– Jest to dzieło egipskie z trzeciego wieku naszej ery. Ma związek znastępnym dziełem, lecz jest mniej niebezpieczne. Nikt nie dałby posłuchu przechwałkom afrykańskiego alchemika. Stworzenie świata przypisuje boskiemu śmiechowi… —Uniósł twarz i wyrecytował dzięki swojej zadziwiającej pamięci czytelnika, który już od czterdziestu lat powtarza sam sobie rzeczy przeczytane w czasie, gdy korzystał jeszcze z dobrodziejstw wzroku: —Ledwie Bóg roześmiał się, zrodziło się siedmiu bogów, którzy rządzili światem, ledwie wybuchnął śmiechem, pojawiło się światło, przy drugim śmiechu ukazała się woda, a siódmego dnia, kiedy się śmiał —dusza… Szaleństwa. Także tekst następny, pióra jednego z niezliczonych głupców, którzy zaczęli dodawać glossy do Coena…Lecz nie to cię wszak ciekawiło.
Rzeczywiście, Wilhelm szybko przerzucił stronice i dotarł do tekstu greckiego. Zobaczyłem od razu, że karty były z materii odmiennej i miększej; pierwsza prawie wyrwana, część marginesu wystrzępiona, usiana bladymi plamami, jakie zazwyczaj upływ czasu i wilgoć odciskają i w innych księgach. Wilhelm przeczytał pierwsze linijki, najpierw po grecku, następnie przekładając na łacinę i ciągnąc już w tym języku, tak że nawet ja mogłem dowiedzieć się, jaki jest początek zgubnej księgi.
W pierwszej księdze rozprawialiśmy o tragedii i jak to ona, skłaniając do litości i strachu, wytwarza oczyszczenie tych uczuć. Jak obiecaliśmy, będziemy teraz rozprawiać o komedii (lecz też o satyrze i sztuce mimicznej) i jak dając przyjemność z tego, co śmieszne, daje oczyszczenie od tej namiętności. Jak wielkiego uznania owa namiętność jest godna, powiedzieliśmy już w księdze o duszy, albowiem —jako jedyny pośród wszystkich zwierząt —człowiek jest zdolny do śmiechu. Określimy więc, jakiego rodzaju działania naśladuje komedia, a potem zbadamy, na jakie sposoby komedia pobudza do śmiechu, a są nimi fakty i wysławianie się. Pokażemy, jak śmieszność faktów rodzi się z przyrównania lepszego do gorszego i na odwrót, z zaskakiwania wybiegiem, z niemożliwości i z pogwałcenia praw natury, z błahego i z nielogicznego, z poniżenia osób, z użycia pantomim błazeńskich i pospolitych, z dysharmonii, z wybrania rzeczy mniej godnych. Pokażemy potem, jak śmieszność wypowiedzi rodzi się z wieloznaczności między słowami podobnymi dla rzeczy odmiennych i odmiennymi dla rzeczy podobnych, z gadatliwości i powtarzania, z gry słów, ze zdrobnień, z błędów w wymowie i barbaryzmów…