355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Умберто Эко » Imię róży » Текст книги (страница 31)
Imię róży
  • Текст добавлен: 19 сентября 2016, 14:44

Текст книги "Imię róży"


Автор книги: Умберто Эко



сообщить о нарушении

Текущая страница: 31 (всего у книги 40 страниц)

DZIEŃ SZÓSTY

JUTRZNIA
Kiedy to książętasederunt, a Malachiasz wali się na ziemię.

Zeszliśmy na jutrznię. Ta ostatnia część nocy, prawie pierwsza w nadchodzącym nowym dniu, była mglista. Kiedy szedłem przez dziedziniec klasztorny, wilgoć przenikała mnie do szpiku kości, była udręką po niespokojnym śnie. Chociaż w kościele było zimno, wydałem westchnienie ulgi, gdy ukląkłem pod sklepieniami, chroniony od żywiołów, pocieszony ciepłem innych ciał i modlitwy.

Śpiewanie psalmów dopiero się zaczęło, kiedy Wilhelm wskazał mi puste miejsce w stallach przed nami, między Jorgem a Pacyfikiem z Tivoli. Było to miejsce Malachiasza, który siadał zawsze u boku ślepca. Nie tylko my spostrzegliśmy, że nie ma Malachiasza. Z jednej strony zobaczyłem zatroskane spojrzenie opata, który z pewnością wiedział już, że te nieobecności są zwiastunami złych nowin. A z drugiej zobaczyłem szczególny niepokój, który targał starym Jorgem. Jego oblicze, zwykle takie trudne do rozszyfrowania z powodu białych oczu pozbawionych światła, w trzech czwartych okrywał cień, ale nerwowe i niespokojne były jego dłonie. Rzeczywiście kilka razy pomacał miejsce obok siebie, jakby chcąc sprawdzić, czy jest zajęte. Powtarzał ten gest w regularnych odstępach czasu, jakby mając nadzieję, że nieobecny ukaże się lada moment, lecz bojąc się, że nie obaczy, jak się ukazuje.

– Gdzie może być bibliotekarz? —szepnąłem do Wilhelma.

– Malachiasz —odparł —jest teraz jedynym, który miał w swoich dłoniach księgę. Jeśli nie on jest winny zbrodni, może nie znać niebezpieczeństw, jakie ona zawiera…

Nie było nic więcej do powiedzenia. Trzeba było czekać. I czekaliśmy, my, opat, który nadal patrzył na pustą stalle, Jorge, który nie przestawał badać ciemności dłońmi.

Kiedy nabożeństwo dobiegło końca, opat przypomniał mnichom i nowicjuszom, że trzeba przygotować się do wielkiej mszy na Boże Narodzenie i że dlatego, jak zazwyczaj, wykorzysta się czas przed laudą, by wypróbować harmonię całej wspólnoty przy wykonywaniu niektórych pieśni przewidzianych na tę sposobność. Ten oddział nabożnych ludzi był w istocie zestrojony jak jedno ciało i jeden głos i poznawało się w śpiewie jedność, która wytworzyła się z biegiem minionych lat, jakby śpiewała jedna jeno dusza.

Opat prosił o zaintonowanie Sederunt.

 
Sederunt principes
et adversus me
loquebantur, iniqui.
Persecuti sunt me.
Adjuva me, Domine,
Deus meus salvum me
fac propter magnam misericordiam tuam. [120]120
  Sederunt principes…
Siedzieli książętai przeciw mnieszemrali, niegodziwi.Prześladowali mnie.Wspomóż mnie, Panie,Boże mój, wybaw, mniedla wielkiego miłosierdzia twego.

[Закрыть]

 

Zastanowiłem się, czy opat nie wybrał z rozmysłem tego graduału, by odśpiewano go w nocy, kiedy pełnili jeszcze swoje funkcje wysłannicy książąt, chcąc przypomnieć, jak to od wieków nasz zakon gotów był stawiać opór prześladowaniom ze strony możnych, a to dzięki swojemu szczególnemu związkowi z Panem, Bogiem zastępów. I rzeczywiście początek pieśni dał wrażenie wielkiej mocy.

Na pierwszej sylabie sezaczął się powolny i uroczysty chór dziesiątków głosów, których niskie brzmienie wypełniło nawy i wzbiło się nad nasze głowy, choć przecież zdawało się pochodzić ze środka ziemi. I nie ustało, kiedy bowiem inne głosy zaczęły tkać na tej głębokiej i ciągłej linii serie wokaliz i melizmatów, ono —telluryczne —nadal dominowało i nie ustawało przez cały czas, jaki potrzebny jest recytującemu, by dwanaście razy, głosem skandowanym i powolnym, powtórzyć Ave Maria.I jakby wyzwolone od wszelkiego lęku, przez ufność, jaką ta uparta sylaba, alegoria wiecznego trwania, dawała modlącym się, inne głosy (w większości głosy nowicjuszy) na tej kamiennej i mocnej podwalinie wznosiły iglice, kolumny, pinakle wiotkich i spiczastych neum. I kiedy moje serce odurzało się słodyczą, kiedy wibrował climacusi porrectus, torculusi salicus,głosy owe zdawały się mówić mi, że dusza (modlących się i moja, który słuchałem), nie mogąc znieść nadmiaru uczucia, poprzez głosy pogrążała się w rozdarciu, by w porywie słodkich dźwięków wyrazić radość, ból, chwałę, miłość. W tym czasie uparta wytrwałość głosów chtonicznych nie słabła, jakby groźna obecność nieprzyjaciół, możnych, którzy prześladują lud Pana, pozostawała w zawieszeniu. Aż ta neptuniczna wrzawa jednej jedynej nuty została przezwyciężona, a przynajmniej przekonana i zniewolona rozradowanym alleluja wyśpiewanym przez tego, który się jej sprzeciwiał, i roztopiła się w majestatycznej i doskonałej zgodności i w zmierzchającej neumie.

Kiedy z trudem, niemal tępym, zostało wypowiedziane sederunt,w powietrze wzbiło się principes —pośród wielkiego i seraficznego spokoju. Nie zastanawiałem się już, kim byli możni, którzy przemawiali przeciwko mnie (nam), zniknął, roztopiony, cień tej zjawy siedzącej i groźnej.

I wydało mi się, że inne zjawy rozpłynęły się w tym momencie, albowiem po tej chwili skupienia nad śpiewem spojrzałem na stalle Malachiasza i zobaczyłem twarz bibliotekarza pośród twarzy innych modlących się, jakby nigdy go nie brakowało. Zerknąłem na Wilhelma i obaczyłem cień ulgi w jego oczach, taki sam, jaki obaczyłem z daleka i w oczach opata. Co zaś się tyczy Jorgego, znowu wysunął dłoń i, napotykając ciało swojego sąsiada, zaraz ją cofnął. Ale o nim nie potrafiłem powiedzieć, jakie uczucia nim miotają.

Teraz chór zaintonował z rozradowaniem adjuva mei wyraźna głoska awesoło pomknęła przez kościół, zaś nawet uwydało się nie mroczne jak w sederunt,ale pełne świętej siły. Mnisi i nowicjusze śpiewali, jak chce tego reguła śpiewu, z ciałami wyprostowanymi, szyją swobodną, obliczem zwróconym ku górze, z antyfonarzem prawie na wysokości ramion, można było więc czytać z niego tak, by powietrze nie wydobywało się —wskutek opuszczenia głowy —z mniejszą siłą z piersi. Ale pora była jeszcze nocna, i chociaż rozbrzmiewały trąby rozradowania, opar snu opadał na wielu spośród śpiewaków, którzy choć pochłonięci w tym czasie wydawaniem z siebie przeciągłej nuty, ufni, że poniesie ich sama fala pieśni, czasami pochylali przecież głowy, kuszeni sennością. Wówczas czuwający, także i w tej okoliczności, badali twarze w świetle lampek, by doprowadzić ich do stanu, kiedy czuwa ciało i dusza.

Najpierw więc jeden z czuwających ujrzał, że Malachiasz chwieje się w dziwny sposób, kołysze się, jakby nagle zapadł w podszczytowe opary snu, którego zapewne zabrakło mu tej nocy. Podszedł doń z kagankiem i oświetlił mu twarz, co zwróciło w tę stronę moją uwagę. Bibliotekarz nie zareagował. Czuwający dotknął go, a ten runął ciężko do przodu. Czuwający ledwie zdążył przytrzymać go przed upadkiem.

Śpiew stał się wolniejszy, głosy zgasły, nastąpiła krótka chwila zamieszania. Wilhelm natychmiast zerwał się ze swojego miejsca i rzucił się tam, gdzie teraz Pacyfik z Tivoli i czuwający rozciągali na ziemi Malachiasza, który był bez duszy.

Dotarliśmy tam prawie jednocześnie z opatem i w świetle kaganka zobaczyliśmy twarz nieszczęśliwca. Opisałem już wygląd Malachiasza, ale tej nocy i przy tym świetle był wizerunkiem śmierci. Nos wyciągnięty, oczy głęboko w oczodołach, skronie zapadnięte, uszy białe i ściągnięte, z płatkami wywróconymi na zewnątrz, skóra twarzy sztywna, napięta i sucha, kolor policzków żółtawy i okryty mrocznym cieniem. Oczy miał jeszcze otwarte i mozolny oddech dobywał się ze spękanych warg. Otworzył usta i —pochylając się przez ramię Wilhelma, pochylonego z kolei nad nim —zobaczyłem, jak za rzędem zębów porusza się poczerniały język. Wilhelm uniósł bibliotekarza, obejmując go pod ramiona, otarł mu dłonią zasłonę potu, który wilżył czoło. Malachiasz poczuł dotyk, czyjąś obecność, patrzył prosto przed siebie, z pewnością nie widząc, z pewnością nie poznając, kto przed nim stoi. Uniósł drżącą dłoń, chwycił Wilhelma za pierś, przyciągając jego twarz, tak że prawie dotknęła jego twarzy, głosem słabym i ochrypłym wypowiedział kilka słów:

– Rzekł mi to… naprawdę… miała moc tysiąca skorpionów…

– Kto ci to rzekł? —spytał Wilhelm. —Kto? Malachiasz spróbował jeszcze coś powiedzieć. Potem wstrząsnęło nim wielkie drżenie i głowa opadła mu do tyłu. Twarz utraciła wszelkie zabarwienie, wszelki pozór życia. Umarł.

Wilhelm wstał. Dostrzegł obok siebie opata i nie powiedział ani słowa. Potem ujrzał za opatem Bernarda Gui.

– Panie Bernardzie —zapytał Wilhelm —kto zabił tego tu, skoro złapałeś i pilnie strzegłeś morderców?

– Nie mnie pytaj o to —odparł Bernard. —Nigdy nie powiedziałem, że oddałem sprawiedliwości wszystkich niegodziwców, którzy krążą po tym opactwie. Chętnie bym to uczynił, gdybym mógł —spojrzał na Wilhelma. —Ale innych pozostawiam teraz surowości… albo nadmiernej pobłażliwości pana opata —rzekł, a opat pobladł i nie powiedział ani słowa. I oddalił się.

W tym czasie usłyszeliśmy jakby kwilenie, jakby zgrzytliwe łkanie. Był to Jorge, pochylony na swoim klęczniku, podtrzymywany przez mnicha, który musiał opisać mu wydarzenie.

– To się nigdy nie skończy… —powiedział załamanym głosem. —O Panie, wybacz nam wszystkim.

Wilhelm pochylił się jeszcze na moment nad zwłokami. Ujął puls, obracając przy tym ku światłu dłonie. Opuszki pierwszych trzech palców prawej dłoni były ciemne.

LAUDA
Kiedy to wybrany zostaje nowy klucznik, ale nowy bibliotekarz —nie.

Byłaż więc już pora laudy? Może jeszcze za wcześnie, a może za późno? Od tego momentu straciłem poczucie czasu. Minęły może godziny, może mniej, w każdym razie ciało Malachiasza ułożono w kościele na katafalku, jednocześnie zaś konfratrzy zmarłego ustawiali się w wachlarz. Opat wydawał rozporządzenia dotyczące egzekwii. Usłyszałem, jak przywołuje do siebie Bencjusza i Mikołaja z Morimondo. W ciągu niecałego dnia —rzekł —opactwo zostało bez klucznika i bibliotekarza. „Ty —powiedział do Mikołaja —przejmiesz obowiązki Remigiusza. Znasz pracę wielu tutaj w opactwie. Postaw kogoś w swoim zastępstwie do pilnowania kuźni, zadbaj o wszystko na dzisiaj, w kuchni, w refektarzu. Jesteś zwolniony z nabożeństw. Idź. Potem do Bencjusza: „Właśnie wczoraj wieczorem zostałeś mianowany pomocnikiem Malachiasza. Zadbaj o otwarcie skryptorium i bacz, by nikt sam nie wszedł do biblioteki.” Bencjusz zwrócił nieśmiało uwagę, że nie został jeszcze wprowadzony w tajemnice tego miejsca. Opat spojrzał nań z surowością: „Nikt nie powiedział, że będziesz. Pilnuj, by praca nie ustała i była przeżywana jako modlitwa za zmarłych braci… i za tych, którzy jeszcze umrą. Każdy będzie pracował jedynie nad księgami, które zostały mu już powierzone, kto chce, może zaglądać do katalogu. Nic więcej. Jesteś zwolniony od nieszporu, ponieważ o tej porze zamkniesz wszystko.”

– A jak wyjdę? —zapytał Bencjusz.

– To prawda, sam zamknę dolne drzwi po wieczerzy. Idź.

Wyszedł wraz z nimi unikając Wilhelma, który chciał z nim pomówić. W chórze zostali w małej grupce Alinard, Pacyfik z Tivoli, Aimar z Alessandrii i Piotr z Sant’Albano. Aimar zaśmiał się szyderczo.

– Dziękujmy Panu —rzekł. —Groziło nam, że po śmierci Niemca dostaniemy bibliotekarza jeszcze bardziej barbarzyńskiego.

– Jak myślisz, kto będzie mianowany na jego miejsce? —zapytał Wilhelm.

Piotr z Sant’Albano uśmiechnął się zagadkowo.

– Po wszystkim, co wydarzyło się w tych dniach, problemu nie stanowi już bibliotekarz, lecz opat…

– Milcz —powiedział mu Pacyfik, a Alinard, ciągle ze swoim zamyślonym spojrzeniem, rzekł:

– Uczynią kolejną niesprawiedliwość… jak w moich czasach. Trzeba ich powstrzymać.

– Kogo? —spytał Wilhelm. Pacyfik wziął go poufnie pod ramię i odprowadził daleko od starca, w stronę drzwi.

– Alinard… sam wiesz, bardzo go kochamy, przedstawia sobą starodawną tradycję i lepsze dni opactwa… Ale czasem mówi sam nie wiedząc co. Wszyscy jesteśmy zatroskani sprawą nowego bibliotekarza. Musi być godny, dojrzały, mądry… to i wszystko.

– Winien znać grekę? —spytał Wilhelm.

– I arabski, tak chce tradycja, tego wymaga jego urząd. Ale wielu jest pośród nas, którzy mają te dary. Ja z całą pokorą, Piotr, Aimar…

– Bencjusz zna grekę.

– Bencjusz jest zbyt .młody. Nie wiem, czemu Malachiasz jego właśnie wybrał wczoraj na swojego pomocnika, ale…

– Czy Adelmus znał grekę?

– Chyba nie. Na pewno nie.

– Ale znał ją Wenancjusz. I Berengar. Dobrze, dziękuję ci.

Wyszliśmy, żeby udać się do kuchni i coś zjeść.

– Czemu chciałeś wiedzieć, kto zna grekę? —spytałem.

– Bo wszyscy ci, którzy umierają z czarnymi palcami, znają grekę. Nie byłoby więc błędem oczekiwać najbliższego trupa spośród tych, którzy znają grekę. Łącznie ze mną. Ty jesteś bezpieczny.

– A co myślisz o ostatnich słowach Malachiasza?

– Sam słyszałeś. Skorpiony. Piąta trąba zapowiada wśród innych rzeczy najście szarańczy, które będą nękać ludzi kolcem podobnym jak u skorpionów, wiesz. A Malachiasz rzekł nam, że ktoś mu to zapowiedział.

– Szósta trąba zapowiada konie z łbami lwów, a z paszczy dobywa się dym i ogień, i siarka, dosiadanych przez ludzi okrytych pancerzami koloru ognistego, hiacyntowego i siarczanego.

– Zbyt wiele rzeczy. Ale najbliższa zbrodnia może zdarzyć się w pobliżu stajni. Trzeba będzie mieć je na oku. I przygotujmy się do ostatniego dzwonu. Tak więc jeszcze dwie osoby. Kim są kandydaci najbardziej prawdopodobni? Jeśli celem jest finis Africae,ci którzy ten sekret znają. A o ile wiem, może to być tylko opat. Chyba że nić przewodnia jest inna. Niedawno słyszałem, że knuje się w celu złożenia z urzędu opata, ale Alinard mówił w liczbie mnogiej…

– Trzeba uprzedzić opata —rzekłem.

– O czym? Że go zamordują? Nie mam przekonujących dowodów. Postępuję tak, jakby morderca rozumował jak ja. Lecz jeśli trzyma się innego zamysłu? A jeśli nade wszystko nie z jednym mordercą mamy do czynienia?

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Dokładnie mówiąc nie wiem. Ale jak ci powiedziałem, trzeba wyobrazić sobie wszystkie możliwe łady i wszystkie niełady.

PRYMA
Kiedy to Mikołaj opowiada wiele rzeczy podczas zwiedzania krypty ze skarbcem.

Mikołaj z Morimondo, objąwszy powinności klucznika, wydawał rozporządzenia kuchcikom, ci zaś podawali mu wiadomości co do zwyczajów panujących w kuchni. Wilhelm chciał z nim pomówić, a on prosił, byśmy poczekali parę minut. Potem —oznajmił —musi zejść do krypty skarbca, by nadzorować pracę przy polerowaniu relikwiarzy, bo był to także jego obowiązek, i tam będzie miał więcej czasu na rozmowę.

Rzeczywiście, wkrótce zaprosił nas, byśmy za nim ruszyli, wszedł do kościoła, potem za główny ołtarz (gdy tymczasem mnisi ustawiali w nawie katafalk, by czuwać nad doczesnymi szczątkami Malachiasza) i poprowadził nas w dół po schodkach, aż znaleźliśmy się w sali o bardzo niskim sklepieniu, podtrzymywanym przez grube filary z nie obrobionego kamienia. Byliśmy w krypcie, gdzie przechowywano skarby opactwa, w miejscu, o które opat był bardzo zazdrosny i które otwierał tylko przy sposobnościach wyjątkowych i dla gości wielce szacownych.

Wszędzie dokoła stały relikwiarze rozmaitych rozmiarów; w ich wnętrzu światło łuczyw (trzymanych przez dwóch zaufanych pomocników Mikołaja) dobywało błyski przedmiotów cudownej piękności. Złocone paramenta, diademy ze złota zdobione klejnotami, szkatuły z rozmaitych metali ozdobione figurami, niellem, kością słoniową. Mikołaj wskazał nam w uniesieniu ewangeliarz, w którego oprawie rzucały się w oczy śliczne płytki emalii tworząc pstrokatą jedność uporządkowanych działek, oddzielonych złotymi filigranami i utwierdzonych, niby ćwiekami, cennymi kamieniami. Pokazał delikatną kapliczkę z dwiema kolumnami z lapis lazuli i złota, tworzącymi ramy dla złożenia do grobu, wyobrażonego płaskorzeźbą w srebrze, powyżej zaś wznosił się złoty krzyż ozdobiony trzynastoma diamentami na podłożu z pstrego onyksu, gdy tymczasem maleńki fronton był sklepiony agatami i rubinami. Potem zobaczyłem chryzolitowy dyptyk podzielony na pięć części, z pięcioma scenami z życia Chrystusa, a pośrodku było mistyczne jagnię ułożone z komórek ze srebra złoconego i szkliwa, co stanowiło jedyny obraz wielobarwny na tle woskowej bieli.

Twarz, ruchy Mikołaja, kiedy pokazywał nam to wszystko, rozświetlała duma. Wilhelm pochwalił rzeczy, które obaczył, a potem zapytał Mikołaja, co za człek był z Malachiasza.

– Osobliwe pytanie —odparł Mikołaj —wszak ty też go znałeś;

– Tak, ale nie dość. Nigdy nie mogłem pojąć, jakie myśli skrywa… i… —zawahał się przed wypowiedzeniem sądu o dopiero co zmarłym —…i czy miał jakie.

Mikołaj poślinił palec, przesunął nim po kryształowej powierzchni, której czystość nie była doskonała, i odpowiedział z półuśmiechem, nie patrząc Wilhelmowi w oczy:

– Widzę, że wcale nie potrzebujesz pytać… To prawda, wielu mówiło, że Malachiasz zdawał się nader pogrążony w myślach, był jednak człekiem zupełnie prostym. Zdaniem Alinarda był głupcem.

– Alinard żywi urazę z powodu jakiegoś dawnego wydarzenia, bo odmówiono mu wówczas godności bibliotekarza.

– Słyszałem o tym i ja, ale chodzi o stare dzieje, sprzed co najmniej pięćdziesięciu lat. Kiedy przybyłem tutaj, bibliotekarzem był Robert z Bobbio i starzy szeptali o niesprawiedliwości wobec Alinarda. Wtedy nie chciałem tego zgłębiać, gdyż wydawało mi się to brakiem szacunku dla starszych, i nie chciałem dawać ucha plotkom. Robert miał pomocnika, który potem umarł, i na jego miejsce został mianowany Malachiasz, wówczas bardzo młody. Wielu powiadało, że nie ma żadnych zasług, że utrzymuje, iż zna grekę i arabski, a to wbrew prawdzie, był bowiem tylko zręczną małpą, która pięknie kaligrafowała, przepisując manuskrypty z tych języków, lecz nie pojmując, co przepisuje. Powiadało się, że bibliotekarz winien być znacznie bardziej uczony. Alinard, który wtenczas był jeszcze człekiem w pełni sił, mówił rzeczy gorzkie na temat tej nominacji, i napomykał, że Malachiasza wyniesiono na to stanowisko, by prowadził grę jego wroga, ale nie rozumiałem, o kim mówił. To wszystko. Zawsze powiadało się, że Malachiasz broniłby biblioteki niby pies łańcuchowy, lecz nie pojmując zbyt dobrze, co się w niej kryje. Z drugiej strony, szeptano także przeciwko Berengarowi, kiedy Malachiasz wybrał go na pomocnika. Mówiono, że nie jest wcale bieglejszy od swego mistrza, że to tylko intrygant. Mówiło się też… Ale ty też pewnie zdążyłeś usłyszeć te pogłoski… że między nim a Malachiaszem jest dziwnego rodzaju związek… Stare dzieje, sam wiesz, że mówiono też o Berengarze i Adelmusie, a młodzi kopiści powiadali, iż Malachiasz cierpi w milczeniu straszliwą zazdrość… Poza tym szeptało się o związkach między Malachiaszem a Jorgem, nie, nie w tym znaczeniu, jakie możesz mieć na myśli… nikt nigdy nie podawał w wątpliwość cnoty Jorgego! Ale Malachiasz, jako bibliotekarz, musiał zgodnie z tradycją wziąć za swojego spowiednika opata, gdy tymczasem wszyscy inni spowiadali się u Jorgego (albo u Alinarda, ale starzec jest teraz prawie szalony)… Mówiło się więc, że mimo to Malachiasz trochę zbyt często gawędzi z Jorgem, jakby opat kierował jego duszą, ale Jorge zarządzał ciałem, gestami, pracą. Z drugiej strony, sam wiesz, sam to pewnie widziałeś: jeśli ktoś chciał jakiej wskazówki co do starej i zapomnianej księgi, nie pytał o nią Malachiasza, ale Jorgego. Malachiasz miał w swojej pieczy katalog i wchodził do biblioteki, ale Jorge wiedział, co oznacza każdy tytuł…

– Skąd Jorge wiedział tyle o bibliotece?

– Był najstarszy po Alinardzie i nie ruszał się stąd od swej młodości. Jorge musi mieć ponad osiemdziesiąt lat, a powiada się, że jest ślepy od co najmniej czterdziestu, a może więcej…

– Jak osiągnął to, że stał się takim mędrcem, zanim jeszcze oślepł?

– Och, krążą o nim legendy. Zdaje się, że już jako dziecko został dotknięty łaską Boską, i tam, w Kastylii, czytał księgi Arabów i doktorów greckich jeszcze jako wyrostek. A później, nawet kiedy oślepł, i jeszcze teraz, spędza długie godziny w bibliotece, każe sobie odczytywać katalog, przynosić księgi i jakiś nowicjusz czyta mu na głos całymi godzinami. Pamięta wszystko, nie utracił pamięci jak Alinard. Czemu jednak pytasz o te sprawy?

– Teraz, kiedy Malachiasz i Berengar nie żyją, kto jeszcze jest w posiadaniu tajemnic biblioteki?

– Opat, i opat będzie teraz musiał przekazać je Bencjuszowi… jeśli zechce.

– Dlaczego, jeśli zechce?

– Bo Bencjusz jest młody i został mianowany pomocnikiem, kiedy Malachiasz był jeszcze przy życiu, a być bibliotekarzem lub pomocnikiem bibliotekarza to dwie różne rzeczy. Tradycyjnie bibliotekarz jest później opatem…

– Ach to tak… Dlatego stanowisko bibliotekarza jest takie upragnione. Więc Abbon był bibliotekarzem?

– Nie, Abbon nie. Jego nominacja nastąpiła przed moim przybyciem tutaj, będzie teraz ze trzydzieści lat. Przedtem opatem był Paweł z Rimini, człek osobliwy, o którym opowiadano dziwne historie; zdaje się, że pożerał wprost księgi, znał na pamięć wszystkie księgi z biblioteki, ale cierpiał na dziwną ułomność, nie mógł pisać, nazywano go Abbas Agraphicus… Został opatem bardzo młodo, powiadało się, że miał poparcie Algirdasa z Cluny, Doctora Quadratusa… Ale to tylko stare gadki mnichów. Jednym słowem, Paweł został opatem, Robert z Bobbio zajął jego miejsce w bibliotece, ale zdrowie miał podkopane, spalała go choroba, wiedziano, że nie będzie mógł kierować losami opactwa, i kiedy Paweł z Rimini odszedł…

– Umarł?

– Nie, zniknął nie wiem jak, pewnego dnia wyruszył w podróż i nie wrócił, może został zabity przez rabusiów gdzieś w drodze… Kiedy wiec Paweł zniknął, Robert nie mógł zająć jego miejsca, i zaczęły się mroczne knowania. Abbon, powiada się, był naturalnym synem pana z okolicy, wyrósł w opactwie Fossanova, mówi się, że pacholęciem będąc, asystował świętemu Tomaszowi, kiedy ten tam marł, i czuwał nad przeniesieniem wielkiego ciała w dół po schodach wieży, bo nie udawało się znieść zwłok… to jego jedyny powód do chwały, szepczą złe języki… Faktem jest, że wybrano go opatem, chociaż bibliotekarzem nie był, i został wprowadzony przez kogoś, myślę, że Roberta, w tajemnice biblioteki.

– A czemu wybrano Roberta?

– Nie wiem. Zawsze starałem się nie wtykać zanadto nosa w te sprawy, nasze opactwa są miejscami świętymi, ale wokół godności opackiej snuje się czasem szkaradne knowania. Ja interesowałem się moimi szkłami i relikwiarzami, nie chciałem być wmieszany w te historie. Ale pojmujesz teraz, czemu opat nie chce wtajemniczyć Bencjusza; wskazałby tym sposobem jako swego następcę chłopaka nieroztropnego, prawie barbarzyńskiego gramatyka z najdalszej północy; jakże ów mógłby coś wiedzieć o tym kraju, opactwie i jego stosunkach z miejscowymi panami…

– Ale również Malachiasz nie był Italczykiem, ani Berengar, zostali jednak wyznaczeni do biblioteki.

– To jest właśnie niejasne. Mnisi szeptali, że od pół wieku pod tym względem opactwo odeszło od swoich tradycji… Dlatego ponad pięćdziesiąt lat temu, a może jeszcze dawniej, Alinard wzdychał do godności bibliotekarza. Bibliotekarzem był zawsze Italczyk, nie brakowało wielkich umysłów na tych ziemiach. A zresztą widzisz… —I Mikołaj zawahał się, jakby nie chciał powiedzieć tego, co powie —…widzisz, Malachiasz i Berengar nie żyją może właśnie dlatego, by nie zostali opatami.

Wzdrygnął się, zamachał ręką przed twarzą, jakby chciał odpędzić myśli niezbyt poczciwe, potem uczynił znak krzyża.

– Co też rzekę? Widzisz, w tym kraju od wielu lat dzieją się rzeczy zawstydzające, również w klasztorach, na dworze papieskim, w kościołach… Walka o władzę, oskarżenia o herezje, byle wyrwać komuś z rąk prebendę… Co za szkaradność, zaczynam tracić wiarę w rodzaj ludzki, widzę wszędzie spiski i pałacowe knowania. Tym musiało stać się i to opactwo, kłębowiskiem żmij, które wyłoniło się przez tajemną magię w miejscu będącym relikwiarzem świętych członków. Spójrz na przeszłość tego klasztoru! Wskazał na wszystkie skarby dokoła i, nie dbając o krzyże i inne drobne sprzęty, skierował nasze spojrzenia na relikwiarze, które były chwałą tego miejsca.

– Patrzcie —powiedział —oto ostrze włóczni, która przebiła bok Zbawiciela!

Chodziło o złotą, opatrzoną kryształowym wieczkiem szkatułkę, w której na purpurowej poduszeczce spoczywał trójkątny kawałek żelaza strawionego już przez rdzę, lecz doprowadzonego do żywego splendoru przez długie działanie oliwy i wosku. Ale to jeszcze nic. W innej szkatule, tym razem ze srebra wysadzanego ametystem i mającej przezroczyste wieczko, zobaczyłem kawałek czcigodnego drewna ze świętego krzyża, dostarczony do opactwa przez samą królową Helenę, matkę cesarza Konstantyna, udała się bowiem w pielgrzymce do świętych miejsc, dobyła na powierzchnię ziemi wzgórze Golgoty i święty grób, a potem zbudowała tam katedrę.

Potem Mikołaj pokazał nam inne rzeczy i nie o wszystkich umiałbym powiedzieć, a to z przyczyny ich ilości i rzadkości. Był tam, w relikwiarzu całkowicie wykonanym z akwamaryny, gwóźdź z krzyża. Był, w ampułce spoczywającej na podłożu z małych zwiędłych róż, kawałek korony cierniowej, a w innej szkatułce, tak samo na całunie zeschłych kwiatów, pożółkły strzęp obrusu od ostatniej wieczerzy. A dalej sakiewka świętego Mateusza, ze srebrnych ogniwek; i w walcu przewiązanym fioletową wstążką, wystrzępioną od upływu czasu i zapieczętowaną złotem, kość z ramienia świętej Anny. I ujrzałem, cud nad cudy, pod szklanym dzwonem i na czerwonej poduszeczce wyszytej perłami —cząstkę żłóbka z Betlejem i piędź purpurowej sukni świętego Jana Ewangelisty, dwa spośród łańcuchów, które ściskały w kostce nogi apostoła Piotra w Rzymie, czaszkę świętego Wojciecha, miecz świętego Stefana, piszczel świętej Małgorzaty, palec świętego Wita, żebro świętej Zofii, podbródek świętego Eobana, górną część łopatki świętego Chryzostoma, pierścionek zaręczynowy świętego Józefa, ząb Jana Chrzciciela, rózgę Mojżesza, rozdartą i zetlałą koronkę z sukni ślubnej Maryi Panny.

A dalej inne rzeczy, które nie były relikwiami, stanowiły jednak świadectwa cudów i cudownych istot z odległych ziem, przyniesione do opactwa przez mnichów, wyprawiających się do najdalszych krańców świata: bazyliszek i hydra wypchane słomą, róg jednorożca, jajo, które pewien pustelnik znalazł wewnątrz drugiego jaja, płatek manny, którą żywili się Żydzi na pustyni, ząb wieloryba, orzech kokosowy, kość ramieniowa jakiejś przedpotopowej bestii, kieł słonia, żebro delfina. I dalej inne jeszcze relikwie, których nie rozpoznałem, lecz od których, być może, cenniejsze były relikwiarze, niejedne (jeśli sądzić po robocie ich opraw z poczerniałego srebra) nadzwyczaj stare, nieskończona seria kawałków kości, tkanin, drewna, metalu, szkła. I fiolki z ciemnymi proszkami, a jedna z nich, jak dowiedziałem się, zawierała spalone szczątki miasta Sodomy, inna zaś wapno z murów Jerycha. A za każdą z tych rzeczy, choćby i za tę najskromniejszą, cesarz ofiarowałby niejedno lenno; a nie tylko dawały ogromny prestiż, ale również były prawdziwym bogactwem dla opactwa, które je gościło.

Krążyłem oszołomiony, a Mikołaj przestał już objaśniać nam poszczególne przedmioty, które zresztą były opisane na karteczkach, i mogłem teraz szperać na chybił trafił po składzie nieocenionych cudowności, raz podziwiając rzeczy te w pełnym świetle, czasem zaś w półmroku, kiedy pomocnicy Mikołaja przenosili się ze swoimi łuczywami w inne miejsce krypty. Urzekały mnie te pożółkłe chrząstki, jednocześnie mistyczne i odpychające, przejrzyste i tajemnicze, te strzępy ubiorów z niepamiętnych czasów, odbarwione, wystrzępione, czasem zwinięte w fiolce niby wyblakły manuskrypt, te pokruszone materie, stapiające się w jedno z tkaniną, na której spoczywały święte szczątki życia, które było zwierzęce (i rozumne), a teraz, uwięzione w budowlach z kryształu i metalu, w swych maleńkich wymiarach naśladujących śmiałość katedr z kamienia wraz z ich wieżami i fialami, również one. jak mi się zdało, przeobrażone w substancję mineralną. Więc to tak pogrzebane oczekują na zmartwychwstanie ciała świętych? Z łych odłamków zostaną odtworzone te organizmy, które w błysku Boskiej wizji, odzyskując całą swoją wrodzoną wrażliwość, postrzegałyby również, jak pisał Piperno, nawet minimas differentias odorum [121]121
  minimas differentias odorum —najmniejsze odmiany woni


[Закрыть]
?

Wyrwał mnie z tych rozmyślań Wilhelm, dotykając mojego ramienia.

– Idę —powiedział. —Pójdę do skryptorium, muszę jeszcze do czegoś zajrzeć…

– Ale nie będzie można dostać ksiąg —rzekłem. —Bencjusz ma rozkaz…

– Chcę jedynie obejrzeć księgi, które czytałem owego dnia, i wszystkie są w skryptorium na stole Wenancjusza. Ty, jeśli chcesz, zostań tutaj. Ta krypta jest piękną epitomą do debaty o ubóstwie, przy której byłeś w tych dniach. I teraz wiesz, dlaczego twoi konfratrzy mordują jedni drugich, kiedy dążą do godności opackiej.

– Ależ wierzysz w to, co podsunął ci Mikołaj? Zbrodnie mają związek z walką o inwestyturę?

– Już ci powiedziałem, że na razie nie chce wysuwać na głos żadnych hipotez. Mikołaj powiedział wiele rzeczy. I niektóre zaciekawiły mnie. Ale teraz pójdę jeszcze innym tropem. Albo może tym samym, ale od drugiej strony. A ty nie zachwycaj się za bardzo tymi relikwiarzami. Wiele innych kawałków krzyża widziałem w różnych kościołach. Gdyby wszystkie były prawdziwe, Pan Nasz nie byłby umęczony na dwóch skrzyżowanych belkach, ale na całym lesie.

– Mistrzu! —wykrzyknąłem zgorszony.

– Tak to jest, Adso. A są skarbce jeszcze bogatsze. Dawno już temu w katedrze w Kolonii widziałem czaszkę dwunastoletniego Jana Chrzciciela.

– Naprawdę? —wykrzyknąłem w podziwie. Potem ogarnęło mnie powątpiewanie. —Ależ Chrzciciel został zabity w wieku bardziej posuniętym!

– Tamta czaszka musi być w jakimś innym skarbcu —rzekł Wilhelm z poważną twarzą. Nigdy nie rozumiałem, kiedy żartuje. Na mojej ziemi, kiedy się żartuje, mówi się rzecz jaką, a potem wybucha wielce głośnym śmiechem, by wszyscy mogli uczestniczyć w żarcie. Wilhelm natomiast śmiał się tylko, kiedy mówił rzeczy poważne, a zachowywał powagę, kiedy można było przypuścić, że żartuje.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю