355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Умберто Эко » Imię róży » Текст книги (страница 16)
Imię róży
  • Текст добавлен: 19 сентября 2016, 14:44

Текст книги "Imię róży"


Автор книги: Умберто Эко



сообщить о нарушении

Текущая страница: 16 (всего у книги 40 страниц)

– No i co? Chodziło o sekret finis Africae?

– Tak, i klucz był dosyć prosty. Wenancjusz dysponował dwunastoma znakami zodiakalnymi i ośmioma znakami dla pięciu planet, dwóch ciał niebieskich i Ziemi. W sumie dwadzieścia znaków. Dosyć, żeby przyporządkować im litery alfabetu łacińskiego, zważywszy, że tej samej litery można użyć dla zapisania brzmienia inicjałów dwóch słów: unumi velut.Porządek liter znamy. Jaki mógł być porządek znaków? Pomyślałem o porządku sfer, przykładając zodiakalny kwadrant do najdalszych peryferii. A więc Ziemia, Księżyc, Merkury, Wenera, Słońce i tak dalej, a później znaki zodiakalne podług swojej tradycyjnej kolejności, jak klasyfikuje je również Izydor z Sewilli, poczynając od Barana i przesilenia wiosennego, kończąc zaś na Rybach. Jeśli teraz spróbujesz użyć tego klucza, notatka Wenancjusza zyskuje sens.

Pokazał mi pergamin, na którym przepisał notatkę wielkimi literami łacińskimi: Secretum finis Africae manus supra idolum age primum et septimum de quatuor.

– Czy to jasne? —zapytał.

– Ręka na idolu działa na pierwszego i siódmego z czterech… —powtórzyłem potrząsając głową. —Nie jest ani trochę jasne!

– Wiem. Trzeba by przede wszystkim wiedzieć, co Wenancjusz rozumiał przez idolum.Obraz, urojenie, figurę? A następnie, czym jest owa czwórka, w której jest pierwszy i siódmy? Co trzeba z nią uczynić? Przesunąć, pchnąć, pociągnąć?

– Nie wiemy więc nic i jesteśmy w punkcie wyjścia —powiedziałem wielce rozczarowany. Wilhelm zatrzymał się i spojrzał na mnie z miną, w której nie było ani śladu życzliwości.

– Mój chłopcze —powiedział —masz przed sobą biednego franciszkanina, który dzięki skromnej wiedzy i tej odrobinie biegłości, jakie zawdzięcza nieskończonej potędze Pana, zdołał w ciągu niewielu godzin odczytać tajne pismo, choć jego autor sądził, że jest hermetyczne dla wszystkich poza nim samym… a ty, nędzny nieuk i łapserdak, pozwalasz sobie twierdzić, że jesteśmy w punkcie wyjścia?

Przeprosiłem wielce niezręcznie. Zraniłem próżność mojego mistrza, choć wiedziałem przecież, jak dumny był z szybkości i niezawodności swoich dedukcji. Wilhelm naprawdę dokonał dziełagodnego podziwu i nie było jego winą, że przebiegły Wenancjusz nie tylko schował to, co był odkrył, pod szatą niezrozumiałego alfabetu zodiakalnego, ale wymyślił też zagadkę nie do rozwikłania.

– Nieważne, nieważne, nie tłumacz się —przerwał mi Wilhelm. —W gruncie rzeczy masz rację, wiemy jeszcze zbyt mało. Chodźmy.

NIESZPÓR
Kiedy to dochodzi do jeszcze jednej rozmowy z opatem, Wilhelm ma wielce osobliwe pomysły, jak odcyfrować zagadkę labiryntu, lecz osiąga to w sposób całkowicie rozsądny. Potem spożywa się syr w zasmażce.

Opat oczekiwał nas z obliczem posępnym i zafrasowanym. Trzymał w dłoni jakąś kartę.

– Dostałem właśnie list od opata z Conques —oznajmił. —Podaje imię tego, któremu Jan powierzył dowództwo nad francuskimi żołnierzami i troskę o nietykalność legacji. Nie jest to mąż wojenny, nie jest to dworzanin, i będzie jednocześnie członkiem legacji.

– Rzadkie połączenie rozmaitych cnót —rzekł zaniepokojony Wilhelm. —Któż to taki?

– Bernard Gui albo Bernard Guidoni, jeśli wolisz. Wilhelm wykrzyknął w swoim ojczystym języku coś, czego ni ja, ni opat nie zrozumieliśmy, i być może tak było lepiej dla wszystkich, gdyż słowo, które wypowiedział Wilhelm, zasyczało sprośnie.

– Nie podoba mi się to —dodał zaraz. —Bernard był przez całe lata młotem na heretyków w okolicy Tuluzy i napisał Practica officii inquisitionis heretice pravitatisna użytek tych wszystkich, którzy mają ścigać i niszczyć waldensów, beginów, bigotów, braciaszków i dulcynian.

– Wiem. Znam tę księgę, wyśmienita, jeśli chodzi o doktrynę.

– Tak, jeśli chodzi o doktrynę —zgodził się Wilhelm. —Dedykował ją Janowi, który w minionych latach powierzał mu liczne misje we Flandrii i Górnej Italii. A kiedy został mianowany biskupem w Galicji, nie pokazał się ani razu w swojej diecezji i nie zaprzestał działalności inkwizytorskiej. Wydawało mi się, że teraz wycofał się do biskupstwa w Lodève, ale zda się, że Jan skłonił go do podjęcia dzieła, i to tutaj, w północnej Italii. Czemu właśnie Bernard i czemu odpowiada również za zbrojnych?…

– Jest na to odpowiedź —rzekł opat —i potwierdza ona wszystkie lęki, które wyjawiłem wczoraj. Wiesz dobrze, nawet jeśli nie chcesz tego mi przyznać, że stanowiska w sprawie ubóstwa Chrystusa i Kościoła, podtrzymanego przez kapitułę w Perugii, choćby i nie zbrakło na jego wsparcie argumentów teologicznych, broni się znacznie mniej ostrożnie i prawomyślnie, niż postępuje wiele ruchów kacerskich. Niewiele trzeba, by udowodnić, że poglądy Michała z Ceseny, które przyswoił sobie cesarz, są takie same jak Hubertyna i Angela Clarena. I aż do tego punktu obie legacje będą zgodne. Ale Gui może uzyskać więcej i ma po temu dane; będzie się starał utrzymywać, że tezy z Perugii są takie same, jak braciaszków lub pseudoapostołów. Czy zgodzisz się z tym?

– Powiadasz, że sprawy tak stoją czy że Bernard Gui to właśnie oznajmi?

– Powiedzmy, że powiadam, że on tak powie —przyznał ostrożnie opat.

– Zgadzam się z tym i ja. Ale to było pewne. Wiedziano mianowicie, że doszłoby do tego, nawet gdyby nie było Bernarda Gui. Co najwyżej Bernard uczyni to skuteczniej niźli wszystkie te miernoty z kurii i przyjdzie dyskutować z nim subtelniej.

– Tak —rzekł opat —ale w tym miejscu staje przed nami kwestia podniesiona już wczoraj. Jeśli nie znajdziemy do jutra winnego dwóch, a może trzech zbrodni, będę musiał udzielić Bernardowi prawa nadzoru nad sprawami opactwa. Nie mogę ukryć przed człowiekiem mającym władzę Bernarda (a to za naszą wspólną zgodą, nie zapominajmy), że tutaj, w opactwie, miały miejsce, i mają nadal, wydarzenia nie wyjaśnione. W innym razie, jeśliby odkrył je w chwili, kiedy (oby Bóg nas przed tym uchronił) zdarzy się nowy tajemniczy fakt, będzie miał wszelkie prawo krzyczeć: zdrada…

– To prawda —mruknął Wilhelm zatroskanym głosem. —Nic nie da się zrobić. Trzeba będzie strzec się i mieć na oku Bernarda, który będzie miał na oku tajemnicze morderstwo. Może na dobre to wyjdzie, gdyż Bernard, zaprzątnięty mordercą, mniej będzie skłonny wtrącać się do dysputy.

– Bernard zajęty poszukiwaniem mordercy będzie kolcem w stosie pacierzowym mojego autorytetu, nie zapominaj o tym. Ta mętna sprawa narzuca mi po raz pierwszy konieczność odstąpienia części mojej władzy w tych murach, i jest to fakt nowy nie tylko w historii tego opactwa, ale całego zakonu kluniackiego. Zrób coś, by temu zapobiec. A pierwszą rzeczą, jaką można by uczynić, byłoby odmówić gościny legacjom.

– Gorąco proszę waszą wielebność, by zechciał rozważyć tę nader poważną decyzję —rzekł Wilhelm. —Masz wszak w dłoniach list cesarza, który prosi cię gorąco o…

– Wiem, jakie mam powinności wobec cesarza —przerwał opryskliwie opat —i wiesz to także ty. Wiesz więc, że niestety nie mogę się wycofać. Ale to wszystko wygląda paskudnie. Gdzie jest Berengar, co mu się stało, co czynisz?

– Jestem tylko bratem, który jakże już dawno temu prowadził skutecznie dochodzenia inkwizycyjne. Wiesz, że prawdy w dwa dni się nie znajdzie. A zresztą, jakiejż to władzy mi udzieliłeś? Czyż mam dostęp do biblioteki? Czyż mogę stawiać pytania, jakie zechcę, korzystając z poparcia twojego autorytetu?

– Nie widzę żadnego związku między zbrodniami a biblioteką —odparł zagniewany opat.

– Adelmus był iluminatorem, Wenancjusz tłumaczem, Berengar pomocnikiem bibliotekarskim… —wyjaśnił cierpliwie Wilhelm.

– W tym znaczeniu wszyscy spośród sześćdziesięciu mnichów mają coś wspólnego z biblioteką, tak jak mają coś wspólnego z kościołem. Czemuż więc nie szukasz w kościele? Bracie Wilhelmie, prowadzisz dochodzenie z mojego upoważnienia i w granicach, w jakich prosiłem cię, byś je prowadził. Co do reszty w tych murach ja jestem jedynym panem po Bogu i z Jego łaski. I odnosi się to również do Bernarda. Z drugiej strony —dodał tonem łagodniejszym —nie jest powiedziane, że Bernard przybędzie tutaj właśnie na spotkanie. Opat z Conques pisze mi też, że zjawia się w Italii, by pociągnąć na południe. Mówi mi też, że papież prosił kardynała Bertranda z Poggetto, by wyruszył z Bolonii, przybył tutaj i objął kierownictwo pontyfikalnej legacji. Być może Bernard przybywa tutaj po to, żeby spotkać się z kardynałem.

– Co, patrząc w szerszej perspektywie, byłoby gorsze. Bernard jest młotem na heretyków w Italii środkowej. To spotkanie między dwoma zwolennikami walki antyheretyckiej może zapowiadać szerszą ofensywę w kraju, by objąć w wyniku cały ruch franciszkański…

– I o tym powiadomimy bez zwłoki cesarza —oznajmił opat —ale w takim razie niebezpieczeństwo nie groziłoby natychmiast. Będziemy mieć baczenie. Żegnaj.

Wilhelm trwał przez chwilę w milczeniu, póki opat oddalał się. Potem rzekł:

– Nade wszystko, Adso, starajmy się nie działać na łapu capu. Spraw nie da się rozwikłać szybko, kiedy trzeba nagromadzić takie mnóstwo drobnych doświadczeń pojedynczych. Ja idę do warsztatu, albowiem bez soczewek nie tylko nie mogę czytać manuskryptu, ale nie warto nawet wracać tej nocy do biblioteki. Idź, wypytaj, czy wiadomo coś nowego o Berengarze.

W tym momencie wybiegł nam na spotkanie Mikołaj z Morimondo, zwiastun jak najgorszych nowin. Kiedy starał się oszlifować najlepiej jak potrafił soczewkę, z którą Wilhelm wiązał takie nadzieje, pękła. A druga, która mogła być może tamtą zastąpić, porysowała się, kiedy próbował osadzić ją w widełkach. Mikołaj wskazał bezradnie na niebo. Była pora nieszporu i zapadał zmierzch. Tego dnia nie da się już pracować. Jeszcze jeden dzień stracony —przyznał z goryczą Wilhelm —tłumiąc (jak wyznał mi później) pokusę, by schwycić za gardło niezręcznego szkłodzieja, który, biorąc rzecz z drugiej strony, był już wystarczająco upokorzony.

Zostawiliśmy go z jego upokorzeniem i poszliśmy zasięgnąć nowin o Berengarze. Oczywiście nikt go nie znalazł.

Poczuliśmy, że tkwimy w martwym punkcie. Pospacerowaliśmy chwilę po dziedzińcu, niepewni, co czynić. Ale po krótkiej chwili zobaczyłem, że Wilhelm pogrążył się w myślach, ze spojrzeniem zagubionym gdzieś w przestrzeni, jakby nic nie widział. Dopiero co wydobył z habitu gałązkę tego ziela, które zbierał na moich oczach tydzień temu, i żuł je, jakby dobywał zeń jakiś rodzaj spokojnej ekscytacji. Rzeczywiście, zdawał się nieobecny, ale co chwilę oczy rozświetlały mu się, jakby w pustce jego umysłu świtała jakaś nowa myśl; potem popadał z powrotem w to swoje osobliwe i czynne odrętwienie. Nagle rzekł:

– Z pewnością trzeba by…

– Co? —spytałem.

– Myślałem o sposobie miarkowania się w labiryncie. Niełatwo będzie wprowadzić go w życie, ale jest skuteczny… Wyjście jest w baszcie wschodniej, to wiemy. Przypuśćmy, że mamy maszynę, która mówi nam, gdzie jest północ. Co by się stało?

– Naturalnie wystarczyłoby obrócić się w prawo i miałoby się przed oczyma wschód. Czyli dość nam pójść w kierunku przeciwnym, by dojść do baszty południowej. Ale jeśli nawet przyjąć, że takie czary istnieją, labirynt jest właśnie labiryntem i ledwie ruszymy na wschód, natkniemy się na ścianę, która przeszkodzi nam iść prosto, i znowu zgubimy drogę… —zauważyłem.

– Tak, ale maszyna, o której mówię, zawsze wskazywałaby kierunek północny, nawet gdybyśmy poszli inną drogą, i w każdym miejscu mówiłaby nam, w którą stronę mamy się zwrócić.

– Byłoby to cudowne. Ale trzeba by mieć tę maszynę i musiałaby rozpoznawać północ w nocy i w miejscu zamkniętym, nie mogąc liczyć ni na słońce, ni na gwiazdy… I nie wierzę, by nawet twój Bacon miał taką rzecz! —roześmiałem się.

– Otóż mylisz się —oznajmił Wilhelm —albowiem maszyna tego rodzaju została zbudowana i niektórzy żeglarze używali jej. Nie potrzebuje ona gwiazd ani słońca, ponieważ wykorzystuje siłę pewnego cudownego kamienia, tego, który widzieliśmy w szpitalu Seweryna i który przyciąga żelazo. I był zbadany przez Bacona i przez pewnego pikardyjskiego czarownika. Piotra z Maricourt, który opisał liczne z niego pożytki.

– I umiałbyś taką maszynę zbudować?

– Samo w sobie nie byłoby to trudne. Kamień może być użyty do wytworzenia wielu cudownych rzeczy, a wśród nich maszyny, która porusza się stale bez stosowania żadnej siły zewnętrznej, ale wynalazek najprostszy został opisany przez Araba imieniem Baylek al Qabayaki. Bierzesz naczynie z wodą i kładziesz na niej korek, który przebiłeś żelazną igłą. Potem przesuwasz kamień magnetyczny nad powierzchnią wody ruchem okrężnym, aż igła zyska te same właściwości, co kamień. I wtedy igła, ale tak samo byłoby i z kamieniem, gdyby mógł obracać się wokół trzpienia, ustawi się jednym ostrzem w stronę północną, a kiedy będziesz poruszał się z naczyniem, ona zawsze obróci się w stronę Gwiazdy Polarnej. Nie muszę mówić, że jeśli w oparciu o pozycję Gwiazdy Polarnej oznaczysz na kraju naczynia stronę południową, północną i tak dalej, zawsze będziesz wiedział, jaki kierunek trzeba obrać w bibliotece, by dotrzeć do baszty wschodniej.

– Cóż to za dziw! —wykrzyknąłem. —Ale czemu igła obraca się zawsze ku północy? Kamień przyciąga żelazo, to widziałem, i przedstawiam sobie, że jakaś ogromna ilość żelaza przyciągnie kamień. Ale zatem… zatem w kierunku Gwiazdy Polarnej, na najdalszych krańcach ziemskiego kręgu, są wielkie kopalnie żelaza!

– W istocie, byli, którzy podsuwali myśl, że tak jest. Tyle jeno, że igła nie wskazuje ściśle w kierunku gwiazdy żeglarzy, ale w stronę punktu przecięcia niebieskich południków. To znak, że jako się rzekło, „hic lapis gerit in se similitudinem coeli” [79]79
  hic lapis… —ten kamień zawiera w sobie podobiznę nieba


[Закрыть]
.a bieguny magnesu uzyskują swoje odchylenie od biegunów nieba, nie zaś ziemi. To zaś stanowi piękny przykład ruchu narzuconego na odległość i nie przez bezpośrednią przyczynę materialną. Tym problemem zajmuje się mój przyjaciel, Jan z Jandun, kiedy tylko cesarz nie każe mu pogrążać Awinionu w trzewiach ziemi…

– Chodźmy więc wziąć kamień od Seweryna, naczynie i wodę, i korek… —powiedziałem podniecony.

– Zaraz, zaraz —odparł Wilhelm. —Nie wiem, dlaczego tak jest, ale nigdy jeszcze nie widziałem, by jakaś machina, doskonała w opisie filozofów, okazała się równie doskonała w swoim działaniu mechanicznym. Gdy tymczasem nóż ogrodniczy wieśniaka, nie opisany wszak przez żadnego filozofa, działa należycie… Boję się, że krążenie po labiryncie ze światłem w jednej dłoni i naczyniem pełnym wody w drugiej… Czekaj, mam inny pomysł. Maszyna wskaże północ także, kiedy będziemy poza labiryntem, prawda?

– Tak, ale nic nam tu po niej, bo mamy słońce i gwiazdy…

– Wiem, wiem. Lecz jeśli maszyna działa na zewnątrz i wewnątrz Gmachu, czemuż nie miałoby być tak samo z naszymi głowami?

– Z naszymi głowami? Bez wątpienia działają także na zewnątrz i w istocie z zewnątrz wiemy doskonale, jakie są strony Gmachu! Ale właśnie kiedy jesteśmy w środku, nie pojmujemy nic!

– Otóż to. Ale zapomnij teraz o maszynie. To, że myślałem o maszynie, skłoniło mnie, bym zastanowił się nad prawami naturalnymi i nad prawidłami naszego myślenia. Owóż w czym rzecz: musimy znaleźć z zewnątrz sposób opisania Gmachu takim, jakim jest wewnątrz…

– Jak to uczynić?

– Daj mi pomyśleć, to nie powinno być zbytnio trudne…

– A metoda, o której mówiłeś wczoraj? Nie chcesz chodzić po labiryncie robiąc znaki węglem?

– Nie —odrzekł —im więcej o tym myślę, tym mniej jestem do tego przekonany. A nuż nie potrafię przypomnieć sobie dobrze reguły albo może, by krążyć po labiryncie, trzeba mieć poczciwą Ariadnę, która czekałaby przy drzwiach, trzymając koniec nici. Ale nie ma nici tak długich. A gdyby nawet były, oznaczałoby to (bajki często mówią prawdę), że aby z labiryntu wyjść, trzeba mieć pomoc z zewnątrz. Gdzie prawa zewnętrzne byłyby podobne wewnętrznym. Otóż, Adso, wykorzystamy nauki matematyczne. Tylko w naukach matematycznych, jak powiada Awerroes, rzeczy znane nam są tym samym, co rzeczy znane w sposób absolutny…

– Widzisz zatem, że dopuszczasz wiedzę powszechną.

– Wiedza matematyczna składa się z twierdzeń zbudowanych przez nasz umysł w ten sposób, by zawsze funkcjonowały jako prawda, albo dlatego że są przyrodzone, albo dlatego że matematyka była wynaleziona wpierw niż inne nauki. A bibliotekę zbudował umysł ludzki, który myślał w sposób matematyczny, jako że bez matematyki nie ma labiryntów. A chodzi wszak o zestawienie naszych twierdzeń matematycznych z twierdzeniami budowniczego, więc z tego porównania może wyniknąć wiedza, ponieważ mamy tu do czynienia z wiedzą o terminach opisujących terminy. I tak czy owak przestań wciągać mnie w dysputy metafizyczne. Co za diabeł ukąsił cię dzisiaj? Weź raczej, wszak masz dobre oczy, pergamin, tabliczkę, coś, na czym można robić znaki, i rysik… dobrze, masz, co trzeba, chwat z ciebie, Adso. Obejdźmy Gmach, dopóki mamy trochę światła.

Krążyliśmy więc długo wokół Gmachu. To jest oglądaliśmy z daleka basztę wschodnią, południową i zachodnią wraz z przylegającymi do nich murami. Reszta bowiem wychodziła na urwiska, ale z racji symetrii nie powinna być odmienna od tego, co widzieliśmy.

– Widzimy —zauważył Wilhelm, nakazując zapisywać ściśle dane na mojej tabliczce —że każda ściana ma dwa okna, a każda baszta pięć.

– Teraz rozważ sobie —polecił mój mistrz. —Każdy pokój, który widzieliśmy, miał jedno okno…

– Prócz pokojów siedmiobocznych —rzekłem.

– I jest to naturalne, gdyż są w środku każdej wieży.

– I prócz tych kilku, które nie miały okien, choć nie były siedmioboczne.

– Zapomnij o nich. Najpierw znajdźmy regułę, potem postarajmy się uzasadnić wyjątki. A więc mielibyśmy po zewnętrznej stronie pięć pokojów na każdą wieżę i dwa na każdy mur, wszystkie z oknami. Ale jeśli z pokoju z oknem idzie się ku środkowi Gmachu, napotykamy kolejną salę z oknem. To znak, że chodzi o okna wewnętrzne. A teraz, jaki kształt ma dziedziniec wewnętrzny, kiedy patrzeć nań z kuchni lub ze skryptorium?

– Ośmiokątny —odpowiedziałem.

– Świetnie. A w skryptorium na każdą stronę ośmiokąta wychodzi dwoje okien. Oznacza to, że na bokach owego ośmiokąta mamy po dwa pokoje wewnętrzne. Czyż nie tak?

– Tak, ale pokoje bez okien?

– Jest ich wszystkiego osiem. W istocie wewnętrzna, siedmioboczna sala każdej baszty ma pięć ścian, które wychodzą na pięć pokoi. Z czym sąsiadują dwie pozostałe ściany? Z pokojem przylegającym do ściany zewnętrznej nie, gdyż byłyby w niej okna, ani z pokojem przylegającym do ośmiokąta, z tej samej przyczyny oraz dlatego, że byłyby to wówczas pokoje nader wydłużone. Spróbuj narysować bibliotekę, jakbyś patrzał na nią z góry. Widzisz, że każdej wieży winny odpowiadać dwa pokoje, które graniczą z pokojem siedmiobocznym i wychodzą na dwa pokoje graniczące z wewnętrzną studnią ośmiokątną.

Spróbowałem nakreślić rysunek, który mój mistrz mi podpowiadał, i wydałem z siebie okrzyk triumfu:

– Ależ w takim razie wiemy wszystko! Pozwól mi policzyć… Biblioteka ma pięćdziesiąt sześć pokojów, z czego cztery siedmiokątne, zaś pięćdziesiąt dwa mniej więcej kwadratowe, z tych cztery są bez okien, a dwadzieścia osiem wychodzi na zewnątrz i szesnaście do wewnątrz!

– A każda z czterech baszt ma pięć pokojów czworobocznych i jeden siedmioboczny… Biblioteka zbudowana jest zgodnie z niebiańską harmonią, której przypisać można rozmaite i zadziwiające znaczenia…

– Wspaniałe odkrycie —rzekłem —ale w takim razie, dlaczego tak trudno rozeznać się w niej?

– Ponieważ układ przejść nie odpowiada żadnemu prawu matematycznemu. Jedne pokoje dają dostęp do kilku innych, inne do jednego tylko, i można zadać sobie pytanie, czy nie ma takich, które nie prowadzą do żadnych dalszych. Jeśli rozważysz ten element, a też brak światła i brak wszelkiej wskazówki co do położenia słońca (dodaj jeszcze wizje i zwierciadła), zrozumiesz, czemu labirynt może zbić z pantałyku każdego, kto go przemierza, wzburzony już wszak poczuciem winy. Z drugiej strony pomyśl, jak byliśmy zrozpaczeni wczoraj wieczorem, kiedy nie potrafiliśmy znaleźć drogi. Zasada zbijania z pantałyku w połączeniu z zasadą ładu; ten rachunek wydaje mi się wzniosły. Budowniczowie biblioteki byli wielkimi mistrzami.

– Jak więc będziemy się rozeznawać?

– Teraz nie jest to już trudne. Mamy szkic, który nakreśliłeś i który lepiej lub gorzej musi odpowiadać planowi biblioteki; kiedy więc tylko znajdziemy się w pierwszej sali siedmiokątnej, ruszymy w takim kierunku, by od razu trafić na dwa pokoje ślepe. Potem, idąc stale w prawo, po przejściu trzech lub czterech pokojów winniśmy znowu znaleźć się w baszcie, tym razem niechybnie w północnej, a potem prędzej czy później trafimy do kolejnego pokoju ślepego, po lewej stronie sąsiadującego z salą siedmioboczna, a z prawej dającego dostęp do początku szlaku przypominającego ten, o którym mówiłem przed chwilą, aż dotrzemy do baszty zachodniej.

– Tak, jeśli tylko każdy z pokojów daje dostęp do wszystkich innych…

– W istocie. I dlatego przyda nam się twój plan, gdyż będziemy mogli zaznaczyć ściany ślepe i wiedzieć w ten sposób, na ile zbaczamy. Ale to nie będzie trudne.

– Czy jednak możemy mieć pewność, że to się sprawdzi? —spytałem zaniepokojony, gdyż wszystko wydało mi się zbyt proste.

– Sprawdzi —odparł Wilhelm. – Omnes enim causae effectuum naturalium dantur per lineas, angulos et figuras. Aliter enim impossibile est scire propter quid in illis [80]80
  Omnes enim… —Wszystkie bowiem skutki naturalne mają dane przyczyny poprzez linie, kąty i figury. Inaczej bowiem niemożliwa jest wiedza o ich przyczynie.


[Закрыть]
 —zacytował. —To słowa jednego z wielkich mistrzów z Oksfordu. Lecz nie wiemy jeszcze wszystkiego. Nauczyliśmy się, jak się nie zgubić. Teraz trzeba dowiedzieć się, czy jest jakaś reguła, która rządzi rozmieszczeniem książek w pokojach. A wersety z Apokalipsymówią nam raczej niewiele, również dlatego, że wiele z nich powtarza się w rozmaitych pokojach…

– A przecież w księdze apostoła można by znaleźć więcej niż pięćdziesiąt sześć wersetów!

– Bez wątpienia. Tak więc tylko niektóre z nich są właściwe. Jakby mieli ich mniej niż pięćdziesiąt, trzydzieści, dwadzieścia… Och, na brodę Merlina!

– Czyją?

– Nic, nic, to czarodziej z mojej krainy… Użyli tylu wersetów, ile jest liter alfabetu! Z pewnością tak jest! Tekst wersetu nie liczy się, liczą się tylko litery początkowe. Każdy pokój oznaczony jest literą alfabetu, zaś wszystkie razem tworzą pewien tekst, który winniśmy odkryć!

– Jak poemat ułożony w kształt krzyża albo ryby!

– Mniej więcej, i prawdopodobnie w czasach, kiedy budowano bibliotekę, ten rodzaj wiersza był bardzo w modzie.

– Ale gdzie zaczyna się tekst?

– Od kartusza większego niż inne w siedmiokątnej sali baszty wejściowej… chyba że… Ależ tak, zdania z literami czerwonymi!

– Jest ich mnóstwo!

– A więc będzie dużo tekstów albo dużo słów. Teraz przerysujesz staranniej i w powiększeniu ten plan, a potem, kiedy będziemy zwiedzać bibliotekę, nie tylko będziesz zaznaczał swoim rysikiem, ale leciutko, pokoje, przez które przechodzimy, oraz położenie drzwi i ścian (nie zapominając o oknach), lecz również początkową literę wersetu, a także, postępując jak biegły miniator, powiększysz litery czerwone.

– Ale jak to się dzieje —rzekłem pełen podziwu —że udało ci się rozwikłać tajemnicę biblioteki patrząc na nią z zewnątrz, a nie zdołałeś, kiedy byłeś w środku?

– Tak też i Bóg zna świat, gdyż zamyślił go w swoim umyśle jakby z zewnątrz, zanim go stworzył, my zaś zasady świata nie znamy, gdyż żyjemy w środku i oglądamy już stworzony.

– Tak więc można poznawać rzeczy patrząc na nie z zewnątrz!

– Rzeczy wytworzone sztuką, albowiem przebiegamy w naszym umyśle szlak rozumowania rzemieślnika. Zaś rzeczy natury nie, gdyż nie są dziełem naszego umysłu.

– Czy w przypadku biblioteki na pewno będzie to wystarczające?

– Tak —odparł Wilhelm. —Ale tylko w tym właśnie przypadku. Teraz pójdziemy odpocząć. Ja nie mogę uczynić nic do jutra, kiedy dostanę w końcu, mam taką nadzieję, moje soczewki. Lepiej więc przespać się i wstać wcześnie. Spróbuję się zastanowić.

– A wieczerza?

– Ach tak, wieczerza. Pora już minęła. Mnisi są na komplecie. Ale może kuchnia jest jeszcze otwarta. Chodźmy czegoś poszukać.

– Skraść?

– Poprosić Salwatora, który jest teraz twoim przyjacielem.

– Więc skradnie on!

– Czyż jesteś stróżem brata swego? —zapytał Wilhelm słowami Kaina. Ale spostrzegłem, że żartował i chciał powiedzieć, iż Bóg jest wielki i miłosierny. Z tej przyczyny przystąpiłem do poszukiwań i znalazłem Salwatora koło stajni.

– Piękny —rzekłem wskazując na Brunellusa, by jakoś zacząć rozmowę. —Chciałbym go dosiąść.

–  No se puede. Abbonis est.Ale nie trzeba dobrego konia, by mknąć szybko… —Wskazał na konia mocnego, lecz bez wdzięku —Ten też sufficit… Vide illuc, tertius equi…

Chciał wskazać mi trzeciego konia. Roześmiałem się z jego błazeńskiej łaciny.

– I cóż uczyniłbyś z tym? —zapytałem.

I opowiedział mi dziwną historię. Rzekł, że każdego konia, nawet zwierzę najstarsze i najwątlejsze, można uczynić równie szybkim, jak Brunellus. Należy domieszać mu do siana zielska, które zowie się satyrion, dobrze roztartego, a potem namaścić kopyta tłuszczem jelenia. Następnie dosiada się konia i nim zepnie się go ostrogami, obraca mu się nozdrza do lewantu i trzykroć wypowiada do ucha szeptem słowa „Kasper, Melchior, Merchizard”. Koń ruszy z kopyta i przebędzie w godzinę drogę, na którą Brunellus potrzebuje ośmiu. A jeśli zawiesi mu się na szyi zęby wilka, którego tenże koń pędząc zabił, zwierzę nie będzie nawet czuło zmęczenia.

Zapytałem, czy kiedy próbował. Zbliżając się podejrzliwie i tchnąć swoim doprawdy niemiłym oddechem, szepnął mi do ucha, że jest to nader trudne, albowiem satyrion uprawiają teraz tylko biskupi i rycerze, którzy są tamtych przyjaciółmi, a posługują się nim dla spotęgowania swej mocy. Przerwałem mu ten wykład i oznajmiłem, że mój mistrz chciałby przeczytać pewne księgi w swojej celi i pragnie tamże spożyć posiłek.

– Robię —odparł —robię syr w zasmażce.

– Jak się to przyrządza?

–  Facilis.Weź elsyr, który nie będzie zbyt stary ani zbyt nasolony, i pokrój na wąskie paski, kwadraty albo sicutzechcesz. Et posteapołożysz odrobinę butierolub struclo fresco à rechauffer sobre żar.A w to vamos a ponerdwa plastry syra, a kiedy zmięknie, sucrum et cannella supra positurum du bis.I podawać natychmiast in tabula,gdyż należy spożywać todogorący.

– Niechaj będzie syr w zasmażce —odparłem. A on zniknął w progu kuchni, mówiąc, bym zaczekał. Przybył pół godziny później z talerzem pokrytym pianą. Zapach był przyjemny.

– Masz —rzekł i podał mi też wielki kaganek pełen oliwy.

– Po co? —zapytałem.

–  Sais pas, moi —rzekł z miną obłudną. – Fileischtwój magister chce ire inmiejsce ciemne esta noche.

Salwator najwidoczniej wiedział więcej, niż podejrzewałem. Nie pytałem dalej i zaniosłem posiłek Wilhelmowi. Zjedliśmy i wróciłem do mojej celi. Albo przynajmniej udałem. Chciałem znaleźć jeszcze Hubertyna i cichcem przemknąłem do kościoła.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю