355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Умберто Эко » Imię róży » Текст книги (страница 11)
Imię róży
  • Текст добавлен: 19 сентября 2016, 14:44

Текст книги "Imię róży"


Автор книги: Умберто Эко



сообщить о нарушении

Текущая страница: 11 (всего у книги 40 страниц)

NONA
Kiedy to opat okazuje dumę z zamożności swojego opactwa i lęk przed heretykami, a pod koniec Adso rozważa, czy nie uczynit źle wybierając się w podróż po świecie.

Zastaliśmy opata w kościele przed głównym ołtarzem. Przyglądał się pracy paru nowicjuszy; wydobyli oni z jakiejś skrytki zestaw świętych naczyń, kielichów, paten, monstrancji oraz krucyfiks, którego nie widziałem podczas porannego nabożeństwa. Aż krzyknąłem z zachwytu wobec olśniewającego piękna tych świętych sprzętów. Było samo południe i światło wlewało się strumieniami przez okna chóru, a jeszcze więcej przez okno od frontu, tworząc białe kaskady, jakby mistyczne potoki Boskiej substancji, krzyżując się w rozmaitych miejscach kościoła, zalewając też ołtarz.

Naczynia, kielichy —wszystko ujawniało swoją cenną materię; widziałem, jak między żółtością złota, nieskalaną bielą kości słoniowej i przejrzystością kryształu lśnią klejnoty najrozmaitszych barw i wielkości, i rozpoznałem hiacynt, topaz, rubin, szafir, szmaragd, chryzolit, onyks, karbunkuł, jaspis i agat. I jednocześnie spostrzegłem to, co uszło mojej uwagi rano, albowiem najprzód porwała mnie modlitwa, zaś później powaliło przerażenie; antependium i trzy kwatery, które zwieńczały ołtarz, były całkowicie ze złota, a wreszcie cały ołtarz zdał się ze złota, z którejkolwiek strony by się nań spojrzało.

Opat uśmiechnął się widząc moje osłupienie.

– Bogactwa, które widzicie —rzekł, zwracając się do mnie i mego mistrza —a też inne, które jeszcze zobaczycie, są spuścizną po wiekach pobożności i oddania się Bogu oraz świadectwem potęgi i świetności tego opactwa. Książęta i możni tego świata, arcybiskupi i biskupi składali w ofierze dla wzbogacenia tego ołtarza i świętych naczyń doń przeznaczonych pierścienie od swojej inwestytury, wyroby ze złota i kamienie, które były znakiem ich wielkości, i pragnęli, by zostały tu przetopione dla większej chwały Pana i tego miejsca Jemu oddanego. Chociaż dzisiaj opactwo zasmuciło się owym żałosnym wydarzeniem, nie możemy w obliczu naszej wątłości zapominać o sile i potędze Najwyższego. Zbliża się święto Bożego Narodzenia i przystępujemy do czyszczenia złotych sprzętów, by tym sposobem narodziny Zbawiciela były potem świętowane z całą wystawnością i wspaniałością, na jakie zasługują i jakich wymagają. Wszystko winno ukazać się w całym swym blasku… —dorzucił, wpatrując się uporczywie w Wilhelma, i zrozumiałem później, czemu z taką dumą nalegał na usprawiedliwienie swojego zatrudnienia —sądzimy bowiem, iż jest użyteczne i stosowne nie ukrywać darów złożonych Bogu, lecz przeciwnie, wychwalać je.

– Z pewnością —rzekł wielce uprzejmie Wilhelm —skoro, ojcze wielebny, uznajesz, że Pan w ten właśnie sposób winien być wielbiony, to opactwo osiągnęło największą doskonałość w głoszeniu Jego chwały.

– I tak być powinno —rzekł opat. —Skoro dzbanki i czasze ze złota i małe złote moździerze zgodnie ze zwyczajem służyły z woli Boga lub rozkazu proroków do zbierania krwi kóz i cieląt lub jałówek w świątyni Salomona, tym bardziej naczynia ze złota, kosztowne kamienie i to wszystko, co największą ma wartość wśród rzeczy stworzonych, winno być używane z czcią i pobożnością do zbierania krwi Chrystusa! Choćby substancja, z której jesteśmy uczynieni, stworzona była na nowo i stała się tą samą, co substancja cherubinów i serafinów, jeszcze niegodną byłaby służby przy ofierze tak niewypowiedzianej…

– I tak niechaj będzie —powiedziałem.

– Wielu mówi, że umysł natchniony świętością, czyste serce, intencja pełna wiary winny wystarczyć dla sprawowania tego świętego obrządku. My jako pierwsi potwierdzamy jasno i stanowczo, że jest to rzecz główna; lecz w naszym przekonaniu hołd należy składać także poprzez zewnętrzną ozdobę świętych sprzętów, jest bowiem nader słuszne i stosowne, byśmy służyli naszemu Zbawcy we wszystkich rzeczach i bez reszty, Jemu, który zechciał przysporzyć nam wszystkich rzeczy w całości i bez wyjątków.

– Taki zawsze był pogląd wielkich waszego zakonu —przyznał Wilhelm —i przypominam sobie, jak pięknie pisał o ozdobach kościoła wielki i czcigodny opat Suger.

– Tak jest —rzekł opat. —Spójrzcie na ten krucyfiks. Jest jeszcze nie dokończony… —Wziął krucyfiks do ręki z miłością, a oblicze jaśniało mu szczęściem. —Brak tu jeszcze paru pereł, nie znalazłem takich, które by miały stosowne wymiary. Niegdyś święty Andrzej zwrócił się ku krzyżowi z Golgoty mówiąc, iż jest ozdobiony członkami Chrystusa niby perłami. I perłami właśnie winno być ozdobione to skromne wyobrażenie wielkiego cudu. Choć uznałem też za rzecz odpowiednią osadzenie w tym miejscu, tuż nad głową Zbawiciela, najpiękniejszego diamentu, jaki zdarzyło się wam widzieć. —Pogłaskał pobożnymi rękami, swymi długimi, białymi palcami najcenniejsze części świętego drzewa albo raczej kości słoniowej, albowiem z tej wzniosłej materii zrobione były ramiona krzyża.

– Kiedy rozkoszuję się wszystkimi pięknościami tego domu Boga, czar wielobarwnych kamieni odrywa mnie od trosk o sprawy inne, a pełna czci medytacja, przeistaczając to, co materialne, w to, co niematerialne, skłania ku rozmyślaniom nad rozmaitością świętych cnót, wówczas zda mi się, że oto znalazłem się, by tak rzec, w dziwnym rejonie świata, w rejonie, który ani nie jest bez reszty zamknięty w brudzie ziemskim, ani całkowicie wyzwolony w czystości niebios. I zda mi się, że z łaski Bożej mogę być wzniesiony z tego niższego świata do wyższego drogą anagogiczną…

Mówiąc zwracał twarz w stronę nawy. Fala światła, przenikającego od góry, dzięki szczególnej przychylności gwiazdy dziennej oświetlała mu twarz i ramiona, które otworzył na kształt krzyża, ogarnięty zapałem.

– Wszelkie stworzenie —powiedział —widoczne czy niewidoczne, jest światłem niesionym bytowi przez Ojca światłości. Ta kość słoniowa, ten onyks, lecz i kamień wokół nas, są światłem, ponieważ postrzegam, że są dobre i piękne, że istnieją podług własnych reguł proporcji, że różnią się rodzajem i gatunkiem od wszystkich innych rodzajów i gatunków, że są określone własną liczbą, że nie przynoszą ujmy swojemu rodzajowi, że szukają właściwego im miejsca stosownie do swej wagi. I tym lepiej te sprawy są mi objawione, im materia, na którą patrzę, jest przez swą naturę cenniejsza, i o tyle jaśniejsze światło pada na twórczą potęgę Boga, jeżeli do wzniosłości niedostępnej w swej pełni przyczyny wspinam się od wzniosłego skutku; i o ileż lepiej o Boskiej przyczynowości mówi mi cudowny skutek, jak złoto i diamenty, skoro mówić mi o niej potrafi nawet łajno i owad! Tak więc, kiedy w tych kamieniach dostrzegam owe sprawy wyższe, dusza płacze ze wzruszenia i radości, i nie z ziemskiej próżności lub umiłowania bogactwa, ale z najczystszego ukochania przyczyny pierwszej, która swej przyczyny nie ma:

– Doprawdy, oto najsłodsza z teologii —rzekł Wilhelm z doskonałą pokorą, i pomyślałem, że użył tej podstępnej figury, którą retorycy nazywają ironią, a której użycie zawsze winno być poprzedzone przez pronuntiatiobędące jej sygnałem i uzasadnieniem; tej rzeczy Wilhelm nie czynił nigdy. Oto powód, dla którego opat, bardziej skłonny do używania figur w mowie, wziął Wilhelma dosłownie i dorzucił jeszcze, porwany mistycznym uniesieniem:

– Jest to najprostsza z dróg wiodących do Najwyższego, materialna teofania.

Wilhelm chrząknął grzecznie:

– Ech… och… —rzekł. Czynił tak, kiedy chciał zmienić przedmiot rozmowy. Łatwo to osiągał, albowiem jego zwyczajem, i zdaje mi się, że jest to typowe dla ludzi z jego ziemi, było pojękiwać przewlekle za każdym razem, kiedy miał zabrać głos, jakby za przystąpienie do wyrażenia ukształtowanej przecie myśli płacił wielkim wysiłkiem umysłowym. I jak się już przekonałem, im większą liczbą wstępnych jęków opatrywał wystąpienie, tym pewniejszy był słuszności twierdzeń, jakie miał w nim wypowiedzieć.

– Ech… och… —rzekł więc Wilhelm. —Mamy mówić o spotkaniu i o dyskusji na temat ubóstwa…

– Ubóstwo… —powiedział zaprzątnięty jeszcze swoimi myślami opat, jakby z trudem przychodziło mu zstąpienie z tych pięknych regionów świata, w które wyniosły go jego klejnoty. —To prawda, spotkanie…

I zaczęli żywo rozprawiać o rzeczach, które po części już znałem, a po części zdołałem pojąć teraz, przysłuchując się rozmowie. Chodziło, jak już wspomniałem na samym początku mej wiernie spisywanej kroniki, o podwójny spór, z jednej strony przeciwstawiający cesarza papieżowi, z drugiej zaś papieża franciszkanom z kapituły w Perugii, którzy, aczkolwiek z wieloma latami opóźnienia, uznali za swoje tezy duchowników o ubóstwie Chrystusa; oraz o intrygę, która powiązała franciszkanów z cesarstwem i która —z trójkąta sprzeczności i przymierzy —przeobraziła się teraz w czworokąt wskutek wtrącania się, dla mnie jeszcze zupełnie niezrozumiałego, opatów zakonu Świętego Benedykta.

Nigdy nie pojąłem jasno racji, dla których opaci benedyktyńscy udzielili obrony i schronienia franciszkańskim duchownikom, nim jeszcze ich własny zakon zaczął podzielać w pewnej mierze owe zapatrywania. Chociaż bowiem duchownicy głosili wyrzeczenie się wszelkich dóbr ziemskich, opaci mojego zakonu, a właśnie dopiero co uzyskałem olśniewające tego potwierdzenie, szli drogą nie mniej cnotliwą, ale w kierunku całkowicie przeciwnym. Jak mi się zdaje, opaci uznali, że nadmierna potęga papieża oznacza nadmierną potęgę biskupów i miast, a przecież mój zakon utrzymał w ciągu wieków nienaruszoną swoją potęgę właśnie w walce z duchowieństwem świeckim i miejskimi kupcami, obejmując rolę bezpośredniego mediatora między niebem a ziemią oraz doradcy monarchów.

Tyle razy słyszałem, jak powtarza się zdanie, że lud Boży dzieli się na pasterzy (albo księży), psy (albo wojowników) i owieczki, czyli lud. Ale potem nauczyłem się, że owo zdanie można wypowiadać na rozmaite sposoby. Benedyktyni mówili często nie o trzech porządkach, ale o dwóch wielkich dziedzinach, jednej dotyczącej zarządzania rzeczami ziemskimi i drugiej zarządzającej rzeczami niebiańskimi. W zakresie spraw ziemskich miał miejsce podział na księży, panów świeckich i lud, ale nad tym trójpodziałem dominował ordo monachorum,ogniwo łączące bezpośrednio lud Boży z niebem, mnisi zaś nie mieli nic wspólnego z tymi pasterzami świeckimi, którymi są księża i biskupi, nieuczeni i zdeprawowani, skłonni teraz sprzyjać interesom miast, gdzie owieczkami nie są już jakże poczciwi i wierni wieśniacy, lecz kupcy i rękodzielnicy. Zakon benedyktyński nie miał nic przeciw temu, żeby rządy nad prostaczkami powierzone były księżom świeckim, byleby tylko ustanowienie ostatecznej reguły tego stosunku przypadło mnichom, będącym w bezpośredniej styczności ze źródłem wszelkiej władzy ziemskiej, cesarstwem, tak jak są ze źródłem wszelkiej władzy niebieskiej. Oto czemu, jak sądzę, wielu opatów benedyktyńskich, pragnąc przywrócić dostojeństwo cesarstwu z uszczerbkiem dla rządów miast (zjednoczonych biskupów i kupców), zgodziło się również chronić franciszkańskich duchowników, których zapatrywań nie podzielali, ale których obecność była im wygodna, podsuwała bowiem cesarstwu dobre sylogizmy przeciwko przemożnej władzy papieża.

Takie były, jak wywnioskowałem, powody, dla których w tej chwili Abbon skłaniał się do współpracy z Wilhelmem, wysłannikiem cesarza, by tym sposobem objąć rolę mediatora między zakonem franciszkańskim a stolicą apostolską. Mimo gwałtowności sporu, jakże groźnej dla jedności Kościoła, Michał z Ceseny, po wielekroć wzywany do Awinionu przez papieża Jana, postanowił w końcu przyjąć zaproszenie, nie chciał bowiem, by jego zakon starł się ostatecznie z papieżem. Ten generał franciszkanów chciał za jednym zamachem i doprowadzić do triumfu stanowiska zakonu, i pozyskać sobie papieża, a to z tego między innymi względu, iż pojmował, że bez zgody papieża nie będzie mógł pozostać długo na czele swojego zakonu.

Lecz wielu było takich, którzy ostrzegali go, że papież chce ściągnąć go do Francji, by zastawić nań pułapkę, oskarżyć go o herezję i postawić przed trybunałem. I dlatego też doradzali, by wyprawę Michała do Awinionu poprzedziły układy. Marsyliusz miał lepszy pomysł; wysłać razem z Michałem cesarskiego legata, który przedstawiłby papieżowi punkt widzenia zwolenników cesarza. Nie tyle po to, by przekonali starego Cahorsa, ale żeby wzmocnić pozycję Michała, który jako członek legacji cesarskiej nie mógłby tak łatwo paść ofiarą zemsty papieskiej.

Również ten pomysł przedstawiał jednak liczne niedogodności i nie nadawał się do wprowadzenia od razu w życie. Stąd pojawiła się myśl o wstępnym spotkaniu między członkami legacji cesarskiej a paroma wysłannikami papieża w celu wysondowania stanowisk i opracowania umów, które gwarantowałyby bezpieczeństwo włoskich gości. Organizację pierwszego posiedzenia powierzono właśnie Wilhelmowi z Baskerville. Miał on także przedstawić punkt widzenia teologów cesarskich w Awinionie, jeśliby stwierdził, że wyprawa jest możliwa bez narażenia się na niebezpieczeństwo. Przedsięwzięcie niełatwe, albowiem przypuszczano, że papież, który chciał mieć Michała samego, bo wtedy łacniej mógł go nakłonić do posłuszeństwa, wysłaną do Włoch legację pouczył, by doprowadziła, jeśli będzie to tylko możliwe, do tego, że wysłannicy cesarscy wyrzekną się wyprawy na jego dwór. Wilhelm poczynał sobie do tej pory nader zręcznie. Po długich naradach z rozmaitymi opatami benedyktyńskimi (oto przyczyna tak wielu postojów w czasie naszej podróży) wybrał opactwo, w którym właśnie się znaleźliśmy, ponieważ wiadomo było, że opat jest bardzo oddany cesarstwu, a jednocześnie dzięki wielkiej biegłości w sprawach dyplomacji nie jest źle widziany na dworze papieskim. Opactwo było więc tym neutralnym terenem, na którym dwie strony mogły się spotkać.

Ale papieżowi było jeszcze tego mało. Wiedział, że jak tylko jego legacja znajdzie się na terenie opactwa, będzie podlegać jurysdykcji opata; a ponieważ w jej skład wchodzili także księża świeccy, nie godził się na tę klauzulę, powołując się na obawy przed zasadzką cesarską. Wysunął więc warunek, by nietykalność jego wysłanników powierzona została pieczy kompanii łuczników króla francuskiego, pozostającej pod rozkazami osoby, której ufał. To właśnie dosłyszałem niewyraźnie, kiedy Wilhelm rozprawiał z wysłannikiem papieża w Bobbio; chodziło o formułę, która określi zadania tej kompanii, czyli co się rozumie przez chronienie nietykalności papieskich wysłanników. Przyjęto w końcu formułę zaproponowaną przez awiniończyków i która wydała się rozsądna: zbrojni i ich dowódca będą mieli jurysdykcję „nad wszystkimi, którzy w jakikolwiek sposób zmierzać będą do naruszenia życia członków pontyfikalnej legacji oraz wpływać na ich zachowanie i sąd przy pomocy czynów gwałtownych”. Ówcześnie zdawało się, że natchnieniem dla tych układów są troski czysto formalne. Teraz, po wydarzeniach, które miały niedawno miejsce, opat niepokoił się i wyjawił swoje wątpliwości Wilhelmowi. Jeśli legacja przybędzie do opactwa, zanim poznany zostanie autor dwóch zbrodni (dzień później zatroskanie opata musiało wzrosnąć, bo były już trzy zbrodnie), trzeba będzie przyznać, że w tych murach krąży ktoś, kto może przy pomocy czynów gwałtownych wpłynąć na sąd i zachowanie się papieskich legatów.

Na nic by się zdało zabieganie o ukrycie zbrodni, które zostały popełnione, bo jeśli doszłoby do jakichkolwiek dalszych wypadków, legaci papiescy pomyśleliby, że uknuto przeciwko nim jakiś spisek. Były więc tylko dwa rozwiązania. Albo Wilhelm odkryje mordercę przed przybyciem legacji (i w tym momencie opat wlepił w niego spojrzenie, jakby chciał przyganić mu, że dotąd nie poradził sobie z tą sprawą), albo przyjdzie uprzedzić uczciwie przedstawiciela papieża, co się dzieje, i prosić go o współpracę, by opactwo było bacznie nadzorowane podczas trwania prac. To rozwiązanie opatowi nie przypadło do smaku, bo oznaczało wypuszczenie z rąk cząstki rządów i poddanie własnych mnichów baczeniu Francuzów. Ale nie można było ryzykować. Obaj, Wilhelm i opat, trapili się obrotem, jaki przyjęły sprawy, ale nie mieli wielkiego wyboru. Obiecali więc sobie, że ostateczną decyzję podejmą w ciągu następnego dnia. Na razie nie pozostawało nic innego, jak powierzyć się miłosierdziu Bożemu i mądrości Wilhelma.

– Uczynię, co możliwe, ojcze wielebny —rzekł Wilhelm. —Ale z drugiej strony nie dostrzegam, w jaki sposób sprawa ta mogłaby naprawdę przynieść szkodę spotkaniu. Również przedstawiciel papieski pojmie, że zachodzi różnica miedzy dziełem szaleńca lub człeka żądnego krwi, lub może tylko zagubionej duszy, a poważnymi kwestiami, nad którymi dojdzie tutaj do dysputy między ludźmi prawymi.

– Tak mniemasz? —spytał opat wpatrując się w Wilhelma. —Nie zapominaj, że awiniończycy wiedzą, iż natkną się tutaj na braci mniejszych, a więc osoby niebezpiecznie bliskie braciaszkom i innym, jeszcze szaleńszym od braciaszków, na niebezpiecznych kacerzy, splamionych zbrodniami —i tutaj opat zniżył głos —wobec których wypadki, skądinąd szkaradne, jakie miały miejsce tutaj, bledną niczym chmura pod działaniem promieni słonecznych.

– Przecież to co innego! —wykrzyknął żywo Wilhelm. —Nie możesz przykładać tej samej miary do braci mniejszych z kapituły w Perugii i jakiejś bandy kacerzy, którzy opacznie pojęli posłanie Ewangelii, przemieniając walkę z bogactwem w ciąg prywatnych odwetów i krwawych szaleństw…

– Niewiele lat minęło od chwili, kiedy ledwie parę mil stąd jedna z tych band, jak je nazywasz, spustoszyła ogniem i mieczem ziemie biskupa Vercelli i okolice Nowary —odparł oschle opat.

– Masz na myśli brata Dulcyna i apostołów…

– Pseudoapostołów —poprawił opat. I oto znowu usłyszałem, jak wspomina się brata Dulcyna i pseudoapostołów, i znowu tonem ostrożnym i prawie z odcieniem lęku.

– Pseudoapostołów —zgodził się skwapliwie Wilhelm. —Ale oni nie mieli nic wspólnego z braćmi mniejszymi…

– Którzy jednak głosili tę samą cześć dla Joachima z Kalabrii —nie ustępował opat —i możesz zapytać o to swojego konfratra Hubertyna.

– Zwracam uwagę, ojcze wielebny, że teraz jest twoim konfratrem —powiedział Wilhelm z uśmiechem i rodzajem niby-ukłonu, jakby chciał powinszować opatowi tego, że zyskał dla swojego zakonu człowieka cieszącego się tak dobrym imieniem.

– Wiem, wiem —uśmiechnął się opat. —A i ty wiesz, z jaką braterską życzliwością nasz zakon przyjął duchowników, kiedy ściągnęli na siebie gniew papieża. Mam na myśli nie tylko Hubertyna, ale licznych innych, skromniejszych braci, o których niewiele się wie, choć może powinno się wiedzieć więcej. Bywało bowiem tak, żeśmy przyjmowali uciekinierów, którzy przybywali odziani w habit braci mniejszych, a później dowiadywałem się, że koleje życia niosły ich w stronę zwolenników Dulcyna…

– Również tutaj? —spytał Wilhelm.

– Również tutaj. Wyjawiam ci coś, o czym w rzeczywistości wiem bardzo niewiele, a w każdym razie nie dość, by formułować oskarżenie. Ale zważywszy, iż prowadzisz śledztwo dotyczące życia w tym opactwie, dobrze, byś i ty wiedział o tych sprawach. Powiem ci przeto, że podejrzewam, uważaj, podejrzewam w oparciu o to, co słyszałem lub odgadłem, iż w życiu naszego klucznika, który właśnie przybył tutaj przed laty razem z falą braci mniejszych, był moment bardzo mroczny.

– Klucznika? Remigiusz z Varagine miałby być zwolennikiem brata Dulcyna? Wygląda mi na człeka zbyt łagodnego, a w każdym razie mniej troszczącego się o panią biedę, niż ktokolwiek mi znany… —rzekł Wilhelm.

– I w istocie nie mogę rzec o nim nic, i korzystam z jego usług, za które wdzięczna mu jest cała wspólnota. Lecz mówię o tym po to, byś zrozumiał, jak łatwo jest znaleźć powiązania między bratem a braciaszkiem.

– Raz jeszcze, ojcze wielebny, jesteś niesprawiedliwy, jeśli wolno mi się tak wyrazić —przerwał mu Wilhelm. —Mówimy o zwolennikach Dulcyna, nie zaś o braciaszkach. O tych wiele można powiedzieć, nie wiedząc nawet, o kim się mówi, albowiem są ich rozmaite rodzaje, lecz nie, że są krwiożerczy. Można im najwyżej zarzucić, że bez należytego rozeznania wprowadzają w życie rzeczy, które duchownicy głosili z większym umiarem i ożywieni prawdziwą miłością do Boga, choć zgoda, granice między jednymi a drugimi są dość płynne…

– Ale braciaszkowie to heretycy! —przerwał oschle opat. —Nie zadowalają się utrzymywaniem, że Chrystus i apostołowie byli biedni, doktryną, która choć jej nie podzielam, może być z pożytkiem przeciwstawiona awiniońskiej pysze. Braciaszkowie dobywają z tej doktryny praktyczny sylogizm, wniosek o prawie do buntu, do pustoszenia, do deprawowania obyczaju.

– Ale którzy braciaszkowie?

– Wszyscy, w ogóle. Wiesz, że splamili się haniebnymi zbrodniami, że nie uznają małżeństwa, że przeczą istnieniu piekła, że oddają się sodomii, że przyłączają się do herezji bogomiłów porządku bułgarskiego i ordo Drygonthie…

– Proszę cię —rzekł Wilhelm —nie mieszaj rzeczy różnych! Mówisz tak, jakby braciaszkowie, patareni, waldensi, katarzy, a wraz z nimi bogomili z Bułgarii i kacerze z Dragowicy byli jednym i tym samym!

– Bo są —rzekł sucho opat —bo są, gdyż to heretycy, i są, gdyż narażają na szwank porządek świata świeckiego, także porządek cesarski, którego ty, jak się zdaje, pragniesz. Sto i więcej lat temu stronnicy Arnolda z Brescii podpalali domy szlachetnie urodzonych i kardynałów, i takie były właśnie owoce lombardzkiej herezji patarenów. Wiem o tych heretykach rzeczy straszne, a czytałem je u Cezariusza z Eisterbach. W Weronie kanonik od świętego Gedeona, Everardo, zauważył pewnego razu, że ten, który go gościł, wychodzi co noc z żoną i córką. Wypytał, nie wiem już które z trojga, żeby dowiedzieć się, dokąd to chodzą i co czynią. Przyjdź i zobacz, odpowiedziano mu, i poszedł z nimi do podziemnego domu, bardzo obszernego, gdzie zgromadziły się osoby obu płci. Herezjarcha, kiedy już zapadła cisza, wygłosił mowę pełną bluźnierstw z zamiarem zepsucia ich życia i obyczajów. Potem zgaszono świecę i każdy rzucił się na swoją sąsiadkę, nie czyniąc różnicy między żoną prawowitą a kobietą niezamężną, między wdową a dziewicą, panią a służką ani (co było najgorsze, wybacz mi, Panie, iż mówię rzeczy tak plugawe) między własną córką a siostrą. Everardo, widząc to wszystko, jako lekkomyślny i lubieżny młodzieniec, udawał wyznawcę i zbliżył się, nie wiem już, czy do córki swojego gospodarza, czy do jakiejś innej dzieweczki, i kiedy zgasła świeca, zgrzeszył z nią. Co więcej, czynił to przez ponad rok i w końcu sam mistrz oznajmił, że młodzian z taką korzyścią uczestniczy w ich zgromadzeniach, iż rychło będzie mógł nauczać neofitów. W tym momencie Everardo pojął, w jaką przepaść runął, i zdołał wymknąć się zwodniczym urokom mówiąc, że przychodził do tego domu nie dlatego, iżby pociągała go herezja, lecz iż pociągały go dziewki. Tamci wygnali go. Lecz takie oto, widzisz, jest prawo i takie życie heretyków, patarenów, katarów, joachimitów —wszelkiej maści. Nic w tym dziwnego; nie wierzą w zmartwychwstanie ciał i w piekło jako karę dla niegodziwców i utrzymują, że można robić wszystko bezkarnie. Wszak mówią o sobie catharoi,to jest czyści.

– Abbonie —rzekł Wilhelm —żyjesz w tym wspaniałym i świętym opactwie z dala od podłości świata. Życie w miastach jest o wiele bardziej złożone, niż sądzisz, i są, widzisz, stopnie w błądzeniu i niegodziwości. Lot był znacznie mniejszym grzesznikiem niż jego współobywatele, którzy mieli nieczyste myśli nawet wobec aniołów przysłanych przez Boga, zaś zdrada Piotrowa była niczym wobec zdrady Judasza, bo jednemu wybaczono, a drugiemu nie. Nie możesz uważać patarenów i katarów za to samo. Pataria to ruch reformy obyczaju w granicach praw świętej matki Kościoła. Chcą jedynie ulepszyć sposób życia osób duchownych.

– Utrzymując, że nie powinno się przyjmować sakramentów od kapłanów, którzy się zbrukali…

– I błądzą, lecz jest to tylko błąd doktrynalny. Nigdy nie zamierzali zmieniać prawa Bożego…

– Ale patariańskie kazanie Arnolda z Brescii, które ów wygłosił w Rzymie ponad dwieście lat temu, pchnęło tłum wieśniaków do podpalenia domów szlachty i kardynałów.

– Arnold starał się wciągnąć do swojego ruchu reform władze miejskie. Nie poszły za nim, znalazł natomiast zrozumienie wśród ciżby biedaków i wydziedziczonych. Nie można obarczać go winą za to, że chcąc uczynić miasto mniej zepsutym, odpowiedzieli na jego wezwanie z taką siłą i takim gniewem.

– Miasto jest zawsze zepsute.

– Miasto jest miejscem, w którym żyje dzisiaj lud Boży, my zaś jesteśmy tego ludu pasterzami. Jest miejscem zgorszenia, albowiem bogaty prałat głosi ubóstwo biednemu i wygłodzonemu ludowi. Zamieszki patarenów z tej właśnie się zrodziły sytuacji. Są godne pożałowania, nie są niepojęte. Z katarami sprawa wygląda inaczej. Jest to herezja wschodnia, która przyszła spoza Kościoła. Nie wiem, czy naprawdę popełniają lub popełniali czyny, które się im przypisuje. Wiem, że odrzucają małżeństwo i przeczą istnieniu piekła. Zadaję sobie pytanie, czy o wiele z czynów, których nie popełnili, nie oskarżono ich dlatego tylko, że podtrzymywali takie a nie inne idee (z pewnością haniebne).

– I powiadasz mi, że katarzy nie wmieszali się między patarenów i że jedni i drudzy nie są niczym innym, jak tylko dwoma z niezliczonych twarzy tego samego zła?

– Powiadam, że wiele z tych herezji, niezależnie od doktryn, których bronią, ma powodzenie u prostaczków, ponieważ podsuwają im nadzieję innego życia. Powiadam, że bardzo często prostaczkowie niewiele wiedzą o doktrynie. Powiadam, że nieraz tłumy prostaczków pomieszały kazania katarskie z kazaniami patarenów, te zaś z tym, co mówią duchownicy. Życie prostaczków, Abbonie, nie jest rozświetlone mądrością i czujnym baczeniem na rozróżnienia, jakich dokonują mędrcy. Udręczone jest chorobą, ubóstwem, wyraża się z trudem wskutek niewiedzy. Dla wielu z tych ludzi przyłączenie się do grupy heretyków jest tylko jednym ze sposobów, ani gorszym, ani lepszym, wykrzyczenia swojej rozpaczy. Dom kardynała można spalić bądź dlatego, że pragnie się udoskonalić życie duchowieństwa, bądź że przeczy się istnieniu piekła, o którym owo duchowieństwo mówi. Lecz zawsze dlatego, że istnieje to piekło na ziemi i że żyje w nim trzoda, której jesteśmy pasterzami. Wszak wiesz doskonale, że jak oni nie czynią rozróżnienia między Kościołem bułgarskim a zwolennikami księdza Lipranda, tak często władza cesarska i jej stronnicy nie rozróżniają duchowników od kacerzy. Nierzadko grupy gibelinów, chcąc pobić swoich przeciwników, podtrzymywały wśród ludu prądy katarskie. Zdaje mi się, że czynili źle. I teraz wiem, że te same grupy, chcąc pozbyć się tych niespokojnych, zbyt niebezpiecznych i za „prostackich” adwersarzy, przypisywały jednym herezje innych i słały wszystkich na stos. Widziałem, przysięgam ci, Abbonie, widziałem na własne oczy, jak ludzi żyjących cnotliwie, szczerych zwolenników ubóstwa i czystości, lecz wrogów biskupów, owi biskupi oddawali sądom świeckim pozostającym na usługach bądź to cesarstwa, bądź wolnych miast, oskarżając ich o wspólnotę płciową, sodomię, niecne praktyki —którymi może nie ci, lecz właśnie tamci zgrzeszyli. Prostaczkowie są przeznaczeni na rzeź, można ich wykorzystać, kiedy trzeba przysporzyć kłopotów wrogiemu obozowi, ale , poświęca się ich, kiedy stają się zbędni.

– Czy przeto —rzekł opat z widoczną złośliwością —brat Dulcyn i jego szaleńcy, Gerard Segalelli i jego nikczemni mordercy byli niecnymi katarami czy zacnymi braciaszkami, sodomickimi bogomiłami czy reformatorskimi patarenami? Zechciej mi więc powiedzieć, Wilhelmie, ty, który wiesz wszystko o heretykach, tak że zdasz się jednym z nich, gdzie jest prawda?

– Niekiedy ani po jednej, ani po drugiej stronie —odrzekł ze smutkiem Wilhelm.

– Czy dostrzegasz więc, że nawet ty nie potrafisz już rozróżnić między tym, co jest heretyckie, a tym, co heretyckie nie jest? Ja mam przynajmniej moją regułę. Wiem, że heretykami są ci, co narażają na szwank porządek, według którego rządzi się lud Boży. I bronię cesarstwa, gdyż ono mi ten porządek zapewnia. Zwalczam papieża, gdyż daje władzę duchową biskupom z miast, którzy sprzymierzają się z kupcami i cechami, a nie umieją tego porządku utrzymać. My utrzymywaliśmy go przez wieki. Co się zaś tyczy heretyków, mam jedną regułę i streszcza się ona w odpowiedzi, jaką Arnold Amalryk, opat Citeaux, dał temu, który pytał go, co uczynić z mieszkańcami Béziers, miasta podejrzanego o herezję: Zabij ich wszystkich, Bóg rozpozna swoich.

Wilhelm spuścił wzrok i trwał chwilę w milczeniu. Potem rzekł:

– Miasto Béziers zostało wzięte i nasi nie oglądali się ani na godność, ani na płeć, ani na wiek i prawie dwadzieścia tysięcy ludzi umarło od miecza. Po tej rzezi miasto splądrowano i spalono.

– Wojna święta to też wojna.

– Wojna święta to też wojna. Właśnie dlatego może nie powinno być wojen świętych. Lecz cóż mówię, jestem tu, by bronić praw Ludwika, który wszak pustoszy ogniem Italię. Ja też zostałem wciągnięty w grę dziwacznych przymierzy. Dziwne przymierze duchowników z cesarstwem, dziwne cesarstwa z Marsyliuszem, który żąda suwerenności dla ludu. I dziwne przymierze między nami dwoma, tak odmiennymi w słowach, które wypowiadamy, i w tradycji. Ale mamy dwa zadania wspólne. Powodzenie spotkania i odkrycie mordercy. Starajmy się postępować w pokoju.

Opat otworzył ramiona.

– Daj mi pocałunek pokoju, bracie Wilhelmie, Z człowiekiem o takiej wiedzy jak twoja można długo rozprawiać o subtelnych kwestiach teologii i moralności. Lecz nie powinniśmy folgować upodobaniom do dysputy, jak czynią to mistrzowie z Paryża. To prawda, mamy przed sobą ważne zadanie, przeto musimy postępować wspólnie i zgodnie. Ale zacząłem mówić o tych rzeczach, bo sądzę, że mają one pewien związek, czy pojmujesz? Związek możliwy, a więc rzecz w tym, iż tamci mogą dostrzec jakieś ogniwo łączące zbrodnie, które tu miały miejsce, z tezami twoich współbraci. Dlatego też ostrzegłem cię i dlatego musimy zapobiec wszelkiemu podejrzeniu lub insynuacji ze strony awiniończyków.

– Czyż nie winienem pomyśleć, ojcze wielebny, że wskazałeś mi również trop w moim śledztwie? Utrzymujesz, że u źródła niedawnych wydarzeń może być jakaś mroczna historia sięgająca heretyckiej przeszłości któregoś z mnichów?

Opat milczał przez jakiś czas, patrząc na Wilhelma, a jego twarz pozostawała bez wyrazu. Potem rzekł:

– W tej smutnej sprawie ty jesteś inkwizytorem. Twoją rzeczą jest być podejrzliwym, a nawet podejmować ryzyko podejrzenia niesłusznego. Ja jestem tutaj tylko ojcem dla wszystkich. I dodam, że gdybym wiedział, iż przeszłość jednego z moich mnichów skłania do uzasadnionych podejrzeń, już bym przystąpił do wykorzenienia chwastu. Co ja wiem, wiesz i ty. To, czego nie wiem, winno wyjść na światło dnia dzięki twojej mądrości. Lecz w każdym przypadku mów o wszystkim zawsze i przede wszystkim mnie. —Skłonił się i wyszedł z kościoła.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю