Текст книги "Imię róży"
Автор книги: Умберто Эко
Жанр:
Исторические детективы
сообщить о нарушении
Текущая страница: 22 (всего у книги 40 страниц)
– Tak więc biblioteka nie jest narzędziem szerzenia prawdy, ale ma opóźniać jej ujawnienie? —spytałem zdumiony.
– Nie zawsze i niekoniecznie. Ale w tym wypadku tak.
SEKSTA
Kiedy to Adso rusza szukać trufli, a znajduje przybywających minorytów, ci rozprawiają dlugo z Wilhelmem i Hubertynem i dowiadujemy się mnóstwa wielce smutnych rzeczy o Janie XXII.
Po tych rozważaniach mój mistrz postanowił nie robić więcej nic. Mówiłem już o tym, że zdarzały mu się takie chwile całkowitego braku aktywności, jakby ustał nieprzerwany cykl ciał niebieskich i on wraz z nim. Tak i było tego ranka. Położył się na sienniku i wpatrywał w pustkę, z dłońmi skrzyżowanymi na piersi, ledwie poruszając wargami, jakby odmawiał modlitwę, ale w sposób nieregularny i bez pobożnego skupienia.
Uznałem, że myśli, i postanowiłem uszanować jego medytację. Powróciłem na dziedziniec i spostrzegłem, że słońce osłabło. Z pięknego i przejrzystego, jakim było rano (a teraz dzień dobiegał już końca pierwszej swojej połowy), przemieniało się w wilgotne i mgliste. Wielkie chmury napływały od północy i ogarniały górną część równi, okrywając ją lekkim oparem. Zdawał się mgłą i może w istocie mgła podchodziła z dołu, ale na tej wysokości trudno było odróżnić mgły, które przybywały z dołu, od tych, które opadały z góry. Coraz trudniej przychodziło wypatrzyć bryły odleglejszych budynków.
Zobaczyłem Seweryna, jak spędzał świniarzy i kilka ich zwierząt. Powiedział mi, że chodzą po zboczach góry i w dolinie szukając trufli. Nie znałem jeszcze tego wyśmienitego owocu leśnego poszycia, który rósł na półwyspie, albo czarny w Nursji, albo w tych stronach —bielszy i wonniejszy, a zdawał się typowym dla ziem benedyktyńskich. Seweryn wyjaśnił mi, co to takiego i jakie jest smaczne, przygotowane na najrozmaitsze sposoby, i powiedział, że nader trudno go znaleźć, gdyż kryje się pod ziemią, bardziej utajony niż grzyb, i jedynym zwierzęciem zdolnym wydobyć go, idąc za zapachem, jest świnia. Tyle że kiedy go znajdzie, chce pożreć, i trzeba czym prędzej ją odpędzić i wygrzebać samemu. Dowiedziałem się później, że wielu spośród szlachetnie urodzonych nie gardzi takim polowaniem i kroczy za świniami, jakby były to najszlachetniejsze ogary, mając z tyłu służbę, która niesie motyki. Przypominam sobie też, że w latach późniejszych pewien pan z naszych ziem, wiedząc, że znam Italię, zapytał, czy widziałem tam panów pasących wieprze, a ja roześmiałem się, rozumiejąc, iż szli na poszukiwanie trufli. Ale kiedy powiedziałem owemu, że ci panowie zamierzali znaleźć pod ziemią „tar-tufo”,by go potem zjeść, pojął, iż szukali „der Teufel”, czyli diabła, i przeżegnał się nabożnie, patrząc na mnie w osłupieniu. Potem nieporozumienie wyjaśniło się i obaj śmialiśmy się z niego. Takie są czary człowieczych języków, że przez ludzką zgodę oznaczają często tymi samymi dźwiękami rzeczy różne.
Zaciekawiony przygotowaniami Seweryna, postanowiłem pójść za nim, a pojąłem nadto, że oddaje się temu zajęciu, by zapomnieć o smutnych sprawach, które trapiły wszystkich; i pomyślałem, iż pomagając jemu zapomnieć o jego myślach, zdołam może zapomnieć o moich, a przynajmniej utrzymać je na wodzy. Nie ukrywam też, postanowiłem wszak pisać zawsze i tylko prawdę, że wabiła mnie skryta myśl, iż zszedłszy w dolinę, zdołam może zobaczyć kogoś, o kim nie powiem ni słowa. Ale sam sobie, i prawie na głos, oznajmiłem, że ponieważ tego dnia oczekuje się dwóch legacji, może uda mi się zobaczyć z daleka choćby jedną.
W miarę jak obniżaliśmy się po stokach góry, powietrze przejaśniało się; nie wróciło wprawdzie słońce, gdyż wyższa część nieba brzemienna była chmurami, ale rzeczy widziało się wyraźnie, chmura bowiem pozostała nad naszymi głowami. A nawet, kiedy znaleźliśmy się już bardzo nisko, obejrzałem się, by spojrzeć na szczyt, i nie zobaczyłem nic; począwszy od połowy stoku, górna część wzniesienia, wierzchołkowa równia, Gmach, wszystko zniknęło w chmurach.
W ranek naszego przybycia, kiedy byliśmy już wśród gór, pokonawszy jakiś załom, dało się jeszcze dostrzec, w odległości nie większej niż dziesięć mil, mniejszej nawet, morze. Nasza podróż obfitowała w niespodzianki, nagle bowiem wkraczaliśmy na górski taras, który wychodził urwiskiem na piękne zatoki, a zaraz potem zagłębialiśmy się w otchłanne wąwozy, gdzie góry piętrzyły się jedna za drugą, przesłaniając sobie wzajemnie widok odległego wybrzeża, a słońce z trudem przenikało w głąb dolin. Nigdzie poza tym miejscem Italii nie widziałem, by tak ciasno i niespodziewanie mieszały się ze sobą morze i góry, wybrzeże i krajobraz alpejski, i by w wietrze, który wiał poprzez wąwozy, można było dosłuchać się zmagań morskich balsamów i lodowatych powiewów od skał.
Natomiast tego ranka wszystko było szare i prawie mlecznobiałe i nie było horyzontów, nawet kiedy wąwozy otwierały się w stronę odległych wybrzeży. Ale zapóźniam się przy wspomnieniach mało dotyczących sprawy, która nas zajmuje, mój cierpliwy czytelniku. Tak więc nie opowiem o naszym poszukiwaniu „derteufel”.Zajmę się raczej legacją braci mniejszych, którą zobaczyłem jako pierwszy, więc pobiegłem zaraz do klasztoru, żeby zawiadomić o tym Wilhelma.
Mój mistrz odczekał, aż nowo przybyli wejdą w obręb murów i zostaną zgodnie z rytuałem przywitani przez opata. Potem ruszył na spotkanie gromadki i nastąpiła seria uścisków i braterskich pozdrowień.
Minęła już pora posiłku, ale zastawiono stół dla gości, a opat okazał wielką delikatność, pozwolił im bowiem zasiąść we własnym gronie i sam na sam z Wilhelmem, by, wolni od nakazów reguły, mogli pożywić się i wymienić wrażenia; zważywszy, że w istocie rzeczy chodziło, oby Bóg wybaczył mi niemiłe porównanie, jakby o radę wojenną, która winna odbyć się jak najrychlej, nim nadciągną wojska nieprzyjacielskie, to jest legacją awiniońska.
Nie trzeba mówić, że nowo przybyli spotkali się zaraz z Hubertynem, którego wszyscy pozdrowili ze zdumieniem, rozradowaniem i czcią należnymi z przyczyny i jego długiej nieobecności, i lęków, jakie towarzyszyły jego zniknięciu, i przymiotów tego śmiałego wojownika od dziesiątków lat stającego wszak ramię w ramię z nimi do bitwy.
O braciach wchodzących w skład grupy opowiem później, kiedy będę mówił o zgromadzeniu, które odbyło się następnego dnia. Również dlatego, że bardzo mało z nimi rozmawiałem, gdyż pochłonęła mnie rada trzech, która ustaliła się natychmiast w składzie Wilhelm, Hubertyn i Michał z Ceseny.
Michał musiał być nader osobliwym człekiem; żarliwym w swoim franciszkańskim zapale (miewał czasami gesty i ruchy Hubertyna w momentach mistycznego uniesienia); bardzo jowialnym i ludzkim w swej doczesnej naturze człowieka z Romanii, potrafiącego docenić dobrze zastawiony stół i szczęśliwego, że znalazł się wśród przyjaciół; subtelnym i wymykającym się nagle, roztropnym i zręcznym jak lis, skrytym niby kret, kiedy dotykało się kwestii stosunków między możnymi; zdolnym do wielkich wybuchów śmiechu, do przeżywania chwil żarliwego napięcia, wymownego milczenia; zręcznie odrywającym wzrok od rozmówcy, jeśli pytanie owego wymagało zamaskowania roztargnieniem odmowy udzielenia odpowiedzi.
Co nieco powiedziałem już o nim na stronicach poprzednich, i były to rzeczy zasłyszane od osób, które, być może, same je zasłyszały. Teraz natomiast lepiej pojąłem częste zajmowanie przezeń sprzecznych między sobą stanowisk i ciągłe odmiany zamiaru politycznego, czym ostatnimi laty zadziwiał nawet przyjaciół i zwolenników. Jako minister generalny zakonu braci mniejszych, był w zasadzie spadkobiercą świętego Franciszka, w istocie zaś spadkobiercą owego interpretatorów; musiał rywalizować w świętości i mądrości z poprzednikiem takim, jak Bonawentura z Bagnoreggio, musiał zapewnić poszanowanie dla reguły, ale jednocześnie przyszłość zakonowi tak potężnemu i rozpowszechnionemu, musiał dawać posłuch dworom i radom miejskim, one bowiem dawały zakonowi, w formie jałmużny, darów i zapisów, możność rozkwitania i bogacenia się; i musiał w tym samym czasie baczyć, by potrzeba pokuty nie rzuciła poza zakon najżarliwszych duchowników, rozbijając tym sposobem wspaniałą wspólnotę, której był głową, na konstelację kacerskich band. Musiał przypodobać się papieżowi, cesarzowi, braciom ubogiego żywota, świętemu Franciszkowi, który z pewnością baczył na niego z nieba, ludowi chrześcijańskiemu, który baczył na niego z ziemi. Kiedy Jan potępił jako kacerzy wszystkich duchowników, Michał nie zawahał się oddać w jego ręce pięciu spośród najbardziej buntowniczych braci z Prowansji, pozwalając, by papież posłał ich na stos. Lecz widząc (i chyba swoje znaczenie miały tu zabiegi Hubertyna), że wielu w zakonie sprzyja zwolennikom ewangelicznej prostoty, postępował tak właśnie, by kapituła w Perugii uznała, w cztery lata później, za swoje dążenia owych spalonych. Naturalnie, starając się włączyć tę potrzebę, która mogła być heretycka, w urządzenia i instytucje zakonu i mając na celu, by tego, czego chciał teraz zakon, chciał też papież. Ale choć próbował przekonać papieża, bez którego zgody nie chciał postępować, nie gardził faworami cesarza i cesarskich teologów. Jeszcze dwa lata przed dniem, kiedy go ujrzałem, nakazał swoim braciom, by podczas kapituły generalnej w Lyonie o osobie papieża wyrażali się zawsze z umiarem i szacunkiem (a to w niewiele miesięcy po tym, jak papież, mówiąc o minorytach, wystąpił przeciwko „ich ujadaniu, ich błędom i obłędom”). Ale teraz siedział za stołem, nader przyjaźnie usposobiony, wraz z osobami, które o papieżu wyrażały się z szacunkiem mniejszym niż żaden.
O innych rzeczach już mówiłem. Jan chciał go mieć w Awinionie, on zaś chciał tam się udać i zarazem nie chciał, a spotkanie, jakie odbyło się następnego dnia, miało postanowić co do sposobów i gwarancji owej wyprawy, która nie powinna mieć pozoru aktu uległości, ale też nie wyglądać na akt wyzwania. Nie sądzę, by Michał spotkał kiedykolwiek Jana we własnej osobie, przynajmniej odkąd ów był papieżem. W każdym razie nie widział go od dawna i jego towarzysze pospieszyli odmalować mu w barwach najciemniejszych postać tego przekupnego człeka.
– Jednego musisz się nauczyć —mówił mu Wilhelm —nie ufać jego przysięgom, których zawsze dotrzymuje co do litery, ale gwałci w substancji.
– Wszyscy wiedzą —mówił Hubertyn —co zdarzyło się podczas jego wyboru…
– Nie nazwałbym tego wybieraniem, lecz narzuceniem —wtrącił jeden ze współbiesiadników, którego później nazywano, słyszałem, Hugiem z Novocastro i który mówił akcentem podobnym jak mój mistrz. —Już sprawa śmierci Klemensa V nie jest zbyt jasna. Król nie wybaczył mu nigdy, że obiecał wszcząć proces przeciw pamięci o Bonifacym VIII, a następnie uczynił wszystko, by nie potępić swojego poprzednika. Jak skonał w Carpentras, nie wie dobrze nikt. Faktem jest, że kiedy kardynałowie zgromadzili się w Carpentras na konklawe, nowego papieża nie wyłonili, albowiem dysputa przeniosła się (i słusznie) na wybór między Awinionem a Rzymem. Nie wiem zbyt dobrze, co zdarzyło się w tamte dni, rzeź —powiedziano mi; i przy tym kardynałowie, którym groził bratanek zmarłego papieża, ich słudzy ukatrupieni, pałac wydany na pastwę ognia, kardynałowie, którzy odwołali się do króla, ten zaś powiada, że nigdy nie chciał, by papież opuścił Rzym, niechże więc czekają cierpliwie i dokonają dobrego wyboru… Potem Filip Piękny umarł, też Bóg jeden wie jak…
– Lub wie to diabeł —rzekł Hubertyn robiąc znak krzyża, a wszyscy poszli w jego ślady.
– Lub wie to diabeł —zgodził się Hugo z drwiną w głosie. —Krótko mówiąc, nastąpił nowy król, przeżył osiemnaście miesięcy, umarł; umarł w ciągu niewielu dni również ledwie narodzony następca i tron objął brał króla, regent…
– I jest to właśnie ten Filip V, który gdy był jeszcze hrabią Poitiers, zebrał kardynałów, którzy uciekali z Carpentras —rzekł Michał.
– W istocie —ciągnął Hugo. —Zasadził ich do konklawe w Lyonie w klasztorze dominikanów, przysięgając, że bronił będzie ich bezpieczeństwa i że nie będą jego więźniami. Ledwie jednak zdali się na jego łaskę, nie tylko wziął ich pod klucz (co jest w końcu zwyczajem słusznym), lecz także zmniejszał im z dnia na dzień racji pożywienia, aż do czasu, kiedy podejmą postanowienie. I każdemu obiecał podtrzymywać go w dążeniu do stolca. Kiedy później zasiadł na tronie, kardynałowie, znużeni dwuletnim więzieniem, lękając się, że zostaną tam do końca życia, źle żywieni, zgodzili się na wszystko, żarłoki, wynosząc na Stolicę Piotrową tego ponad siedemdziesięcioletniego karła…
– Karła z pewnością —roześmiał się Hubertyn —i z wyglądu suchotnika, lecz mocniejszego i sprytniejszego, niż się sądziło!
– Syn szewca! —mruknął pod nosem jeden z legatów.
– Chrystus był synem cieśli! —napomniał go Hubertyn. —Nie w tym rzecz. Jest to człek wykształcony, studiował prawo w Montpellier i medycynę w Paryżu, umiał podtrzymywać swoje przyjaźnie w odpowiedni sposób, by zyskać tron biskupi i kardynalski kapelusz, gdy wydało mu się to dogodne, a kiedy został doradcą Roberta Mądrego w Neapolu, wielu zadziwił swoją przenikliwością. A jako biskup Awinionu dawał tylko słuszne rady (słuszne —powiadam —dla celów tego nędznego przedsięwzięcia) Filipowi Pięknemu, by zniszczyć templariuszy. A po wyborach zdołał uniknąć spisku kardynałów, którzy chcieli go zabić… Ale nie o tym miałem powiedzieć, mówiłem o jego zręczności w zdradzaniu przysiąg tak, by nikt nie oskarżył go o krzywoprzysięstwo. Kiedy został wybrany, i żeby zostać wybrany, obiecał kardynałowi Orsiniemu, że przeniesie stolicę papieską do Rzymu, i przysiągł na poświęconą hostię, że jeśli nie dotrzyma swojej obietnicy, nie wsiądzie już na konia ni muła. I wiecie co ten lis uczynił? Kiedy kazał się intronizować w Lyonie (wbrew woli króla, który chciał, żeby ceremonia odbyła się w Awinionie), podróż z Lyonu do Awinionu odbył statkiem!
Wszyscy bracia roześmieli się. Papież był krzywoprzysiężcą, ale nie można mu było odmówić pewnej pomysłowości.
– To bezwstydnik —skomentował Wilhelm. —Czy Hugo nie powiedział, że nawet nie próbował ukryć swojej złej woli? Czyż nie ty, Hubertynie, opowiadałeś mi, co powiedział Orsiniemu w dniu swego przybycia do Awinionu?
– Oczywiście —odparł Hubertyn —powiedział mu, iż niebo Francji jest tak piękne, że nie widzi, czemu miałby postawić stopę w mieście tak pełnym ruin, jak Rzym. I że ponieważ papież, jako Piotr, ma prawo zawiązywać i rozwiązywać, on teraz z tej władzy korzysta i postanawia pozostać tam, gdzie jest i gdzie tak mu dobrze. A kiedy Orsini chciał przypomnieć mu, że jego obowiązkiem jest mieszkać na Wzgórzu Watykańskim, przywołał go oschle do posłuszeństwa i przeciął dyskusję. Ale na tym historia przysięgi się nie skończyła. Kiedy zszedł ze statku, powinien dosiąść białego konia, przed kardynałami na koniach czarnych, jak chce tradycja. Poszedł jednak do pałacu biskupiego na piechotę. Nie wiem, czy naprawdę nie dosiadł już nigdy konia. I po tym człowieku, Michale, oczekujesz, że dotrzyma wiary poręczeniom, jakie ci da?
Michał siedział długo w milczeniu. Potem rzekł:
– Mogę zrozumieć pragnienie papieża, by pozostać w Awinionie, i nie odmawiam mu tego. Ale i on nie będzie mógł podać w wątpliwość naszego pragnienia ubóstwa i naszej intepretacji przykładu Chrystusa.
– Nie bądź naiwny, Michale —wtrącił się Wilhelm —twoje, nasze pragnienie rzuca ponure światło na pragnienie, które on żywi. Musisz zdać sobie sprawę z tego, że od wieków nie zasiadał na papieskim stolcu człek tak chciwy. Wszetecznice Babilonu, przeciwko którym grzmiał jakiś czas temu nasz Hubertyn, znieprawieni papieże, o których mówili poeci twojego kraju, jak ów Alighieri, byli łagodnymi i wstrzemięźliwymi jagniętami w porównaniu z Janem. To złodziejska sroka, żydowski lichwiarz, w Awinionie więcej się handluje niż we Florencji! Dowiedziałem się o haniebnym targu z siostrzeńcem Klemensa, Bertrandem de Goth, tym od rzezi w Carpentras (kiedy to między innymi kardynałowie stali się lżejsi o wszystkie swoje klejnoty); ten położył rękę na skarbie stryjca, wcale nie małym, uwadze zaś Jana nie umknęło nic z tego, co zostało skradzione (w Cum venerabileswylicza dokładnie monety, naczynia ze złota i ze srebra, księgi, dywany, cenne kamienie, paramenta…). Jan jednak udał, że nie wie, iż w ręce Bertranda trafiło podczas złupienia Carpentras ponad półtora miliona złotych florenów, i kwestionował jeno dalsze trzydzieści tysięcy florenów, które Bertrand, jak sam wyznał, otrzymał od stryjca na „pobożny cel”, to jest na krucjatę. Ustalono, że Bertrand zachowa połowę sumy na krucjatę, druga zaś połowa pójdzie do stolicy papieskiej. Bertrand nigdy nie ruszył na krucjatę, a w każdym razie nie ruszył po dziś dzień, a papież nie zobaczył ani florena…
– Nie jest więc taki zręczny —zauważył Michał.
– To jedyny raz, kiedy dał się wywieść w pole w sprawach pieniężnych —powiedział Hubertyn. —Winieneś dobrze wiedzieć, z jakiego gatunku kupcem będziesz miał do czynienia. We wszystkich innych przypadkach bowiem okazał diabelską zręczność w zagarnianiu pieniędzy. To król Midas, który wszystko, czego się tknie, zamienia w złoto spływające do kas Awinionu. Za każdym razem, kiedy wchodziłem do jego apartamentów, zastawałem tam bankierów, wymieniających monety, i stoły zawalone złotem, i kleryków, którzy liczyli i układali w słupki floreny… I zobaczysz, jaki pałac kazał sobie wybudować, pełen bogactw, które niegdyś przypisywano tylko cesarzowi Bizancjum albo Wielkiemu Chanowi Tatarów. I teraz pojmujesz, czemu wydał wszystkie te bulle przeciwko idei ubóstwa. Czy wiesz, że skłonił dominikanów, niechętnych naszemu zakonowi, by wyrzeźbili Chrystusa w królewskiej koronie, tunice z purpury i złota i w bogatym obuwiu? W Awinionie wystawiono krucyfiksy z Jezusem przybitym jedną tylko ręką, bo druga trzyma sakiewkę zawieszoną u pasa, by wskazać, że On godzi się na użycie pieniędzy dla celów religijnych…
– O bezwstydnik! —wykrzyknął Michał. —Ależ to czyste bluźnierstwo!
– Dołożył trzecią koronę do papieskiej tiary —ciągnął Wilhelm —czyż nie tak, Hubertynie?
– Oczywiście. Z początkiem milenium papież Hildebrand przyjął jedną, z napisem Corona regni de manu Dei [106]106
Corona regni… —Korona królestwa z ręki Bożej
[Закрыть] ,niesławny Bonifacy dodał niedawno drugą, pisząc na niej Diadema imperii de manu Petri [107]107
Diadema imperii… —Diadem imperium z ręki Piętrowej
[Закрыть] ,Jan zaś udoskonalił tylko symbol: władza duchowa, doczesna i kościelna. Symbol królów perskich, symbol pogański…
Był wśród nich brat, który dotychczas trwał w milczeniu, zajęty pochłanianiem z wielkim nabożeństwem godziwej wielce spyży, którą opat kazał podać do stołu. Nastawiał z roztargnieniem ucho na rozmaite dyskusje, wydając z siebie co jakiś czas sarkastyczny śmiech pod adresem papieża albo pomruk aprobaty na wykrzykniki oburzenia, jakich nie szczędzili współbiesiadnicy. Ale co do reszty baczył, by oczyścić sobie brodę z sosów i kawałków mięsiw, które wypadały z ust bezzębnych, ale żarłocznych, a jeśli kiedy kierował jakieś słowa do któregoś z sąsiadów, to po to, by pochwalić wyborny smak jakiegoś specyjału. Dowiedziałem się później, że był to messer Hieronim, ów biskup z Kaffy, którego Hubertyn parę dni temu uważał za zmarłego (a muszę powiedzieć, że nowina, jakoby zmarł był dwa lata wcześniej, krążyła jako wieść prawdziwa po całym świecie chrześcijańskim nader długo, słyszałem ją bowiem nawet później; i rzeczywiście umarł w kilka miesięcy po tym naszym spotkaniu, a nadal myślę, że umarł z wielkiego gniewu, jakim zgromadzenie z następnego dnia przepoiło jego ciało, gdyż prawie wydawało mi się, iż pęknie ze złości od razu i nagle, tak słaby był na ciele i tyle było w nim żółci).
Wtrącił się w tym momencie do dysputy, mówiąc z pełnymi ustami:
– A poza tym wiecie, że ten infamis opracował konstytucję o taxae sacrae poenitentiariae [108]108
taxae sacrae poenitentiariae —taksach Świętego Penitencjariatu (tzn. trybunału sądowego Kurii Rzymskiej w sprawach sumienia)
[Закрыть] ,w której spekuluje na grzechach osób duchownych, by wydrzeć z nich więcej pieniędzy. Jeśli duchowny popełni grzech cielesny z mniszką, krewną albo nawet z jakąkolwiek niewiastą (gdyż tak też się zdarza!), będzie mógł być rozgrzeszony dopiero, kiedy wypłaci sześćdziesiąt siedem lirów złotych i dwanaście solidów. A jeśli popełni jaką sodomię, kosztować go to będzie ponad dwieście lirów, ale jeśli popełni ją z dzieckiem jeno lub zwierzęciem, nie zaś z kobietą, grzywna zostanie zmniejszona o sto lirów. Mniszka, która oddała się wielu mężczyznom, bądź jednocześnie, bądź w chwilach różnych, poza klasztorem lub w jego obrębie, a później chce zostać opatessą, winna zapłacić sto trzydzieści jeden lirów złotych i piętnaście solidów…
– No no, messer Hieronimie —zaprotestował Hubertyn —wiesz, jak mało kocham papieża, ale w tej sprawie muszę go bronić! Jest to kalumnia puszczona w obieg w Awinionie, nigdy takiej konstytucji nie widziałem!
– Jest —potwierdził energicznie Hieronim. —Ja też jej nie widziałem, ale jest.
Hubertyn potrząsnął głową, a inni zamilkli. Zdałem sobie sprawę, że przywykli nie brać zbytnio poważnie messer Hieronima, którego poprzedniego dnia Wilhelm określił jako głupca. W każdym razie właśnie Wilhelm podjął rozmowę.
– Tak czy owak, czy ta pogłoska jest prawdziwa, czy fałszywa, mówi nam, jaki jest klimat moralny w Awinionie, gdzie każdy, wyzyskiwany i wyzyskiwacz, wie, iż żyć mu przyszło na targu raczej niż na dworze przedstawiciela Chrystusa. Kiedy Jan wstąpił na tron, mówiło się o skarbie wynoszącym sześćdziesiąt tysięcy złotych florenów, a teraz niektórzy mówią, że zgromadził ponad dziesięć milionów.
– To prawda —powiedział Hubertyn. —Michale, Michale, nie wiesz nawet, jak bezwstydne rzeczy musiałem oglądać w Awinionie!
– Postarajmy się być uczciwi —rzekł Michał. —Wiemy, że także nasi przekraczali miarę. Doszły mnie słuchy o franciszkanach, którzy zbrojnie atakują klasztory dominikańskie i grabią nieprzyjaznych braci, by narzucić im ubóstwo… Dlatego właśnie nie śmiałem przeciwstawić się Janowi w czasach owych spraw z Prowansji… Chcę dojść z nim do zgody, nie upokorzę jego dumy, zażądam tylko, by nie upokarzał naszej pokory. Nie będę mu mówił o pieniądzach, zażądam jeno, by przystał na zdrową interpretację Pisma. I tak też winniśmy czynić z jego legatami jutro. W końcu to teologowie, i nie wszyscy będą drapieżni jak Jan. Kiedy ludzie mądrzy przedyskutują sprawę interpretacji Pisma, nie będzie mógł…
– On? —przerwał Hubertyn. —Ależ ty nie znasz jego szaleństw na polu teologicznym. On naprawdę chce zawiązywać wszystko własną ręką, w niebie i na ziemi. Widzieliśmy, co czynił na ziemi. Co zaś się tyczy nieba… Cóż, nie obwieścił jeszcze myśli, o których ci mówię, przynajmniej publicznie, ale wiem z całą pewnością, że szeptał o nich ze swoimi zaufanymi. Opracowuje właśnie pewne szalone, jeśli nie przewrotne propozycje, które zmieniłyby samą substancję doktryny i odebrały wszelką siłę naszemu nauczaniu!
– Jakie? —rozległy się głosy.
– Spytajcie Berengara, on wie, mówił mi o nich. —Hubertyn obrócił się w stronę Berengara Talloniego, który w ubiegłych latach był jednym z najbardziej stanowczych przeciwników papieża na jego własnym dworze. Wyruszył z Awinionu i dwa dni temu dołączył do grupy franciszkanów, by wraz z nimi przybyć do opactwa.
– Jest to historia niejasna i prawie nie do wiary —oznajmił Berengar. —Jak się zdaje, Janowi przyszło do głowy, że sprawiedliwi będą radować się błogą wizją dopiero po Sądzie. Od jakiegoś czasu rozmyśla nad dziewiątym wersetem z szóstego rozdziału Apokalipsy,nad tym, gdzie mówi się o otwarciu piątej pieczęci; kiedy to pod ołtarzem ukazują się ci, którzy byli zabici za świadczenie słowu Bożemu, i proszą o sprawiedliwość. Każdemu dana jest biała suknia i powiedziane, by jeszcze trochę cierpliwie poczekał… To znak, wywodzi Jan, że Boga w jego esencji ujrzą dopiero, kiedy spełni się końcowy sąd.
– Ale komu powiedział o tych rzeczach? —zapytał Michał z przygnębieniem.
– Dotąd garstce najbliższych, lecz pogłoska rozeszła się; powiadają, że przygotowuje się do wystąpienia publicznego, nie zaraz, może za kilka lat, radzi się teologów…
– Ach, ach! —roześmiał się szyderczo Hieronim, nie przestając żuć.
– Nie tylko, zdaje się, że chce pójść dalej i twierdzić, że także piekło przed tym dniem nie będzie otwarte… Nawet dla diabłów.
– Panie Jezu, pomóż! —wykrzyknął Hieronim. —I cóż powiemy grzesznikom, skoro nie możemy zagrozić im piekłem natychmiastowym, zaraz jak zejdą z tego świata!?
– Jesteśmy w rękach szaleńca. —rzekł Hubertyn. —Ale nie pojmuję, czemu chce wspierać takie twierdzenia…
– Pójdzie z dymem cała doktryna odpustów —lamentował Hieronim —i nawet on nie znajdzie już na nie kupca. Po cóż ksiądz, który zgrzeszył sodomią, miałby płacić tyle złotych lirów, by uniknąć kary równie odległej?
– Nie tak bardzo odległej —rzekł z siłą Hubertyn —czasy są bliskie!
– Ty wiesz o tym, drogi bracie, lecz prostaczkowie nie. Oto jak stoją sprawy! —wykrzyknął Hieronim, który zrobił minę, jakby jedzenie przestało mu smakować. —Cóż za zgubna myśl, musieli mu nią nabić głowę oni to, bracia predykanci… Ach! —i potrząsnął głową.
– Ale dlaczego? —powtórzył Michał z Ceseny.
– Nie sądzę, by był jakiś powód —odparł Wilhelm. —To dowód, że pozwala sobie na akt dumy. Chce naprawdę być tym, który decyduje w niebie i na ziemi. Wiedziałem o tych pogłoskach, pisał o nich Wilhelm Ockham. Zobaczymy, czy dopnie swego papież, czy teologowie, głos całego Kościoła, pragnienie ludu Bożego, biskupów…
– Och, w materii doktrynalnej zdoła rzucić na kolana także teologów —rzekł zasmucony Michał.
– To nie jest powiedziane —odparł Wilhelm. —Żyjemy w czasach, kiedy uczeni w rzeczach Boskich nie obawiają się głosić, że papież jest heretykiem. Uczeni w rzeczach Boskich są w pewien sposób głosem chrześcijańskiego ludu. Przeciw któremu nawet papież nie będzie mógł pójść.
– To źle, to jeszcze gorzej —szepnął przerażony Michał. —Z jednej strony szalony papież, z drugiej lud Boży, który, choćby tylko przez usta swoich teologów, będzie wkrótce rościł sobie prawo do samowolnego interpretowania Pisma…
– Dlaczego? Cóż innego uczyniliście w Perugii? —zapytał Wilhelm.
Michał wzdrygnął się, jakby dotknięty do żywego.
– Z tego właśnie względu chcę spotkać papieża. Nic nie możemy, jeśli on najprzód nie wyrazi zgody.
– Zobaczymy, zobaczymy —rzekł Wilhelm zagadkowo.
Mój mistrz był doprawdy bardzo bystry. Jak zdołał przewidzieć, że sam Michał postanowi kiedyś oprzeć się na teologach cesarstwa i na ludzie, by potępić papieża? Jak zdołał przewidzieć, że kiedy cztery lata później Jan po raz pierwszy ogłosi swą niewiarygodną naukę, część chrześcijaństwa powstanie przeciwko niemu? Jeśliby niebiańska wizja została do tego stopnia odsunięta w przyszłość, jakże zmarli mogliby wstawiać się za żywymi? I czym skończyłby się kult świętych? Właśnie minoryci zaczną nieprzyjazne kroki, potępiając papieża, a Wilhelm Ockham stanie w pierwszym szeregu, surowy i nieubłagany w swoich racjach. Walka potrwa trzy lata, aż Jan, bliski już śmierci, dokona częściowej poprawki. Słyszałem, jak wiele lat później mówiono, że ukazał się na konsystorzu w grudniu 1334 roku, mniejszy, niż wydawał się dotychczas, wysuszony przez wiek, dziewięćdziesięcioletni i umierający, blady na twarzy, i powiedział (lis, tak zręczny w igraniu słowami nie tylko, by pogwałcić własne przysięgi, ale również, by zaprzeczyć temu, przy czym się upierał): „Wyznajemy i wierzymy, że dusze oddzielone od ciała i całkowicie oczyszczone są w niebie, w raju, razem z aniołami i z Jezusem Chrystusem, i że widzą Boga w Jego Boskiej esencji, wyraźnie i twarzą w twarz…”, potem zaś, po przerwie, a nikt nie wiedział, czy spowodowana jest trudnością w oddychaniu, czy też przewrotnym pragnieniem, by podkreślić ostatnią klauzulę jako przeciwstawną, „w tej mierze, w jakiej stan i kondycja duszy oddzielonej na to pozwalają”. Następnego ranka, a była niedziela, kazał, by ułożono go na wydłużonym fotelu o pochyłym oparciu, przyjął pocałowanie dłoni od swoich kardynałów i umarł.
Ale znowu odbiegam od tematu i opowiadam nie o tym, o czym opowiadać winienem. Również dlatego, że w gruncie rzeczy reszta tej rozmowy przy stole niewiele dodaje do zrozumienia spraw, o których tutaj mowa. Minoryci uzgodnili, jaką postawę przyjąć następnego dnia. Ocenili po kolei swoich przeciwników. Skomentowali z troską podaną przez Wilhelma wiadomość o przybyciu Bernarda Gui. A jeszcze bardziej fakt, że legacji awiniońskiej przewodniczył będzie kardynał Bertrand z Poggetto. Dwóch inkwizytorów to zbyt wiele; znak, że chce się użyć przeciwko minorytom oskarżenia o herezję.
– Trudno —oznajmił Wilhelm —będziemy więc ich także traktować jako heretyków.
– Nie, nie —rzekł Michał —postępujmy ostrożnie, nie możemy narażać się na to, że chybimy jaką okazję do zgody.
– Chociaż pracowałem nad tym, by spotkanie doszło do skutku, i wiesz o tym, Michale —odparł Wilhelm —nie mogę uwierzyć, żeby awiniończycy przybyli tutaj dla osiągnięcia jakiegoś pozytywnego wyniku. Jan chce mieć ciebie w Awinionie, samego i bez żadnych gwarancji. Ale to spotkanie będzie miało przynajmniej ten rezultat, że to właśnie pojmiesz. Byłoby gorzej, gdybyś pojechał, zanim doświadczysz tego na własnej skórze.
– Tak więc trudziłeś się, i to przez wiele miesięcy, by dokonać rzeczy, którą uważasz za niepotrzebną —powiedział z goryczą Michał.
– Prosił mnie o to cesarz, prosiłeś ty —odparł Wilhelm. —A zresztą, lepiej poznać swoich nieprzyjaciół nigdy nie jest rzeczą niepotrzebną.
W tym miejscu przybyli zawiadomić nas, że w obręb murów wkracza drugie poselstwo. Minoryci wstali i wyszli naprzeciw ludziom papieża.