Текст книги "Imię róży"
Автор книги: Умберто Эко
Жанр:
Исторические детективы
сообщить о нарушении
Текущая страница: 28 (всего у книги 40 страниц)
NONA
Kiedy to wymierza się sprawiedliwość i ma się kłopotliwe uczucie, że nikt nie ma racji.
W sali kapitulnej Bernard Gui usadowił się pośrodku za wielkim stołem z orzecha. Siedzący obok niego dominikanin pełnił obowiązki pisarza sądowego, a dwaj prałaci z legacji papieskiej usadowili się po obu jego bokach jako sędziowie. Klucznik stał przed stołem, między dwoma łucznikami. Opat obrócił się do Wilhelma i szepnął mu:
– Nie wiem, czy procedura jest prawomocna. Sobór laterański z roku 1215 usankcjonował w swoim kanonie XXXVII, że nikogo nie można pozwać do stawienia się przed sędziami, którzy urzędują w odległości większej niż dwa dni marszu od miejsca zamieszkania owego. Tutaj sytuacja jest być może inna, sędzia przybywa z daleka, ale…
– Inkwizytor nie podlega żadnej jurysdykcji regularnej —odparł Wilhelm —i nie musi trzymać się norm prawa powszechnego. Cieszy się specjalnym przywilejem i nie ma nawet obowiązku wysłuchiwać obrońców.
Spojrzałem na klucznika. Remigiusz został doprowadzony do pożałowania godnego stanu. Rozglądał się dokoła niby wystraszone zwierzę, jakby rozpoznawał gesty i poczynania przerażającej liturgii. Teraz wiem, że bał się z dwóch powodów: jednego, gdyż został schwytany według wszelkich pozorów na gorącym uczynku, drugiego, gdyż od poprzedniego dnia, kiedy Bernard rozpoczął swoje dochodzenie, zbierając plotki i insynuacje, bał się, że wyjdą na światło dnia błędy jego młodości; a jeszcze większy niepokój poczuł, kiedy zobaczył, że ujęli Salwatora.
Jeśli nieszczęśliwy Remigiusz był wydany na pastwę lęków, Bernard Gui znał sposoby pozwalające przeobrazić lęk swoich ofiar w panikę. Nie mówił nic; kiedy wszyscy oczekiwali, że rozpocznie przesłuchanie, on trzymał dłonie na kartach, które miał przed sobą, udając, że je porządkuje, ale z roztargnieniem. W istocie, spojrzenia kierował na oskarżonego i w tym spojrzeniu obłudna pobłażliwość (jakby chciał rzec: „Nie lękaj się, jesteś w rękach zgromadzenia braterskiego, które chce jeno twego dobra”) mieszała się z lodowatą ironią (jakby chciał rzec: „Jeszcze nie wiesz, co dla ciebie dobre, a ja rychłe ci to powiem”) i bezlitosną surowością (jakby chciał rzec: „Ale w każdym razie jestem tutaj twoim jedynym sędzią i należysz do mnie”). Wszystkie te rzeczy klucznik już wiedział, ale milczenie i odwlekanie miały mu to przypomnieć, pozwolić mu tego zasmakować, aby —miast zapomnieć —tym większy miał powód do upokorzenia, aby jego niepokój przeobraził się w rozpacz i aby stał się rzeczą należącą do sędziego, miękkim woskiem w jego rękach.
Wreszcie Bernard przerwał milczenie. Wypowiedział kilka rytualnych formuł, oznajmił sędziom, że przystępuje się do przesłuchania obwinionego o dwa przestępstwa jednako szkaradne, z czego jedno było dla wszystkich oczywiste, lecz mniej godne pogardy niż drugie, albowiem obwiniony został przyłapany na popełnianiu zabójstwa, kiedy był już poszukiwany za zbrodnię herezji.
Zamilkł. Klucznik ukrył twarz W dłoniach, którymi poruszał z trudem, gdyż były zakute w łańcuchy. Bernard zaczął przesłuchanie.
– Kim jesteś? —zapytał.
– Remigiuszem z Varagine, Urodziłem się pięćdziesiąt dwa lata temu i jako dziecko jeszcze wstąpiłem do minorytów w Varagine.
– A jak się stało, że oto jesteś dzisiaj w zakonie świętego Benedykta?
– Lata temu, kiedy papież wydał Bullę Sancta Romana,ponieważ bałem się zarazić herezją braciaszków… choć nigdy nie przystałem na ich twierdzenia… pomyślałem, że korzystniej dla mojej grzesznej duszy będzie porzucić otoczenie brzemienne pokusami, i zyskałem pozwolenie na przeniesienie się między mnichów tego opactwa, gdzie od ponad ośmiu lat służę jako klucznik.
– Unikałeś pokusy herezji —zadrwił Bernard —czyli uniknąłeś dochodzeń prowadzonych przez tych, którzy byli postawieni, by wykrywać herezję i wyrywać z korzeniami chwast, a dobrzy mnisi kluniaccy myśleli, że dokonują aktu miłosierdzia, przyjmując takich jak ty. Ale nie wystarczy zmienić suknię, by uchronić duszę od niegodziwości kacerskiego znieprawienia, i dlatego mamy tu dzisiaj wybadać, co dzieje się w zakamarkach twojej nie skruszonej duszy i co robiłeś, nim pojawiłeś się w tym świętym miejscu.
– Dusza moja jest niewinna i nie wiem, co masz aa myśli, kiedy mówisz o heretyckim znieprawieniu —rzekł ostrożnie klucznik.
– Czy widzicie? —wykrzyknął Bernard, zwracając się do pozostałych sędziów. —Oni wszyscy tacy! Kiedy który z nich jest zatrzymany, staje przed trybunałem tak, jakby nie dręczyły mu sumienia żadne wyrzuty. A nie wiedzą, że to najpewniejszy znak ich winy, albowiem sprawiedliwy podczas procesu jest niespokojny! Zapytajcie go, czy wie, z jakiej przyczyny kazałem go zatrzymać? Czy wiesz, Remigiuszu?
– Panie —odpowiedział klucznik —byłbym szczęśliwy, gdybym mógł dowiedzieć się tego z twoich ust.
Byłem zaskoczony, gdyż zdało mi się, że klucznik odpowiada na rytualne pytania słowami równie rytualnymi, jakby znał dobrze reguły śledztwa i jego pułapki i od dawna był przyuczony, jak się zachować w podobnej okoliczności.
– Oto —wykrzyknął w tym czasie Bernard —typowa odpowiedź nie skruszonego heretyka! Chadzają wilczymi ścieżkami i niełatwo przyłapać ich na słabości, gdyż wspólnota przyznaje im prawo do kłamania, by uniknęli należnej kary. Uciekają się do odpowiedzi wykrętnych, próbując wciągnąć w zasadzkę inkwizytora, który i tak cierpieć musi bliskość ludzi tak godnych pogardy. A zatem, bracie Remigiuszu, nigdy nie miałeś do czynienia z tak zwanymi braciaszkami lub braćmi ubogiego życia, lub z begardami?
– Przeżywałem koleje losu minorytów podczas długiej dysputy o ubóstwie, ale nigdy nie należałem do sekty begardów.
– Czy widzicie? —rzekł Bernard. —Zaprzecza, iżby był begardem, albowiem begardzi, choć uczestniczą w tej samej herezji co braciaszkowie, uważają tych za uschłą gałąź zakonu franciszkańskiego, a siebie mają za czystszych od nich i doskonalszych. Lecz wiele zachowań jednych jest wspólnych drugim. Czy możesz zaprzeczyć, Remigiuszu, że widziano cię w kościele, jak kuliłeś się z twarzą zwróconą do muru albo leżałeś krzyżem, a głowę miałeś przykrytą kapturem, miast klęczeć ze złożonymi rękami jak inni ludzie?
– Również w zakonie świętego Benedykta leży się krzyżem na ziemi w stosownych momentach…
– Nie pytałem, coś robił w momentach stosownych, ale w niestosownych! Nie zaprzeczasz więc, że przyjmowałeś jedną i drugą pozycję, obie typowe dla begardów! Lecz nie jesteś begardem, rzekłeś… Powiedz mi więc; w co wierzysz?
– Panie, wierzę we wszystko to, w co wierzy dobry chrześcijanin…
– Cóż za święta odpowiedź! A w cóż to wierzy dobry chrześcijanin?
– W to, czego naucza Kościół święty.
– A jaki Kościół święty? Ten, który uznają za święty owi wierzący uznający się za doskonałych, pseudoapostołowie, heretyccy braciaszkowie, czy też Kościół, który tamci porównują do wszetecznicy Babilonu, a w który my wszyscy mocno wierzymy?
– Panie —rzekł zagubiony klucznik —powiedz mi ty, który jest według ciebie prawdziwy Kościół…
– Ja wierzę, że jest to Kościół rzymski, jeden, święty i apostolski, rządzony przez papieża i jego biskupów.
– W taki i ja wierzę —rzekł klucznik.
– Podziwu godna przebiegłość —krzyknął inkwizytor. —Podziwu godna bystrość wysłowienia. Czy słyszeliście: oto zamierza rzec, że on wierzy, że ja wierzę w ten Kościół, i uniknąć w ten sposób obowiązku powiedzenia, w co wierzy on sam! Ale dobrze znamy te wybiegi kuny! Do rzeczy. Czy wierzysz, że sakramenty ustanowił Pan Nasz, że aby dokonać właściwej skruchy, trzeba wyspowiadać się przed sługami Boga, że Kościół rzymski ma władzę rozwiązywać i zawiązywać na tej ziemi to, co będzie zawiązane albo rozwiązane w niebie?
– Czy nie powinienem w to wierzyć?
– Nie pytam, w co powinieneś wierzyć, pytam, w co wierzysz!
– Wierze w to wszystko, w co ty, panie, i inni dobrzy doktorowie rozkażecie mi wierzyć —rzekł przerażony klucznik.
– Aha! Ale czyż owi dobrzy doktorowie, o których to wspomniałeś, nie są czasem tymi, którzy kierują twoją sektą? I co miałeś na myśli, mówiąc dobrzy doktorowie? Czy nie na tych przewrotnych kłamców, którzy uważają się za jedynych następców apostołów, powołujesz się, by uznać artykuły swojej wiary? Podsuwasz mi może, że jeśli ja bym wierzył w to, co wierzą oni, wtedy wierzyłbyś mnie, czyli im jeno!
– Nie powiedziałem tego, panie —wybełkotał klucznik —ty sam wkładasz to w moje usta. Ja wierzę tobie, jeśli ty nauczasz mnie tego, co jest dobre.
– Co za zuchwałość! —wykrzyknął Bernard waląc pięścią w stół. —Powtarzasz z pamięci, trwając w niemym uporze, ów formularz, którego naucza się w twojej sekcie. Powiadasz, że wierzyłbyś mi wtenczas tylko, kiedy bym głosił to, co twoja sekta uznaje za dobre. Tak właśnie odpowiadali zawsze pseudoapostołowie i tak odpowiadasz teraz ty, może nawet nie wiedząc o tym, albowiem pojawiają ci się na wargach zdania, które niegdyś zostały ci wpojone, byś zwodził inkwizytorów. I w ten sposób sam się oskarżasz tym, co mówisz, ja zaś wpadłbym w twoją pułapkę, gdybym nie miał długiego doświadczenia jako inkwizytor… Lecz weźmy prawdziwą kwestię, przewrotny człeku. Czy słyszałeś kiedy o Gerardzie Segalellim z Parmy?
– Słyszałem o nim —odparł klucznik blednąc, jeśli można jeszcze było mówić o bladości tego odmienionego oblicza.
– Czy słyszałeś kiedy o bracie Dulcynie z Nowary?
– Słyszałem.
– Czy widziałeś go kiedy na własne oczy, rozmawiałeś z nim?
Klucznik trwał przez chwilę w milczeniu, jakby rozważając, do jakiego stopnia dogodne dlań będzie wyznać część prawdy. Potem zdecydował się i powiedział cichutko:
– Widziałem go i rozmawiałem z nim.
– Głośniej —krzyknął Bernard —byśmy w końcu mogli usłyszeć, jak z twoich ust pada słowo prawdy! Kiedy z nim rozmawiałeś?
– Panie —powiedział klucznik —byłem bratem w klasztorze nowaryjskim, kiedy ludzie Dulcyna zgromadzili się w tamtych stronach i przechodzili także w pobliżu mojego klasztoru, a na początku nie wiedziano dobrze, kim są…
– Kłamiesz! Jak franciszkanin z Varagine mógł być w klasztorze nowaryjskim? Nie byłeś w klasztorze, ale należałeś już do bandy braciaszków, którzy przebiegali te ziemie żyjąc z jałmużny, i dołączyłeś do dulcynian!
– Jak możesz utrzymywać rzecz taką, panie? —rzekł z drżeniem klucznik.
– Powiem ci, jak mogę, a nawet muszę to potwierdzić —oznajmił Bernard i rozkazał, by sprowadzono Salwatora.
Na widok nieszczęśnika, który z pewnością całą noc poddany był przesłuchaniu nie publicznemu zgoła i o ileż sroższemu, poczułem litość. Twarz Salwatora, jako się już rzekło, była zwykle odrażająca. Ale tego ranka zdawała się jeszcze podobniejsza do pyska zwierzęcia. Nie widać było śladów przemocy, ale sposób, w jaki posuwało się zakute w łańcuchy ciało, z członkami wywichniętymi, prawie niezdolne poruszać się, ciągnięte przez łuczników niby małpa przywiązana do sznura, nader jasno wskazywał, jak musiało przebiegać owo przerażające responsorium.
– Bernard wziął go na męki… —szepnąłem do Wilhelma.
– Nijak —odparł Wilhelm. —Inkwizytor nigdy nie bierze na męki. Troskę o ciało obwinionego powierza się zawsze ramieniu świeckiemu.
– Ależ to to samo! —powiedziałem.
– Wcale nie. Ani dla inkwizytora, który mą ręce czyste, ani dla poddanego inkwizycji, który gdy przychodzi inkwizytor, znajduje oto nagłe wsparcie, uśmierzenie swoich bólów, i otwiera przed nim serce.
Spojrzałem na mojego mistrza.
– Żartujesz —rzekłem przestraszony.
– Wydaje ci się to rzeczą stosowną do żartów? —odpowiedział Wilhelm.
Bernard przesłuchiwał teraz Salwatora i pióro me nie podoła zadaniu zapisania posiekanych i, gdyby to było możliwe, jeszcze bardziej bablejskich słów, jakimi ten człowiek, już i tak niepełny, a teraz sprowadzony do rzędu babuina, odpowiadał, z trudem przez wszystkich rozumiany, wspomagany przez Bernarda, który podsuwał mu zapytania w ten sposób, by ten mógł odpowiadać na nie tylko tak albo nie, niezdolny do żadnego kłamstwa. A co powiedział Salwator, czytelnik doskonale może sobie wyobrazić. Opowiedział, lub raczej przyznał, że opowiedział w ciągu nocy, część tej historii, którą ja już odtworzyłem: swoje wędrówki jako braciaszek, pastuszek i pseudoapostoł; i jak w czasach brata Dulcyna spotkał pośród dulcynian Remigiusza i wraz z nim uciekł po bitwie na górze Rebelio, by po wielu dalszych przygodach pojawić się w konwencie w Casale. Dodał tylko, że herezjarcha Dulcyn, kiedy zbliżała się godzina klęski i pojmania, powierzył Remigiuszowi kilka listów, które ten miał dostarczyć, Salwator nie wie gdzie ni komu. Remigiusz zawsze nosił te listy przy sobie, nie śmiąc doręczyć ich, a po przybyciu do opactwa, bojąc się trzymać je nadal przy sobie, lecz nie chcąc zniszczyć, powierzył bibliotekarzowi, tak, właśnie Malachiaszowi, by ów ukrył je gdzieś w zakątkach Gmachu.
Kiedy Salwator mówił, klucznik patrzył nań z nienawiścią i w pewnym momencie nie powstrzymał krzyku:
– Ty wężu, sprośna małpo, byłem ci ojcem, przyjacielem, tarczą, a tak oto mi odpłacasz!
Salwator spojrzał na swego opiekuna, który teraz sam tak bardzo potrzebował opieki, i odpowiedział z trudem:
– Panie Remigiuszu, było tak, iżem tobie należał. I byłeś dla mnie nader miłym. Lecz ty znasz pałace Borgella, wiesz, co więzienie. Qui non habet caballum vadat cum pede [115]115
Qui non habet… —Kto nie ma konia, idzie pieszo
[Закрыть] …
– Szalony! —krzyknął jeszcze Remigiusz. —Masz nadzieję uratować się? Nie wiesz, że ty też umrzesz jako heretyk? Powiedz, żeś gadał na mękach, powiedz, żeś wszystko zmyślił!
– Co ja wiem, panie, jakie nazwy są wszystkich tych ferezji… Patareni, gazzalici, leoniści, arnoldyści, obrzezańcy. Nie jestem homo literatus, peccavi sine malitia [116]116
homo literatus… —człowiek uczony, grzeszyłem w dobrej wierze
[Закрыть] ,zaś pan Bernard wspaniały el sa, etnadzieję mam na pobłażliwość sua in nomine patre et filio et spiritis sanctis…
– Będziemy pobłażliwi, na ile pozwoli nam nasz urząd —rzekł inkwizytor —i z ojcowską dobrotliwością rozważymy dobrą wolę, jakąś okazał, otwierając przed nami swoją duszę. Idź, idź, wracaj rozmyślać w swojej celi i ufaj miłosierdziu Pana. Teraz musimy omówić kwestię o wiele ważniejszą. Tak więc, Remigiuszu, miałeś przy sobie listy Dulcyna i powierzyłeś je bratu swemu, który ma pieczę nad biblioteką…
– To nieprawda, nieprawda! —krzyknął klucznik, jakby ta obrona mogła mieć jeszcze jaki skutek. I właśnie Bernard przerwał mu:
– Lecz nie twoje potwierdzenie nam potrzebne, jeno Malachiasza z Hildesheim.
Kazał wezwać bibliotekarza, nie było go bowiem pośród obecnych. Wiedziałem, że jest w skryptorium albo w szpitalu, albo koło szpitala szukając Bencjusza i księgi. Poszli go szukać, a kiedy ukazał się, zakłopotany i unikający spojrzeń, Wilhelm powiedział z niezadowoleniem: „I teraz Bencjusz będzie mógł robić, co mu się spodoba.” Lecz mylił się, gdyż ujrzałem, jak twarz Bencjusza wyłania się ponad ramionami innych mnichów, którzy tłoczyli się do drzwi sali, by przysłuchiwać się rozprawie. Pokazałem go Wilhelmowi. Pomyśleliśmy, że zaciekawienie tym wydarzeniem jest jeszcze silniejsze od zaciekawienia książką. Potem dowiedzieliśmy się, że w tym momencie dobił już swego haniebnego targu.
Malachiasz ukazał się więc przed sędziami, nie krzyżując swego spojrzenia ze spojrzeniem klucznika.
– Malachiaszu —rzekł Bernard —dziś rano, po wyznaniu złożonym w ciągu nocy przez Salwatora, zapytałem cię, czy otrzymałeś od tu obecnego obwinionego listy…
– Malachiaszu —zawył klucznik —dopiero co przysiągłeś, że nie uczynisz nic przeciwko mnie!
Malachiasz odwrócił się nieco w stronę zatrzymanego, do którego obrócony był plecami, i rzekł głosem cichutkim, tak że prawie go nie usłyszałem:
– Nie złamałem przysięgi. Jeśli coś przeciw tobie mogłem uczynić, już uczyniłem. Listy powierzone zostały panu Bernardowi tego ranka, nim zabiłeś Seweryna…
– Ale wiesz, musisz wiedzieć, że to nie ja zabiłem Seweryna! Wiesz, bo już tam byłeś!
– Ja? —zapytał Malachiasz. —Ja wszedłem tam, kiedy ciebie już złapano.
– A gdyby i tak było —przerwał Bernard —czego szukałeś u Seweryna, Remigiuszu?
Klucznik obrócił się, by spojrzeć zagubionym wzrokiem na Wilhelma, potem na Malachiasza, potem zaś na Bernarda.
– Ależ ja… ja słyszałem dziś rano; jak brat Wilhelm, tu obecny, mówił Sewerynowi, by ten miał pieczę nad pewnymi kartami… a od wczorajszej nocy, po pojmaniu Salwatora, bałem się, że będzie mowa o listach…
– Jednakowoż wiesz coś o listach! —wykrzyknął triumfalnie Bernard. Klucznik znalazł się w pułapce. Był rozdarty między dwie konieczności, oczyszczenia się z zarzutu herezji i oddalenia podejrzeń o zabójstwo. Postanowił zapewne stawić czoło drugiemu z oskarżeń, instynktownie, gdyż teraz już działał bez żadnych reguł, porzuciwszy wszelką ostrożność.
– Opowiem o listach później… usprawiedliwię… powiem, jak wszedłem w ich posiadanie… Ale pozwólcie, bym wyjaśnił, co zdarzyło się dzisiejszego ranka. Pomyślałem, że o tych listach będzie się mówiło, kiedy zobaczyłem, że Salwator wpadł w ręce pana Bernarda, i wyznaję, iż ich wspomnienie dręczy moje serce… Kiedy więc usłyszałem, że Wilhelm i Seweryn mówią o jakichś kartach… sam nie wiem, ogarnięty strachem, pomyślałem, że Malachiasz pozbył się listów i dał Sewerynowi… chciałem je zniszczyć, wiec poszedłem do Seweryna… drzwi były otwarte, a Seweryn leżał już martwy, zacząłem szperać w jego rzeczach, szukając listów… bałem się jeno… Wilhelm szepnął mi do ucha:
– Biedny głupiec, przestraszony jednym niebezpieczeństwem rzucił się głową wprzód w drugie…
– Przyjmijmy, że mówisz prawie, powtarzam, prawie prawdę —przerwał Bernard. —Pomyślałeś, że Seweryn ma listy i szukałeś ich u niego. A czemu pomyślałeś, że je ma? I czemu zabiłeś przedtem jeszcze innych współbraci? Może myślałeś, że te dawne listy krążą w rękach licznych? Może w tym opactwie jest obyczaj polowania na relikwie spalonych heretyków?
Zobaczyłem, że opat zadrżał. Nie było nic szkaradniejszego od oskarżenia o zbieranie relikwii po heretykach i Bernard bardzo zręcznie splątał zbrodnie z herezją, a wszystko to z życiem opactwa. Moje rozważania przerwał klucznik, który krzyczał, że nie ma nic wspólnego z innymi zbrodniami. Bernard pobłażliwie uspokoił go: w tym momencie nie chodzi o tę kwestię, pyta się go o zbrodnię herezji i niechaj nie próbuje (tu jego głos stał się surowy) odwrócić uwagi od swoich dawnych kompanów, heretyków, mówiąc o Sewerynie i starając się rzucić podejrzenie na Malachiasża. Niechaj wraca do listów.
– Malachiaszu z Hildesheimu —rzekł obrócony w stronę świadka —nie stoisz tu jako oskarżony. Dziś rano odpowiedziałeś na moje pytania i spełniłeś moje żądanie, nie próbując niczego ukryć. Teraz powtórz, com usłyszał rano, a nie masz czego się lękać.
– Powtórzę, co powiedziałem rano —rzekł Malachiasz. —Wkrótce potem, jak przybyłem tutaj, Remigiusz zaczął zajmować się kuchnią i ze względu na pracę stykaliśmy się często… na mnie jako bibliotekarzu spoczywa obowiązek zamknięcia na noc całego Gmachu, a więc także kuchni… nie mam powodu, by ukrywać, że zawiązała się między nami braterska przyjaźń, i nie miałem powodów, by żywić wobec niego podejrzenia. I powiedział mi, że ma przy sobie pewne dokumenty tajnej natury, powierzone mu w zaufaniu, i że nie powinny wpaść w niepowołane ręce, a nie ma odwagi trzymać ich przy sobie. Ponieważ ja mam pieczę nad jedynym miejscem w klasztorze zakazanym dla wszystkich innych, prosił, bym przechował te karty z dala od ciekawych spojrzeń, ja zaś zgodziłem się, nie przypuszczając, że chodzi o dokumenty natury heretyckiej, i nawet nie przeczytałem ich, nim ukryłem… umieściłem w najtrudniej dostępnym miejscu biblioteki i zaraz zapomniałem o tym fakcie, aż do dzisiejszego ranka, kiedy pan inkwizytor wspomniał o nich, i wtedy poszedłem po nie i powierzyłem mu je.
Głos zabrał zagniewany opat:
– Czemuś to nie rzekł mi o swoim pakcie z klucznikiem? Biblioteka nie jest przeznaczona na rzeczy będące własnością mnichów! —Opat jasno dał do zrozumienia, że opactwo nie ma nic wspólnego z tą sprawą.
– Panie —powiedział zmieszany Malachiasz —wydało mi się to rzeczą tak małej wagi. Zgrzeszyłem nie przez niegodziwość.
– Z pewnością, z pewnością —rzekł Bernard tonem serdecznym —wszyscy jesteśmy przekonani, że bibliotekarz działał w dobrej wierze, a szczerość, z jaką współpracował z tym oto trybunałem, jest tego dowodem. Proszę po bratersku waszą magnificencję, by nie miał mu za złe tej dawno popełnionej nieostrożności. My wierzymy Malachiaszowi. I prosimy tylko, by potwierdził pod przysięgą, że karty, które oto mu pokazuję, są tymi, które oddał mi dzisiejszego ranka, i tymi, które Remigiusz z Varagine powierzył mu przed laty, po swoim przybyciu do opactwa. —Pokazał dwa pergaminy, które wydobył spośród kart rozłożonych na stole. Malachiasz spojrzał na nie i rzekł głosem stanowczym:
– Przysięgam na Boga wszechmogącego, na Najświętszą Dziewicę i na wszystkich świętych, że tak było.
– To mi wystarczy —oznajmił Bernard. —Jesteś wolny, Malachiaszu z Hildesheimu.
Kiedy Malachiasz wychodził ze spuszczoną głową, dał się słyszeć głos dobiegający z grupy ciekawskich tłoczących się w głębi sali: „Ty ukryłeś mu listy, a on pokazywał ci dupki nowicjuszy w kuchni!” Rozległo się parę śmiechów, Malachiasz wyszedł czym prędzej rozpychając się na prawo i lewo, ja zaś przysiągłbym, że był to głos Aimara, lecz zdanie wykrzyknięte zostało falsetem. Opat, fioletowy na twarzy, wrzasnął, że ma być cisza, i zagroził wszystkim straszliwymi karami, nakazując mnichom opuścić salę. Bernard uśmiechał się lubieżnie, kardynał Bertrand, stojący z boku sali, skłonił się do ucha Jana d’Anneaux i rzekł mu coś, na co tamten zareagował zakrywając sobie usta ręką i pochylając głowę, jakby miał odkaszlnąć.
Wilhelm powiedział mi:
– Klucznik był grzesznikiem nie tylko na swój rachunek, lecz też rajfurem. Ale to dla Bernarda nie ma znaczenia, chyba o tyle, że stawia w kłopotliwej sytuacji Abbona, cesarskiego mediatora…
Przerwał mu Bernard, który zwracał się teraz właśnie do niego:
– Chciałbym dowiedzieć się od ciebie, bracie Wilhelmie, o jakich kartach rozmawiałeś dziś rano z Sewerynem, kiedy to klucznik was usłyszał i wyciągnął mylny wniosek.
Wilhelm wytrzymał jego spojrzenie.
– Właśnie wyciągnął mylny wniosek. Tematem rozmowy była rozprawa o wodowstręcie u psów, pióra Ayyub al Ruhawi, wspaniała, jeśli chodzi o doktrynę, księga, której sława pewnie do ciebie dotarła, a która często byłaby ci nader użyteczna… Wściekliznę, powiada Ayyub, rozpoznaje się z dwudziestu pięciu oczywistych znaków…
Bernard, który należał do zakonu domini canes,nie uznał za dogodne wszczynać nowej batalii.
– Chodziło więc o rzeczy obce rozważanemu tu przypadkowi —rzekł skwapliwie. I ciągnął przesłuchanie.
– Powróćmy do ciebie, bracie Remigiuszu minoryto, znacznie niebezpieczniejszy od wściekłego psa. Gdyby brat Wilhelm większe baczenie dał w tych dniach na ślinę heretyków niźli na ślinę psów, być może odkryłby i on, jaki wąż zagnieździł się w opactwie. Powróćmy do tych listów. Wiemy teraz niechybnie, że były w twoich rękach, że ty zatroszczyłeś się, by je ukryć jak truciznę, i że w istocie zabiłeś… —gestem powstrzymał próbę zaprzeczenia —…a o zabijaniu pomówimy później… że zabiłeś, mówiłem, bym ich nigdy nie dostał. Czy więc rozpoznajesz te karty jako rzecz twoją?
Klucznik nie odpowiedział, ale jego milczenie było wystarczająco wymowne. Bernard zatem podjął:
– I czymże są te karty? Chodzi o dwie stronice zapisane ręką herezjarchy Dulcyna na kilka dni przed ujęciem go, stronice, które powierzył swojemu uczniowi, by ten zaniósł je innym zwolennikom rozproszonym jeszcze po Italii. Mógłbym przeczytać wam wszystko, o czym się w nich mówi, i jak to Dulcyn, obawiając się bliskiego końca, powierzył orędzie nadziei —współbraciom, powiada —jaką pokłada w demonie! Pociesza ich donosząc, że choć daty, jakie w nich zapowiada, nie zgadzają się z tymi podanymi w poprzednich listach, gdzie na rok 1305 zapowiadał całkowite unicestwienie wszystkich kapłanów za sprawą cesarza Fryderyka, jednak chwila tego zniszczenia nie jest odległa. Raz jeszcze herezjarcha kłamał, ponieważ ponad dwadzieścia lat minęło od tego dnia i żadna z jego złowrogich przepowiedni nie spełniła się. Lecz nie nad śmiechu wartymi domniemaniami zawartymi w owych proroctwach winniśmy rozprawiać, lecz nad faktem, że Remigiusz był ich doręczycielem. Czy możesz jeszcze zaprzeczyć, bracie heretycki i nie skruszony, żeś obcował i żył pod jednym dachem z sektą pseudoapostołów?
W tym momencie klucznik nie mógł już zaprzeczać.
– Panie —rzekł —moja młodość pełna była najposępniejszych błędów. Kiedy dowiedziałem się o kazaniach Dulcyna, uwiedziony już błędami braci ubogiego żywota, uwierzyłem w jego słowa i dołączyłem do jego bandy. Tak, to prawda, byłem z nimi w krainie breszańskiej i bergamasceńskiej, byłem z nimi w Como i w Valsesia, wraz z nimi schroniłem się na Łysej Górze i w dolinie Rassa, a w końcu na górze Rebelio. Lecz nie wziąłem udziału w żadnym występku, a kiedy oni czynili spustoszenia i gwałty, ja nosiłem jeszcze w sobie ducha łagodności, która jest właściwa synom świętego Franciszka, i właśnie na Rebelio powiedziałem Dulcynowi, że nie chcę już uczestniczyć w ich walce, on zaś dał mi odejść, gdyż, jak rzekł, nie chciał mieć u swego boku bojaźliwych, i prosił tylko, bym dostarczył te listy do Bolonii…
– Komu? —spytał kardynał Bertrand.
– Paru jego stronnikom, których imiona przypominam sobie, jak mi się zdaje, i podaję ci, panie, tak jak zapamiętałem —pospieszył zapewnić Remigiusz. I wypowiedział imiona paru, których kardynał Bertrand znał, i okazał to po sobie, ponieważ uśmiechnął się z zadowoloną miną, czyniąc porozumiewawczy znak Bernardowi.
– Bardzo dobrze —rzekł Bernard i zanotował imiona. Potem zapytał Remigiusza: —I dlaczegóż teraz wymieniasz nam swoich przyjaciół?
– Nie są moimi przyjaciółmi, panie, a najlepszym dowodem to, że nie doręczyłem nigdy listów. Uczyniłem nawet więcej, i mówię to teraz, choć przez wiele lat próbowałem o tym zapomnieć: chciałem opuścić tamto miejsce i nie być pojmany przez wojsko biskupa Vercelli, które czekało na nas na równinie, i udało mi się nawiązać z niektórymi spośród nich kontakt, i w zamian za przepuszczenie mnie wskazałem dobre przejścia, by mogli wziąć szturmem umocnienia Dulcyna, przez co część powodzenia sił Kościoła wiąże się z moją współpracą…
– Nader interesujące. Poucza to nas, że nie tylko byłeś heretykiem, ale również niegodziwcem i zdrajcą. Co nie zmienia twojego położenia. Jak dziś, chcąc się uratować, próbowałeś oskarżyć Malachiasza, który przecież oddał ci przysługę, tak teraz, chcąc się uratować, oddałeś w ręce sprawiedliwości swoich towarzyszy w grzechu. Lecz zdradziłeś ich ciała, nigdy zaś ich nauk, i zachowałeś te listy jako relikwie, mając nadzieję, że pewnego dnia zdobędziesz się na odwagę i znajdziesz sposobność, by bez narażania się na niebezpieczeństwo oddać je i na nowo zyskać dobre przyjęcie u pseudoapostołów.
– Nie, panie, nie —mówił klucznik, okryty potem i z drżącymi dłońmi. —Nie, przysięgam…
– Przysięgasz! —rzekł Bernard. —Oto kolejny dowód twojej niecnoty! Chcesz przysiąc, gdyż wiesz, że ja wiem, że heretycy waldensi gotowi uciec się do wszelkiego wybiegu, a nawet pójść na śmierć, byleby nie przysięgać! A jeśli włada nimi strach, udają, że przysięgają, i bełkoczą fałszywe przysięgi! Ale ja wiem dobrze, że nie jesteś z sekty ubogich z Lyonu, przeklęty lisie, i chcesz przekonać mnie, że nie jesteś tym, kim nie jesteś, bym ja nie powiedział, że jesteś tym, kim jesteś! Wiec przysięgniesz? Przysięgaj, by uzyskać rozgrzeszenie, ale pamiętaj, że jedna przysięga nie wystarczy mi! Mogę wymagać jednej, dwóch, trzech, stu, ilu zechcę. Wiem doskonale, że wy, pseudoapostołowie, udzielacie dyspensy temu, kto przysięga fałszywie, by nie zdradzić sekty. Tak więc każda przysięga będzie nowym dowodem twojej winy!
– Co wiec mam robić? —zawył klucznik padając na kolana.
– Nie padaj krzyżem niczym begard! Nie masz robić nic. Teraz ja tylko wiem, co powinno się uczynić —powiedział Bernard ze straszliwym uśmiechem. —Ty winieneś tylko wyznać… A będziesz skazany i potępiony, jeśli wyznasz, będziesz też skazany i potępiony, jeśli nie wyznasz, bo ukarany zostaniesz za krzywoprzysięstwo! Więc wyznaj, żeby przynajmniej skrócić to bolesne przesłuchanie, które jest udręką dla naszych sumień i naszego pobłażania oraz współczucia!
– Co mam wyznać?
– Dwa porządki grzechów. Żeś był w sekcie Dulcyna, żeś dzielił jej heretyckie twierdzenia, obyczaje i zniewagi czynione godności biskupów i radców miejskich i żeś bez żadnej skruchy nadal dzielił ich kłamstwa i złudy, również po tym, jak herezjarcha poniósł śmierć, a sekta została rozproszona, choć nie do końca pobita i zniweczona. I żeś, znieprawiony do głębi duszy swojej praktykami, których nauczyłeś się w nieczystej sekcie, winny występków przeciwko Bogu i ludziom, popełnionych w tym opactwie z racji, których jeszcze nie znam, ale których i nie trzeba do końca wyjaśniać, kiedy już dowiedzie się olśniewająco (jak to czynimy), iż herezja tych, co głosili lub głoszą ubóstwo wbrew nauczaniu pana papieża i jego bull, musi prowadzić do dzieł zbrodniczych. Tego winni dowiedzieć się wierni i to mi wystarczy. Wyznawaj.
W tym momencie było jasne, czego Bernard chce. Ani trochę nie zainteresowany tym, by dowiedzieć się, kto zabił innych mnichów, chciał jedynie pokazać, że Remigiusz w pewien sposób podzielał idee, które popierali teologowie cesarza. A po udowodnieniu koneksji między tymi ideami, które były również ideami kapituły w Perugii oraz ideami braciaszków i dulcynian, wskazać, że jeden tylko człowiek w opactwie uczestniczył we wszystkich tych herezjach i był sprawcą wielu zbrodni; w ten sposób zadałby cios doprawdy śmiertelny swoim przeciwnikom. Spojrzałem na Wilhelma i pojąłem, że on też pojął, ale nie mógł nic poradzić, nawet jeśli to przewidział. Spojrzałem na opata i zobaczyłem, że pociemniał na twarzy; z opóźnieniem zdał sobie sprawę ztego, że także on wciągnięty został do pułapki i że nawet jego autorytet mediatora przepadnie, skoro ukaże się jako władca miejsca, w którym wyznaczyły sobie spotkanie wszystkie hańby wieku. Co zaś się tyczy klucznika, ten nie wiedział już, z jakiej zbrodni mógłby jeszcze się oczyścić. Ale może w tym momencie nie był zdolny do żadnego rachunku, bo krzyk, który dobył się z jego krtani, był krzykiem duszy, a w nim i wraz z nim wyzbywał się brzemienia wiele lat trwających i skrywanych wyrzutów sumienia. Albo też po życiu pełnym niepewności, uniesień i rozczarowań, aktów tchórzostwa i zdrad, stojąc w obliczu nieuniknionej zguby, postanowił wyznać wiarę swojej młodości, nie dbając już o to, czy była słuszna czy błędna, ale jakby chcąc pokazać samemu sobie, że do jakiejś wiary był przecież zdolny.