355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Умберто Эко » Imię róży » Текст книги (страница 24)
Imię róży
  • Текст добавлен: 19 сентября 2016, 14:44

Текст книги "Imię róży"


Автор книги: Умберто Эко



сообщить о нарушении

Текущая страница: 24 (всего у книги 40 страниц)

– Najwidoczniej założyciele biblioteki mieli dziwaczne poglądy. Uznali, że księga, która mówi o bestiach fantastycznych i żyjących w dalekich krajach, stanowi część zestawu kłamstw szerzonych przez niewiernych…

– Ale czy jednorożec jest kłamstwem? Jest zwierzęciem łagodnym i wzniośle symbolicznym. Figurą Chrystusa i czystości, może być pochwycony jedynie, jeśli zaprowadzi się do lasu dziewicę, tak że zwierzę, czując przeczysty zapach, idzie złożyć łeb na jej łonie, wystawiając się na sidła łowców.

– Tak się powiada, Adso. Ale wielu skłania się ku myśli, że to bajeczny wymysł pogan.

– Co za szkoda —powiedziałem. —Tak bym chciał spotkać takiego idąc przez las. Inaczej, cóż za przyjemność z przechodzenia przez las?

– Nie jest powiedziane, że nie istnieje. Może wygląda inaczej, niż przedstawiają te księgi. Pewien wenecki podróżnik ruszył w bardzo odległe strony, nader bliskie fons paradisi [111]111
  fons paradisi —źródła rajskiego


[Закрыть]
,o których mówią mapy, i widział jednorożce. Lecz uznał je za grubiańskie i bez wdzięku, za brzydkie i czarne. Sądzę, że widział naprawdę czarne bestie z rogiem na czole. Były to pewnie też same, które opisali po raz pierwszy prawdziwi mistrzowie mądrości starożytnej, nie we wszystkim błądzącej, mieli bowiem od Boga sposobność zobaczenia rzeczy, jakich my nie widzieliśmy. Potem ten opis, wędrując od auctoritasdo auctoritas,przeobraził się wskutek kolejnych przeróbek dokonanych przez wyobraźnię, i jednorożce stały się zwierzętami powabnymi, białymi i łagodnymi. Dlatego jeśli dowiesz się, że w jakimś lesie żyje jednorożec, nie udawaj się tam z dziewicą, albowiem zwierzę może okazać się podobniejsze do tego, o którym świadczy Wenecjanin, niźli do tego, o którym mówi ta księga.

– Ale jak to się stało, że mistrzowie starożytnej mądrości mogli mieć od Boga objawienie prawdziwej natury jednorożca?

– Nie jest to objawienie, lecz doświadczenie. Mieli szczęście urodzić się na ziemiach, gdzie jednorożce żyły, albo w czasach, kiedy jednorożce żyły nawet tutaj.

– Jak zatem możemy ufać starożytnej mądrości, której śladu ty bez ustanku szukasz, skoro została nam przekazana przez księgi kłamliwe, objaśniające ją w sposób tak dowolny?

– Księgi nie po to są, by w nie wierzyć, lecz by poddawać je badaniu. Mając przed sobą księgę, nie powinniśmy zadawać sobie pytania, co ona zawiera, ale co chce powiedzieć, i tę myśl jakże jasno widzieli starzy komentatorzy świętych ksiąg. Jednorożec, taki, o jakim mówią te księgi, osłania prawdę moralną albo alegoryczną, albo anagogiczną, która pozostaje prawdą, jak prawdą pozostaje myśl, że czystość jest cnotą szlachetną. Ale co się tyczy prawdy literalnej, która wspiera tamte trzy, trzeba sprawdzić, z jakiej danej oryginalnego doświadczenia zrodziła się litera. Nad literą należy dyskutować, nawet jeśli utajony sens pozostaje słuszny. W pewnej księdze napisano, że diament przecina się tylko krwią kozła. Mój wielki mistrz, Roger Bacon, powiedział, że to nie była prawda, bo po prostu spróbował i nic nie uzyskał. Lecz jeśliby związek między diamentem a krwią kozła miał jakiś sens wyższego rzędu, ten sens pozostałby nienaruszony.

– Można więc wypowiedzieć prawdy wyższego rzędu, kłamiąc co do litery —rzekłem. —A jednak żałuję, że jednorożec taki, jaki jest, nie istnieje i nie istniał i nie może pewnego dnia zaistnieć.

– Nie wolno stawiać granic Boskiej wszechmocy, i gdyby Bóg zechciał, mogłyby istnieć także jednorożce. Ale pociesz się, istnieją w tych księgach, które choć nie mówią o bycie rzeczywistym, mówią o bycie możliwym.

– Czy w takim razie trzeba czytać księgi, nie odwołując się do wiary, która jest cnotą teologiczną?

– Pozostają jeszcze dwie cnoty teologiczne. Nadzieja, że to, co możliwe, jest. I miłość ku temu, który w dobrej wierze mniemał, że to, co możliwe, jest.

– Lecz po co ci jednorożec, skoro twój umysł weń nie wierzy?

– Potrzebny jest mi tak samo, jak odcisk stóp Wenancjusza na śniegu, ciągniętego do kadzi z krwią świńską. Jednorożec z ksiąg jest jakby śladem. Jeśli jest ślad, musi być coś, co go odcisnęło.

– Lecz w takim razie jest to coś odmiennego od samego śladu.

– Z pewnością. Nie zawsze ślad ma ten sam kształt, co ciało, które go odcisnęło, i nie zawsze powstaje z nacisku ciała. Czasem odtwarza wyobrażenie, jakie ciało pozostawiło w naszym umyśle, i jest to wtenczas ślad idei. Idea jest znakiem rzeczy, a obraz jest znakiem idei, znakiem znaku. Ale z obrazu odtwarzam, jeśli nie ciało samo, to ideę, jaką ktoś inny o nim miał.

– I to ci wystarcza?

– Nie, gdyż prawdziwa mądrość nie może zadowalać się ideami, które są właśnie znakami, lecz winna odnaleźć rzeczy w ich prawdzie poszczególnej. Tak więc chętnie wspiąłbym się od tego śladu śladu do jednorożca pojedynczego, który jest na początku łańcucha. Tak jak chętnie wspiąłbym się od niejasnych znaków pozostawionych przez mordercę Wenancjusza (znaków, które mogłyby odsyłać do wielu innych) do jedynego osobnika, do mordercy. Lecz nie zawsze jest to możliwe w krótkim czasie i bez pośrednictwa innych znaków.

– Ale w takim razie mogę zawsze i tylko mówić o czymś, co mówi mi o czymś innym, i tak dalej, ale tego czegoś ostatecznego, tego prawdziwego, nie ma nigdy?

– Może jest, może jest jednorożec jednostkowy. I nie trap się, któregoś dnia spotkasz go, choćby był czarny i brzydki.

– Jednorożce, lwy, arabscy i mauretańscy autorzy w ogólności —rzekłem wtedy —niechybnie tutaj jest ta Afryka, o której mówili mnisi.

– Niechybnie. A jeśli tak, winniśmy znaleźć poetów afrykańskich, o których wspomniał Pacyfik z Tivoli.

I w istocie, pokonując drogę w przeciwnym kierunku i wracając do pokoju L, znalazłem w jednej z szaf kolekcję ksiąg Florusa, Fronta, Apulejusza, Martianusa Capelli i Fulgencjusza.

– Tutaj więc, wedle tego, co mówił Berengar, winno być wyjaśnienie pewnej tajemnicy —rzekłem.

– Prawie tu. Użył określenia „ finis Africae”,i właśnie słysząc to wyrażenie, Malachiasz tak się rozzłościł. Finismogłoby oznaczać ten ostatni pokój, chyba że… —wykrzyknął: —Na siedem kościołów w Clonmacnois! Czyś niczego nie zauważył?

– Czego?

– Wracamy do pokoju S, z którego wyruszyliśmy! Wróciliśmy do pierwszego ślepego pokoju, w którym werset mówił: Super thronos viginti quatuor.Miał cztery otwory drzwiowe. Jeden wychodził na pokój Y, z oknem na ośmiokąt. Drugi wychodził na pokój P, który był, wzdłuż fasady zewnętrznej, dalszym ciągiem YSPANIA. Ten od strony baszty prowadził do pokoju E, przez który dopiero co przeszliśmy. Potem była ściana ślepa i dalej drzwi, które prowadziły do następnego pokoju ślepego z inicjałem U. Pokój S był owym ze zwierciadłem i szczęście, że znajdowało się ono na ścianie zaraz po mojej prawej ręce, gdyż inaczej znowu ogarnąłby mnie strach.

Przyglądając się uważnie planowi, zdałem sobie sprawę z osobliwości tego pokoju. Podobnie jak wszystkie pokoje ślepe w trzech pozostałych basztach, winien prowadzić do centralnego pokoju siedmiokątnego. Jeśli tak nie było, wejście do siedmiokąta musiało znajdować się w przyległym pokoju ślepym, U. Jednak ten miał drzwi do pokoju T z oknem na ośmiokąt wewnętrzny, drugimi łączył się z pokojem S, a trzy inne ściany miał ślepe i zajęte przez szafy. Rozglądając się dokoła, dostrzegliśmy to, co teraz oczywiste było również na planie; z przyczyn logicznych, nie tylko zaś ze względu na rygorystyczną symetrię, ta baszta winna mieć swój pokój siedmiokątny, lecz nie miała.

– Nie ma go —rzekłem.

– Niemożliwe, żeby go nie było. Gdyby nie istniał, inne pokoje byłyby większe, gdy tymczasem są, z grubsza rzecz biorąc, tych samych wymiarów, co te po innych stronach. Jest, ale nie można doń dotrzeć.

– Zamurowany?

– Prawdopodobnie. I oto mamy finis Africae,wokół tego miejsca krążyli wszyscy ciekawscy, którzy już nie żyją. Jest zamurowane, ale to nie znaczy, że nie ma doń żadnego wejścia. Przeciwnie, z pewnością jest, i Wenancjusz je znalazł albo miał jego opis od Adelmusa, ten zaś od Berengara. Sięgnijmy raz jeszcze do jego notatek.

Wydobył z habitu kartę Wenancjusza i odczytał: „ręka na idolu działa na pierwszy i siódmy z czterech”. Rozejrzał się dokoła. —Ależ tak! Idolum to wyobrażenie zwierciadła! Wenancjusz myślał po grecku, a w tym języku, bardziej jeszcze niż w naszym, eidolonjest zarówno obrazem, jak widmem, a zwierciadło oddaje nam zdeformowany obraz, który my też tamtej nocy wzięliśmy wszak za widmo! Lecz czym byłyby zatem cztery supra speculum? Coś na odbijającej powierzchni? Ale wówczas winniśmy ustawić się w określony sposób, tak by dostrzec coś, co odbija się w zwierciadle i odpowiada opisowi podanemu przez Wenancjusza…

Przesuwaliśmy się we wszystkie strony, ale bez skutku. Poza naszymi wizerunkami zwierciadło odbijało niewyraźny zarys sali, marnie oświetlonej przez kaganek.

– A zatem —medytował Wilhelm —przez supra speculumnależałoby rozumieć za zwierciadłem… Co wskazywałoby, że najpierw winniśmy przejść na drugą stronę, gdyż z pewnością zwierciadło to drzwi…

Zwierciadło było wyższe niż normalny człowiek, utwierdzone w murze mocną dębową ramą. Obmacywaliśmy ją na wszystkie sposoby, próbowaliśmy wsunąć palce, paznokcie między nią a ścianę, ale zwierciadło ani drgnęło, jakby było częścią muru, kamieniem oprawionym w kamień.

– A jeśli nie jest to z drugiej strony, musi być super speculum —mruczał Wilhelm i podnosił ramię, stawał na palcach i wodził dłonią po górnej krawędzi ramy, nie znajdując jednak nic poza kurzem.

– Z drugiej strony —rozmyślał Wilhelm z melancholią —jeśli za zwierciadłem jest pokój, księgi, której szukamy i której szukali inni, już tam nie ma, gdyż najpierw wyniósł ją Wenancjusz, a potem, i któż wie dokąd, Berengar.

– Ale może Berengar odniósł ją z powrotem.

– Nie, tego wieczoru byliśmy w bibliotece i wszystko wskazuje, że zakończył życie niedługo po kradzieży, tejże nocy w łaźniach. W przeciwnym wypadku ujrzelibyśmy go następnego ranka. Nieważne… Na razie uzyskaliśmy to, że wiemy, gdzie jest finis Africae,i mamy wszystkie prawie elementy, by ulepszyć plan biblioteki. Musisz przyznać, że wiele z tajemnic labiryntu już się wyjaśniło. Powiedziałbym, że wszystkie poza jedną. Wydaje mi się, że więcej dobędę z uważnego czytania manuskryptu Wenancjusza niż z dalszych oględzin. Sam widziałeś, że tajemnicę labiryntu lepiej rozwikłaliśmy z zewnątrz, niż będąc w środku. Tego wieczoru, stojąc tak przed własnymi powykręcanymi wizerunkami, nie zobaczymy istoty problemu. Zresztą światło słabnie. Chodź, zapiszmy czarno na białym resztę wskazówek, które posłużą nam do sporządzenia ostatecznego planu.

Przebiegliśmy inne sale, zapisując spostrzeżenia na moim planie. Natknęliśmy się na sale poświęcone wyłącznie pismom matematycznym i astronomicznym, inne z dziełami napisanymi alfabetem aramejskim, którego żaden z nas nie znał, inne z alfabetami jeszcze mniej znanymi, może były to teksty z Indii. Poruszaliśmy się w obrębie dwóch splątanych ze sobą sekwencji, które mówiły IUDAEA i AEGYPTUS. W sumie, żeby nie nudzić czytelnika kroniką naszego odcyfrowywania, kiedy później ostatecznie opracowaliśmy mapę, przekonaliśmy się, że biblioteka naprawdę była zbudowana i podzielona zgodnie z obrazem kręgu ziemskiego. Na północy znaleźliśmy ANGLIA i GERMANI, które wzdłuż ściany zachodniej łączyły się z GALLIA, by potem zrodzić na najdalszym zachodzie HIBERNIA i ku ścianie południowej ROMA (raj rzymskich klasyków) i YSPANIA. Następowały później na południu LEONES, AEGYPTUS, które ku wschodowi stawały się IUDAEA i FONS ADAE. Między wschodem a północą, wzdłuż ściany, ACAIA, dobra synekdocha, by wskazać Grecję, i rzeczywiście w tych czterech pokojach była wielka obfitość poetów i filozofów starożytności pogańskiej.

Sposób odczytywania był dziwaczny, raz szło się stale w jednym kierunku, to znowuż wspak albo wokoło, często, jak już rzekłem, jedna litera wchodziła w skład dwóch różnych słów (i w tych przypadkach pokój miał szafę poświęconą jednemu tematowi i inną drugiemu). Lecz bez wątpienia nie było co szukać w tym układzie złotej reguły. Chodziło o sztuczkę czysto mnemotechniczną, pozwalającą bibliotekarzowi odnaleźć dane dzieło. Powiedzieć o książce, że znajduje się w quarta Acaiaeoznaczało, że była w czwartym pokoju od tego, w którym pojawiło się początkowe A, zaś co do sposobu trafienia, zakładało się, że bibliotekarz zna na pamięć szlak, prosty albo okrężny, jaki trzeba przebyć. Na przykład ACAIA była podzielona na cztery pokoje ustawione w kwadrat, co oznacza, że pierwsze A było również ostatnim, czego nawet my dowiedzieliśmy się nader rychło. Tak samo jak szybko zrozumieliśmy układ przegród. Jeśli na przykład szło się od wschodu, żaden z pokojów ACAIA nie prowadził do pokojów następnych; labirynt w tym punkcie kończył się i żeby dotrzeć do wieży północnej, trzeba było przejść przez trzy pozostałe. Ale naturalnie bibliotekarze, wchodząc przez FONS, wiedzieli dobrze, że aby dojść, powiedzmy, do ANGLIA, muszą przejść przez AEGYPTUS, YSPAN1A, GALLIA i GERMANI.

Na tych oraz innych pięknych odkryciach skończyło się nasze owocne poznawanie biblioteki. Ale zanim oznajmię, że zadowoleni ruszyliśmy do wyjścia (by stać się uczestnikami innych wydarzeń, o których wkrótce opowiem), z czegoś muszę się czytelnikowi zwierzyć. Powiedziałem, że nasze rozpoznanie prowadziliśmy, z jednej strony, poszukując klucza do tego tajemniczego miejsca, a z drugiej, wchodząc do kolejnych sal, które odróżnialiśmy pod względem położenia i tematu, i kartkując rozmaite księgi, jakbyśmy odkrywali nieznany kontynent lub jakąś terra incognita. I zwykle to odkrywanie przebiegało w harmonii, obaj zatrzymywaliśmy się bowiem przy tych samych księgach, ja wskazując mu najciekawsze, on objaśniając mi wiele rzeczy, których nie mogłem pojąć.

Lecz w pewnym momencie, i właśnie gdy krążyliśmy po salach baszty południowej, zwanych LEONES, zdarzyło się, że mój mistrz zatrzymał się w pokoju bogatym w arabskie dzieła, opatrzone ciekawymi rysunkami z dziedziny optyki; a ponieważ tego wieczoru mieliśmy nie jedno światło, lecz dwa, skierowałem z ciekawości swe kroki do pokoju sąsiedniego, tam zaś spostrzegłem, że mądrość i przezorność założycieli biblioteki zgromadziła wzdłuż jednej z jej ścian księgi, które z pewnością nie każdemu można dać do czytania, omawiały bowiem na rozmaite sposoby różne choroby ciała i ducha i prawie wszystkie wyszły spod pióra mędrców niewiernych. Mój wzrok padł na księgę niezbyt wielką, ozdobioną miniaturami wielce odległymi (na szczęście!) od tematu, kwiatami, wolutami, parami zwierząt, kilkoma ziołami leczniczymi; nosiła tytuł Speculum amoris,przez brata Maksyma z Bolonii, i podawała cytaty z wielu innych dzieł mówiących o chorobie miłości. Jak czytelnik pojmuje, nie trzeba było niczego więcej, by obudzić moją chorą wyobraźnię, od poranka uśpioną już, podniecając ją na nowo obrazem dzieweczki.

Ponieważ przez cały dzień odpędzałem od siebie poranne myśli, powiadając sobie, że nie przystoją nowicjuszowi zdrowemu i zrównoważonemu, i ponieważ, z drugiej strony, dzień był dość bogaty w mocne wydarzenia, by od owych myśli mnie oderwać, moje skłonności usnęły i sądziłem już, iż uwolniłem się od tego, co nie było niczym innym, jak przelotnym wzburzeniem. Wystarczył jednak widok tej księgi, bym rzekł: „de te fabula narratur”, i odkrył, że jestem bardziej chory na miłość, niż myślałem. Nauczyłem się później, że kiedy człowiek czyta książki z medycyny, wmówi sobie zawsze bóle, o których one mówią. I właśnie lektura tych stronic, przebieganych w pośpiechu z lęku przed Wilhelmem, mógł bowiem wejść do pokoju i zapytać, nad czym to tak uczenie się pochylam, przekonała mnie, że właśnie na tę chorobę cierpię, której objawy były opisane tak wspaniale, że choć z jednej strony trapiłem się, bo uznałem się za poważnie chorego (i wraz z niezawodną kompanią tylu auctoritates), z drugiej radowałem się widząc, iż moje położenie odmalowano w sposób tak żywy; przekonałem się, że choć zachorowałem, moja choroba była, by tak rzec, normalna, albowiem inni takoż cierpieli na nią, przytaczani zaś autorzy zdawali się mnie właśnie brać za wzór swoich opisów.

Wzruszyłem się tedy nad stronicami Ibn Hazma, określającego miłość jako chorobę krnąbrną, która lekarstwo znajduje w sobie samej, i taką, że chory nie chce wyzdrowieć, a kto na nią zapadł, nie pragnie od niej się uwolnić (i Bóg jeden wie, że była to prawda!). Zrozumiałem, czemu rankiem tak podniecało mnie wszystko, co widziałem; albowiem zda się, że miłość wchodzi przez oczy, jak powiada także Bazyli z Ancyry, i —a jest to objaw niezawodny —kogo ogarnie ta niemoc, ten pokazuje zbytnią wesołość, choć jednocześnie pragnie oddalić się od innych i nade wszystko droga mu samotność (tak było ze mną tego ranka), a towarzyszą jej inne jeszcze zjawiska, gwałtowny niepokój i odrętwienie, co odbiera mowę… Przestraszyłem się czytając, że u szczerego kochanka, jeśli odbierze mu się widok przedmiotu kochania, musi wystąpić stan wyniszczenia, który często składa chorego do łoża, czasem zaś choroba gnębi mózg, traci się rozum, poczyna się majaczyć (najwidoczniej nie osiągnąłem jeszcze tego stanu, albowiem zupełnie dobrze pracowałem przy oględzinach biblioteki). Ale przeczytałem z lękiem, że jeśli choroba pogłębia się, może sprawić zgon, i zadawałem sobie pytanie, czy radość, jaką dawała mi dzieweczka, kiedy o niej myślałem, warta jest tego najwyższego poświęcenia ciała, nie zważając już nawet na troskę o zdrowie duszy.

Znalazłem też bowiem inny cytat z Bazylego, który powiada: „ qui animam corpori per vitia conturbationesque commiscent, utrinque quod habet utile ad vitam necessarium demoliuntur, animamque lucidam ac nitidam carnalium voluptatum limo perturbant, et corporis munditiam atque nitorem hac ratione miscentes, inutile hoc ad vitae officia ostendunt[112]112
  qui animam… —ci, którzy poprzez grzechy i wzburzenia łączą duszę z ciałem, z obu stron niszczą to, co potrzebne i konieczne do życia: i duszę czystą i jasną mącą błotem żądz cielesnych, i szpecąc tym sposobem czystość i szlachetność ciała, czynią je bezużytecznym do wypełnienia obowiązków życia.


[Закрыть]
. Doprawdy nie chciałem się znaleźć w tak skrajnym położeniu.

Dowiedziałem się również z pewnego zdania świętej Hildegardy, że ten melancholijny nastrój, którego doświadczałem w ciągu dnia, a który przypisywałem uczuciu słodkiego strapienia z powodu nieobecności dzieweczki, niebezpiecznie przypomina uczucie doznawane przez kogoś, kto odwraca się od stanu harmonijnego i doskonałego, jaki człowiek przeżywa w raju, i że tę melancholię „ nigra et amara[113]113
  nigra et amara —czarną i gorzką


[Закрыть]
wytwarza dech węża i podszepty diabła. Myśl tę dzielili także niewierni równej mądrości, gdyż wpadły mi w oczy linijki przypisane Abu Bakr-Mahammadowi ibn Zaka-riyya ar-Razi, który w Liber continensutożsamia melancholię miłosną z likantropią, co tego, kto jest nią dotknięty, pcha, by postępował jak wilk. Jego opis ścisnął mi gardło: najprzód kochankowie zdają się odmienieni w wyglądzie zewnętrznym, wzrok im słabnie, oczy stają się zapadłe i bez łez, język powoli wysusza się i ukazują się na nim pryszcze, ciało całe pali i bez ustanku cierpią na pragnienie; w tym stadium choroby spędzają dnie leżąc twarzą do dołu, na licu i piszczelach ukazują się znaki podobne do ukąszeń psa, a wreszcie nocami błądzą po cmentarzach niby wilki.

A w końcu nie miałem żadnych już wątpliwości co do powagi mojego stanu, kiedy przeczytałem cytaty z wielkiego Awicenny, gdzie miłość określona jest jako dręczące rojenie natury melancholijnej, które rodzi się wskutek ustawicznego rozmyślania o licu, gestach i obyczajach osoby przeciwnej płci (jakże wiernie i żywo przedstawił Awicenna mój przypadek!); nie rodzi się jak choroba, ale chorobą się staje, gdy nie znajdując zaspokojenia, przemienia się w nękającą myśl (a czemuż czułem się we władzy nękających myśli ja, który, oby Bóg mi wybaczył, znalazłem wszak zaspokojenie? A może to, co zdarzyło się poprzedniej nocy, nie było zaspokojeniem miłości? Lecz w takim razie, jakże zaspokaja się tę chorobę?), to zaś prowadzi do nieustannego poruszania powiekami, do zakłócenia regularności oddechu, do tego, że raz człek płacze, raz znów śmieje się, a jego puls bije mocno (i rzeczywiście u mnie prawie łomotał i dech mi zapierało, kiedy czytałem te linijki!). Awicenna podsuwał niezawodną metodę, doradzaną już przez Galena, by odkryć, w kim ktoś się zakochał: trzymać puls cierpiącego i wypowiadać liczne imiona osób innej płci, aż dostrzeże się, przy którym imieniu puls ulegnie przyspieszeniu; i zląkłem się, że nagle wejdzie tu mój mistrz, chwyci mnie za ramię i z pulsowania żył wybada moją tajemnicę, a wtenczas bardzo bym się zasromał… Niestety, Awicenna jako remedium podsuwał połączenie dwojga kochanków węzłem małżeńskim, i choroba minie. Niechybnie był niewiernym —aczkolwiek nie brakło mu przenikliwości —bo nie brał pod uwagę kondycji benedyktyńskiego nowicjusza, skazanego na to, że nie wyzdrowieje nigdy, lub raczej poświęcającego się z własnego wyboru lub z przezornego wyboru rodziców, by nigdy nie zapaść na tę chorobę. Na szczęście Awicenna, choć nie z myślą o zakonie kluniackim, rozważał przypadek kochanków rozdzielonych na zawsze i doradzał jako kurację niezawodną ciepłe kąpiele (którymi Berengar chciał wyleczyć się ze swojej choroby miłości do zmarłego Adelmusa? Czy jednak można odczuwać chorobę miłości do istoty tej samej płci, czy też jest to tylko zwierzęca lubieżność? A czyż nie była zwierzęca moja lubieżność z poprzedniej nocy? Nie, z pewnością —powiedziałem sobie —była bardzo słodka, a zaraz potem dodałem w myślach: mylisz się, Adso, to diabelska ułuda, była zwierzęca, i jeśli grzeszyłeś, stając się zwierzęciem, grzeszysz jeszcze bardziej teraz, gdyż nie chcesz tego wiedzieć!). Ale potem przeczytałem też, że —nadal według Awicenny —są też inne sposoby; na przykład, uciekać się do towarzystwa niewiast starych i doświadczonych, które spędzają czas na oczernianiu ukochanej —a zda się, że stare niewiasty są bardziej doświadczone od mężczyzn w tej potrzebie. Może było to rozwiązanie słuszne, lecz starych niewiast w opactwie nie znajdę (prawdę mówiąc, nawet młodych), przyjdzie mi więc prosić którego mnicha, by mówił mi źle o dzieweczce, lecz którego? A zresztą, czy mnich może znać niewiasty tak, jak zna je niewiasta stara i miłująca plotki? Ostatnie rozwiązanie podsunięte przez Saracena było po prostu bezwstydne, zalecało bowiem, by połączyć nieszczęsnego kochanka z licznymi niewolnicami, to zaś było dla mnicha rzeczą zgoła nieprzystojną. Jakże więc —powiedziałem sobie —ma wyleczyć się z choroby miłosnej młody mniszek, czyż nie masz dla niego ratunku? Może trzeba uciec się do Seweryna i jego ziół? W istocie, natknąłem się na ustęp z Arnolda z Villanova, autora, którego z uznaniem cytował już przy mnie Wilhelm, a który utrzymywał, iż choroba miłosna rodzi się z obfitości humorów i tchnień, kiedy to ludzki organizm ma nadmiar wilgotności i ciepła, albowiem krew (która wytwarza nasienie płodzące), wzrastając w nadmiarze, wytwarza nadmiar nasienia, „ complexio venerea”, i pragnienie połączenia między mężczyzną a kobietą. Jest moc osądzająca, umiejscowiona w grzbietowej części trzeciej komory mózgowia (cóż to takiego? —zadałem sobie pytanie), której zadaniem jest postrzeganie niewyczuwalnych intentiones,tkwiących w przedmiotach wyczuwalnych, poznawalnych przez zmysły, i kiedy pragnienie przedmiotu poznanego przez zmysły staje się zbyt silne, oto zdolność osądzająca zostaje naruszona i żywi się jeno zjawą osoby kochanej; wówczas potwierdza się stan zapalny całej duszy i ciała, wraz z przechodzeniem od smutku do radości i na powrót, albowiem ciepło (które w chwilach desperacji schodzi w głębsze partie ciała i okrywa chłodem naskórek) w momentach radości wyłania się na powierzchnię, rozpalając twarz. Kuracja doradzana przez Arnolda polegała na staraniach, by utracić ufność i nadzieję, że dojdzie do połączenia z przedmiotem kochanym, ażeby tym sposobem myśl odeń się oddaliła.

Ale w takim razie jestem wyleczony albo na drodze do wyleczenia —powiedziałem sobie —albowiem mam niewielką, albo i żadną, nadzieję, że ujrzę przedmiot moich myśli, a gdybym i ujrzał, że się z nim połączę, a gdybym i połączył się, że posiądę, a gdybym i posiadł, że zatrzymam u mego boku, tak z przyczyny mojego mnisiego stanu, jak obowiązków, które narzuciła mi pozycja mojej rodziny… Jestem uratowany —powiedziałem sobie; zamknąłem fascykuł i doszedłem do siebie w momencie, kiedy Wilhelm właśnie wkraczał do pokoju. Podjąłem z nim podróż poprzez rozpoznany już labirynt (jak to już opowiedziałem) i na razie zapomniałem o tym, co mnie gnębiło.

Jak zobaczymy, przypomnę sobie już wkrótce, ale w sposobności (niestety!) nader odmiennej.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю