355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Умберто Эко » Imię róży » Текст книги (страница 18)
Imię róży
  • Текст добавлен: 19 сентября 2016, 14:44

Текст книги "Imię róży"


Автор книги: Умберто Эко



сообщить о нарушении

Текущая страница: 18 (всего у книги 40 страниц)

Tak się złożyło, że ledwie przybyłem, usłyszałem, jak mówią o sprawie, która wzburzyła całe miasto. Pewien braciaszek heretyk, oskarżony o zbrodnie przeciwko religii i postawiony przed biskupem i innymi ludźmi Kościoła, był w tych dniach poddany surowej inkwizycji. I idąc za tymi, którzy mi o tej sprawie powiedzieli, udałem się na miejsce, gdzie miało się to stać, i słyszałem, jak ludzie mówią, że ten braciaszek imieniem Michał był w istocie człekiem nader pobożnym, że głosił pokutę i ubóstwo, powtarzając słowa świętego Franciszka, i został postawiony przed sędziów wskutek niegodziwości kilku niewiast, które udając, iż się przed nim spowiadają, przypisały mu później heretyckie słowa; i nawet został ujęty przez ludzi biskupa właśnie w domu owych niewiast, co zdumiało mnie, albowiem człowiek Kościoła nie powinien udzielać sakramentów w miejscach tak mało stosownych; lecz niechybnie słabością braciaszków było to, że nie zachowywali w należytym poszanowaniu nakazów obyczajności, i może tkwiła jaka prawda w powszechnej opinii, która zarzucała im nie tylko herezję, ale też wątpliwe obyczaje (tak samo o katarach mówiło się zawsze, iż są bułgarami i sodomitami).

Przybyłem do kościoła San Salvatore, gdzie odbywał się proces, lecz nie mogłem wejść, gdyż wielki tłum zebrał się przed drzwiami. Jednak niektórzy wspięli się na okna i przywiązali do krat, więc widzieli i słyszeli, co się dzieje, i opowiadali o tym innym, którzy pozostali na dole. Czytano właśnie bratu Michałowi wyznanie, które złożył poprzedniego dnia, kiedy mówił, że Chrystus i Jego apostołowie „nie mieli żadnej rzeczy ni osobno, ni we wspólnej własności”, ale Michał zaprotestował, gdyż pisarz sądowy dołączył słowa „mnogie fałszywe wnioski”, i krzyczał (to słyszałem z zewnątrz): „Zdacie z tego sprawę w dniu Sądu!” Ale inkwizytorzy przeczytali wyznanie tak, jak je ujęli, i na koniec zapytali go, czy zechce pokornie dostosować się do poglądów Kościoła i całego ludu miasta. I usłyszałem, jak Michał krzyczy głośno, że chce dostosować się do tego, w co wierzy, to jest, że „chce mieć Chrystusa za ukrzyżowanego biedaczynę, zaś papieża Jana XXII za heretyka, gdyż głosił rzeczy wręcz przeciwne”. Nastąpiła wielka dysputa, podczas której inkwizytorzy, a wśród nich wielu franciszkanów, chcieli, by pojął, że Pismo nie mówi tego, co powiedział on, on zaś oskarżał ich, że zaparli się reguły zakonu, a ci z kolei grzmieli przeciw niemu, pytając, czy mniema, iż lepiej rozumie Pismo od nich, mistrzów w tym przedmiocie. A brat Michał, doprawdy wielce uparty, zaprzeczał, ci zaś zaczęli go podżegać, mówiąc: „Chcemy zatem, byś uznał, że Chrystus miał rzeczy na własność, a papież Jan jest katolikiem i świętym.” A Michał, nie odstępując od swego stanowiska: „Nie, heretykiem.” Oni zaś mówili, że nie widzieli nikogo tak zatwardziałego w swojej hańbie. Ale w tłumie na zewnątrz budynku słyszałem wielu, którzy powiadali, że jest jak Chrystus pośród faryzeuszy, i spostrzegłem, iż liczni pośród ludu wierzą w świętość brata Michała.

W końcu ludzie biskupa zabrali go, zakutego, z powrotem do więzienia. A wieczorem powiedziano mi, że wielu spośród braci zaprzyjaźnionych z biskupem poszło znieważać go i żądać, by zaparł się, ale on odpowiadał jak ktoś, kto jest pewny swojej prawdy. I powtarzał każdemu, że Chrystus był biedny i że biedni byli też święty Franciszek i święty Dominik, i że jeśli za głoszenie tego słusznego sądu ma być skazany na męki, tym lepiej, gdyż szybko ujrzy to, o czym mówi Pismo i dwudziestu czterech starców z Apokalipsy,i Jezus Chrystus, i święty Franciszek, i pełni chwały męczennicy. I powiedziano mi, że rzekł: „Jeśli z takim zapałem czytamy nauki niektórych świętych opatów, z o ileż większym zapałem i radością winniśmy pragnąć znaleźć się pośród nich.” I słysząc tego rodzaju słowa, inkwizytorzy wychodzili z lochu z pociemniałymi twarzami, krzycząc w oburzeniu (i to słyszałem): „Ma w sobie diabła!”

Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że ogłoszono wyrok skazujący, i kiedy poszedłem do biskupstwa, miałem sposobność zobaczyć pergamin, i część z niego przepisałem na mojej tabliczce.

Zaczynał się: „In nomine Domini amen. Hec est quedam condemnatio corporalis et sententia condemnationis corporalis lata, data et in hiis scriptis sententialiter pronumptiata et promulgata…” [84]84
  In nomine Domini amen… —W imię Pana, amen. Takie jest skazanie na karę cielesną i wydany wyrok skazujący na karę cielesną, dany i w tych pismach ostatecznie obwieszczony i ogłoszony…


[Закрыть]
i tak dalej, i następował surowy opis grzechów i win rzeczonego Michała, które tutaj w części przytaczam, by czytelnicy osądzili według swego rozeznania:


Johannem vocatum fratrem Micchaelem Iacobi, de comitatu Sancti Frediani, hominem male condictionis, et pessime conversationis, vite et fame, hereticum et heretica labe pollutum et contra fidem catolicam credentem et affirmantem… Deum pre oculis non habendo sed potius humani generis inimicum, scienter, studiose, appensate, nequiter et animo et intentione exercendi hereticam pravitatem stetit et conversatus fuit cum Fraticellis, vocatis Fraticellisubogiego żywota hereticis et scismaticis et eorum pravam sectam et heresim secutus fuit et sequitur contra fidem catolicam… et accesit ad dictam civitatem Florentie, et in locis publicis dicte civitatis in dicta inquisitione contentis, credidit, tenuit et pertinaciter affirmavit ore et corde… quod Christus redentor noster non habuit rem aliquam in proprio vel comuni sed habuit a quibuscumque rebus quas sacra scriptura eum habuisse testatur, tantum simplicem facti usum. [85]85
  Johannem vocatum… —Jana, zwanego bratem Michałem, syna Jakuba, ze zgromadzenia św. Frediana, człowieka złej kondycji i najgorszego prowadzenia, życia i sławy, heretyka i skażonego heretycką zmazą, uznającego i twierdzącego rzeczy przeciwne wierze katolickiej… nie mając przed oczyma Boga, lecz raczej nieprzyjaciela rodzaju ludzkiego, świadomie, gorliwie i pilnie, trwał niegodziwie w myśli i zamiarze praktykowania heretyckiej nieprawości i obcował z braciaszkarni, zwanymi braciaszkami ubogiego żywota, heretykami i schizmatykami, i podążył za ich przewrotną sektą i herezją, i podąża do rzeczy przeciwnych wierze katolickiej… i przybył do rzeczonego miasta Florencji, i w miejscach publicznych rzeczonego miasta, w rzeczonym śledztwie ujętych, uznawał, utrzymywał i uparcie twierdził ustami i w sercu… że Chrystus, nasz Odkupiciel, nie miał żadnej rzeczy we własności osobistej ani wspólnej, lecz miał zawsze wobec niektórych rzeczy, które wedle Pisma Św. posiadał, tylko prostą władzę faktycznego użytkowania.


[Закрыть]

Ale nie tylko o te zbrodnie był oskarżony, a wśród owych innych jedna wydała mi się osobliwie nikczemna, chociaż nie wiem (z toku procesu), czy on naprawdę do tego się posunął, lecz powiadało się, że utrzymywał, iż święty Tomasz z Akwinu ani był świętym, ani cieszy się wiecznym zbawieniem, ale jest potępiony i zgubiony! I wyrok kończył się określeniem kary, albowiem oskarżony nie chciał poprawić się.


Constat nobis etiam ex predictis et ex sententia lata per dictum dominum episcopum florentinum, dictum Johannem fore hereticum, nolle se tantis herroribus et heresi corrigere et emendare, et se ad, rectam viam fidei dirigere, habentes dictum Johannem pro irreducibili, pertinace et hostinato in dictis suis perversis herroribus, ne ipse Johannes de dictis suis sceleribus et herroribus perversis valeat gloriari, et ut eius pena aliis transeat in exemplum; idcirco, dictum Johannem vocatum fratrem Micchaelem hereticum et scismaticum quod ducatur ad locum iustitie consuetum, et ibidem igne et flammis igneis accensis concremetur et comburatur, ita quod penitus moriatur et anima a corpore separatur. [86]86
  Constat nobis etiam… —Wiadomo nam także z rzeczy wyżej wymienionych i z wyroku wydanego przez rzeczonego pana biskupa florenckiego, że rzeczony Jan będzie heretykiem, że nie chce porzucić tak wielkich błędów i herezji i poprawić się, i powrócić na właściwą drogę wiary; mając rzeczonego Jana za niepoprawnego, zaciętego i upartego w rzeczonych jego przewrotnych błędach, ażeby sam Jan nie mógł się chełpić rzeczonymi swymi występkami i błędami i aby jego kara stała się dla innych przykładem, dlatego [skazujemy] rzeczonego Jana, zwanego bratem Michałem, żeby był doprowadzony do zwykłego miejsca wymierzania sprawiedliwości i tamże w ogniu i rozpalonych płomieniach ognia spalił się i spłonął, aż do całkowitej śmierci i oddzielenia się duszy od ciała.


[Закрыть]

A potem, kiedy wyrok został ogłoszony publicznie, przybyli do więzienia także ludzie Kościoła i zawiadomili Michała, co się stanie, i usłyszałem, jak mówili: „Bracie Michale, oto już przygotowano mitry i narzutki i wymalowani na nich braciaszkowie u boku diabłów.” Aby przerazić go i skłonić wreszcie do zaparcia się. Ale brat Michał padł na kolana i powiedział: „Ja myślę, że w pobliżu stosu będzie nasz ojciec Franciszek, i powiem więcej, wierzę, że będzie tam Jezus i apostołowie, i pełni chwały męczennicy Bartłomiej i Antoni.” Był to sposób odrzucenia po raz ostatni oferty inkwizytorów.

Następnego ranka byłem także ja na pomoście koło biskupstwa, gdzie zgromadzili się inkwizytorzy, przed których przyprowadzono brata Michała, nadal w łańcuchach. Jeden z wiernych ukląkł przed nim, by otrzymać błogosławieństwo, i został wzięty przez zbrojnych i natychmiast zaprowadzony do więzienia. Później inkwizytorzy odczytali wyrok skazanemu i spytali jeszcze, czy chce skruszyć się. Przy każdym punkcie, w którym wyrok mówił, że był heretykiem, Michał odpowiadał: „Heretykiem nie jestem, grzesznikiem tak, lecz katolikiem”, a kiedy tekst wymienił „czcigodnego i świętobliwego papieża Jana XXII”, Michał odpowiedział: „nie, lecz heretyka”. Wtenczas biskup rozkazał, by Michał podszedł i uklęknął przed nim, a Michał powiedział, że nie uklęknie przed heretykami. Zmusili go do klęknięcia siłą, a on szepnął: „Bóg mi to wybaczy.” A ponieważ przywleczono go tu ze wszystkimi kapłańskimi paramentami, zaczął się rytuał, podczas którego sztuka po sztuce zdzierano zeń paramenta, aż został w tym kaftaniku, który we Florencji nazywają cioppa.I jak chce zwyczaj w przypadku księdza, któremu odbiera się święcenia, ostrym żelazem ścięli mu opuszki palców i ogolili włosy. Potem powierzony został kapitanowi i jego ludziom, którzy obchodzili się z nim bardzo okrutnie i zakuli go w łańcuchy, by odprowadzić do lochu, on zaś mówił tłumowi: „Per Dominum moriemur.”Miał być spalony, jak się dowiedziałem, dopiero następnego dnia. A tego dnia poszli jeszcze zapytać go, czy chce wyspowiadać się i przyjąć komunię. I odmówił popełnienia grzechu przez przyjęcie sakramentów od tych, którzy w grzechu trwali. I w tym, jak sądzę, uczynił źle, gdyż pokazał, że jest znieprawiony herezją patarenów.

I wreszcie nadszedł poranek kaźni, i przybył po niego gonfalonier, który wydał mi się człowiekiem przyjaznym, spytał go bowiem, cóż z niego za człek i czemu trwa przy swoim, kiedy wystarczy stwierdzić to, co cały lud stwierdzał, i przyjąć zapatrywanie naszej świętej matki Kościoła. Ale Michał odparł twardo: „Wierzę w Chrystusa ubogiego, ukrzyżowanego.” I gonfalonier odszedł rozkładając ręce. Przybył wtenczas kapitan ze swoimi ludźmi i zawlekli Michała na dziedziniec, gdzie był wikariusz biskupa, który odczytał mu i zeznanie, i wyrok. Michał zabrał jeszcze głos, by zaprzeczyć fałszywym opiniom, jakie zostały mu przypisane; i były to doprawdy rzeczy tak subtelne, że już nie przypominam ich sobie, a i wtedy nie pojąłem dobrze. Lecz z pewnością one właśnie doprowadziły do śmierci Michała i do prześladowania braciaszków. Nie rozumiałem więc, czemu ludzie Kościoła i świeckiego ramienia tak nastawali na tych, którzy chcieli żyć w ubóstwie i uznawali, że Chrystus nie miał dóbr ziemskich. Albowiem —powiadałem sobie —winni raczej obawiać się ludzi, którzy chcą żyć w bogactwie i zabierać pieniądze innym, i wprowadzić Kościół na drogę grzechu, i ustanowić w nim praktyki symonii. I powiedziałem o tym jednemu, który stał blisko, gdyż nie potrafiłem zmilczeć. A ten uśmiechnął się szyderczo i rzekł mi, że brat, który praktykuje ubóstwo, staje się złym przykładem dla ludu, gdyż ten nie chce potem przywyknąć do innych braci, nie praktykujących ubóstwa. Albowiem —dodał —to głoszenie ubóstwa podsuwa ludowi niegodziwą myśl, by ze swego ubóstwa mieć powód do dumy, a duma może doprowadzić do wielu czynów pełnych pychy. A wreszcie powinienem wiedzieć, iż również dla niego nie jest jasne, z jakiego sylogizmu wynika, że kiedy nakłania się braci do ubóstwa, stają po stronie cesarza, co nie podoba się ani trochę papieżowi. Wszystkie te racje wydały mi się wyśmienite, aczkolwiek podał je człowiek niewielkiej nauki. Nie zrozumiałem tylko, czemu brat Michał chce umrzeć w tak straszny sposób, by przypodobać się cesarzowi lub rozstrzygnąć spór między zakonami. W istocie, ktoś z obecnych powiedział: „Nie jest świętym, wysłał go Ludwik, by posiał niezgodę między mieszczanami, a braciaszkowie są Toskańczykami, lecz za nimi stoją wysłannicy cesarstwa.” A inni: „Ależ to szaleniec, opętał go diabeł, ten nadęty pychą człek raduje się męczeństwem przez potępieńczą butę; za wiele daje się im do czytania żywotów świętych, lepiej byłoby, gdyby wzięli sobie żony!” Jeszcze inni: „Nie, dobrze byłoby, gdyby wszyscy chrześcijanie byli tacy, gotowi zaświadczać swoją wiarę, jak w czasach pogan.” Kiedy słuchałem tych głosów, nie wiedząc już, co powinienem myśleć, zdarzyło się, że spojrzałem skazanemu prosto w twarz, którą czasem przesłaniał tłum przede mną. I ujrzałem oblicze kogoś, kto ogląda rzeczy, które nie są z tego świata, oblicze przywodzące mi na myśl posągi świętych w zachwyceniu wizją. I zrozumiałem, że niezależnie od tego, czy jest szaleńcem, czy widzącym, z całą trzeźwością umysłu chciał umrzeć, gdyż wierzył, że umierając zada klęskę swojemu wrogowi, kimkolwiek on jest. I zrozumiałem też, że jego przykład zaprowadzi na śmierć wielu innych. I w osłupienie wprawiła mnie taka nieugiętość, albowiem dzisiaj jeszcze nie wiem, czy u tych ludzi górę bierze dumne umiłowanie prawdy, w którą wierzą i która prowadzi ich na śmierć, czy też dumne pragnienie śmierci, które każe im świadczyć o ich prawdzie, jakakolwiek ona jest. I przenika mnie podziw i lęk.

Lecz wróćmy do samej kaźni, gdyż wszyscy teraz ruszyli w stronę miejsca, gdzie wyrok miał być wykonany.

Kapitan i jego ludzie wyciągnęli go z bramy ubranego w ową lekką suknię z niektórymi guzikami rozpiętymi, on zaś szedł krokiem zamaszystym i z głową pochyloną, recytując modlitwę, zapewne jedną z modlitw za męczenników. Zebrał się niewiarygodny tłum i wielu krzyczało: „Nie umieraj!”, a on odpowiadał: „Chcę umrzeć za Chrystusa”. „Ale ty nie umierasz za Chrystusa” —mówili mu, a on: „Ale za prawdę.” Kiedy dotarli do miejsca zwanego narożnik prokonsula, ktoś krzyknął, by modlił się do Boga za nich wszystkich, a on błogosławił ciżbę. I przy Fundamentach Świętej Liperaty ktoś powiedział mu: „Ty głupcze, uwierz w papieża”, a on odpowiedział: „Uczyniliście boga z waszego papieża”, i dodał: „Nieźle zaleźli wam za skórę ci wasi papieże, gąsiory odziane w pierze” (była to gra słów lub dowcip równający w narzeczu toskańskim papieży ze zwierzętami, jak mi wyjaśniono); i wszyscy zdumieli się, że idąc na śmierć, żartuje.

Przy świętym Janie krzyknęli mu: „Zbaw życie”, a on odparł: „Zbawcie się od waszych grzechów!”; przy Starym Rynku krzyknęli: „Zbaw się, zbaw!”, a on odpowiedział: „Zbawcie się od piekła”; na Nowym Rynku krzyczeli: „Okaż skruchę, skruchę”, a on odpowiedział: „Pokutujcie za waszą lichwę.” A kiedy dotarli do kościoła Świętego Krzyża, zobaczył na schodach braci ze swojego zakonu i skarcił ich, gdyż nie przestrzegali reguły świętego Franciszka. I niektórzy z nich wzruszali ramionami, lecz inni ze wstydu zakrywali kapturami oblicza.

Kiedy szli w stronę Bramy Sprawiedliwości, wielu mówiło mu: „Zaprzyj się, zaprzyj, nie umieraj”, a on: „Chrystus umarł za nas.” Odkrzyknęli wtedy: „Ale ty nie jesteś Chrystusem, nie musisz za nas umierać!”, on zaś: „Ale chcę umrzeć za Niego.” Na Łące Sprawiedliwości spytał go ktoś, czy nie mógłby uczynić, jak pewien brat, jego przełożony, który zaparł się, ale Michał odpowiedział, że nie zaparł się, i ujrzałem, że wielu z ciżby zachęcało Michała, by był silny, tak że ja i wielu innych zrozumieliśmy, iż byli to ludzie spośród bliskich mu, i odsunęliśmy się.

Nareszcie wyszliśmy za bramę i naszym oczom ukazał się stos, lub szałas, jak go nazywano, bo drzewo ustawiano w kształt dachu szałasu, i stał tam krąg zbrojnych jeźdźców, aby ludzie zbytnio się nie zbliżali. I tam przywiązali brata Michała do słupa. I usłyszałem jeszcze, jak ktoś krzyknął do niego: „Ale czym jest to, za co chcesz umrzeć?”, a on odpowiedział: „Jest to prawda, która mieszka we mnie, której świadectwo dać mogę tylko przez śmierć.” Podpalili ogień. Brat Michał, który zaintonował już Credo,teraz zaczął śpiewać Te Deum.Odśpiewał może osiem wersów, potem zgiął się, jakby miał kichnąć, i padł, gdyż spłonęły więzy. I już nie żył, umiera się bowiem, nim ciało spłonie do końca, z wielkiego żaru, od którego pęka serce, i dymu, który dostaje się do piersi.

Potem szałas spalił się do reszty niby pochodnia i była wielka łuna, a gdyby nie biedne zwęglone ciało Michała, które można było jeszcze dostrzec między rozżarzonymi głowniami, powiedziałbym może, że stoję przed gorejącym krzakiem. I byłem tak bliski wizji, że (przypomniałem sobie, pnąc się na schody biblioteki) same nasunęły mi się na wargi słowa o zachwyconym uniesieniu, które wyczytałem z ksiąg świętej Hildegardy: „Płomień polega na wspaniałej jasności o wrodzonej sile i na ognistym żarze, ale wspaniałą jasność ma po to, by błyszczeć, zaś ognisty żar, by spalać.”

Przyszły mi na myśl niektóre ze słów, jakie Hubertyn wypowiedział o miłości. Obraz Michała na stosie splótł się z obrazem Dulcyna, obraz Dulcyna zaś z obrazem pięknej Małgorzaty. Znowu poczułem niepokój, ten sam, który ogarnął mnie już był w kościele.

Próbowałem nie myśleć o tym i szedłem stanowczym krokiem w stronę labiryntu.

Znalazłem się tam po raz pierwszy samotnie; długie cienie, które kaganek rzucał na posadzkę, przerażały mnie nie mniej niż poprzedniej nocy wizje. Bałem się, że każdej chwili stanę przed jakimś innym zwierciadłem, taki jest bowiem czar zwierciadeł, że nawet jeśli wie się, że to zwierciadła, nie przestają budzić lęku.

Z drugiej strony, nie starałem się rozeznać ani unikać pokoju zapachów, które powodują wizje. Szedłem, jakby trawiła mnie gorączka, i nie wiedziałem nawet, dokąd chcę dotrzeć. W rzeczywistości niewiele oddaliłem się od punktu wyjścia, gdyż wkrótce potem znalazłem się w siedmiokątnej sali, z której wyszedłem. Leżało tu na stole parę ksiąg, których, jak mi się zdawało, nie widziałem poprzedniego wieczoru. Odgadłem, że były to dzieła, które Malachiasz przyniósł ze skryptorium i których nie ustawił jeszcze w przeznaczonych im miejscach. Nie pojmowałem, czy jestem bardzo daleko od sali kadzideł, gdyż czułem się jakby odrętwiały, i być może przez jakieś wyziewy, które docierały aż do tego miejsca, albo przez rzeczy, o których roiłem do tej chwili. Otworzyłem bogato zdobiony wolumin, który, jak osądziłem po stylu, pochodził z klasztorów Ultima Thule.

Na którejś ze stron, gdzie zaczynała się święta Ewangelia apostoła Marka, uwagę mą przykuł wizerunek lwa. Był to na pewno lew, choć z krwi i kości nigdy takiego zwierzęcia nie widziałem, a iluminator wiernie przedstawił jego postawę, być może czerpiąc natchnienie z lwów widzianych w Hibernii, ziemi potwornych stworzeń, i przekonałem się, że zwierzę to, jak zresztą powiada Fizjolog, skupia w sobie wszystkie cechy rzeczy najstraszliwszych i jednocześnie pełnych majestatu. Tak więc ten obraz kojarzył mi się z wizerunkiem nieprzyjaciela i z obrazem Pana Naszego Chrystusa, i nie wiedziałem, podług jakiego symbolicznego klucza winienem go odczytywać, i cały drżałem z lęku i z powodu wiatru, który przedostawał się przez szczeliny w ścianach.

Lew, którego miałem przed oczyma, miał paszczę pełną sterczących zębów, łeb pokryty, jak u węża, cienkim pancerzem, olbrzymie cielsko wspierał na czterech łapach o pazurach spiczastych i przerażających, sierścią zaś przypominał jeden z tych przywiezionych ze wschodu kobierców, jakie widywałem później; okryty był czerwonymi i szmaragdowymi łuskami, na których rysowało się, żółte jak zaraza, szkaradne i mocne belkowanie kości. Żółty był też ogon, który wił się od zadu aż do czubka łba, kończąc się ostatnim zawijasem w białych i czarnych kępkach.

Byłem już pod wielkim wrażeniem lwa (i nie raz odwracałem się, jakbym oczekiwał, że nagle ukaże się zwierzę tej postawy), kiedy postanowiłem obejrzeć inne karty i mój wzrok padł na umieszczony na samym początku Ewangelii Mateusza wizerunek człowieka. Nie wiem czemu, przeraził mnie bardziej niż obraz lwa; twarz miał ludzką, lecz człek ten opancerzony był jakby sztywnym ornatem, który okrywał go do samych stóp, i ornat ów lub kirys był wysadzony czerwonymi i żółtymi kamieniami. Ta twarz wyłaniająca się, zagadkowa, z fortecy rubinów i topazów, jawiła mi się (przerażenie uczyniło mnie bluźniercą!) jako tajemniczy morderca, którego nienamacalnym tropem szliśmy. A później zrozumiałem, czemu wiązałem ze sobą tak ściśle bestię i opancerzonego z labiryntem; albowiem oboje, podobnie jak wszystkie postacie w tej księdze, wyłaniali się z tkanki splątanych ze sobą labiryntów, których linie z onyksu i szmaragdu, nitki z chryzoprazu, wstęgi z berylu zdawały się nawiązywać do gmatwaniny sal i korytarzy, gdzie się znajdowałem. Mój wzrok wpatrzony w kartę gubił się wśród wspaniałych ścieżek, podobnie jak moje nogi gubiły się w niepokojącej procesji sal bibliotecznych, a to, że widziałem moje błądzenie przedstawione na tym pergaminie, napełniło mnie niepokojem i przekonałem się, iż każda z tych ksiąg opowiada tajemniczym chichotem moją historię w tym momencie. „De te fabula narratur" —rzekłem sam do siebie i zadałem sobie pytanie, czy te stronice nie zawierają już historii przyszłych chwil, które mnie czekają.

Otworzyłem inną księgę i wydało mi się, że ta pochodzi ze szkoły hiszpańskiej. Kolory były tu jaskrawe, czerwień wyglądała jak krew i ogień. Była to księga objawień apostoła i tak samo jak poprzedniego wieczoru natknąłem się na stronicę z mulier amicta sole.Ale chodziło o inną księgę, miniatura była odmienna, artysta większy nacisk położył na rysy niewiasty. Porównałem jej twarz, pierś, obfite biodra z posągiem Najświętszej Panny, któremu przyglądałem się w towarzystwie Hubertyna. Inny kontur, lecz także ta mulierwydała mi się piękna. Pomyślałem, że nie powinienem pogrążać się w takich myślach, i obróciłem kilka stronic. Ujrzałem jakąś niewiastę, ale tym razem była to wszetecznica Babilonu. Uderzyły mnie nie tyle jej kształty, ile myśl, że to niewiasta jak i te oglądane przedtem, a jednak ta jest naczyniem wszelkiego występku, tamta zaś przytułkiem wszelkiej cnoty. Ale w obydwu przypadkach chodziło o kształty niewieście i w pewnym momencie nie byłem już w stanie pojąć, co je odróżnia. Znowu poczułem wewnętrzny zamęt, wizerunek Dziewicy z kościoła nałożył się na wizerunek pięknej Małgorzaty. „Jestem potępiony!” —pomyślałem. Albo: „Oszalałem.” I doszedłem do wniosku, że nie mogę pozostawać dłużej w bibliotece.

Na szczęście schody były blisko. Rzuciłem się w dół, nie zważając, że mogę potknąć się i zgasić światło. Znalazłem się pod rozległymi łukami skryptorium, ale nawet tutaj nie zatrzymałem się i popędziłem w dół po schodach wiodących do refektarza.

Tam zatrzymałem się, zadyszany. Przez szyby przenikał tej świetlistej nocy blask księżyca i prawie niepotrzebna już mi była lampka, tak przedtem niezbędna wśród izb i galerii bibliotecznych. Jednak pozostawiłem ją zapaloną, jakby szukając pokrzepienia. Ale dyszałem jeszcze i pomyślałem, że powinienem napić się wody, by uśmierzyć napięcie. Ponieważ kuchnia była blisko, przemierzyłem refektarz i otworzyłem powoli jedne z drzwi, które prowadziły do drugiej części parterowej Gmachu.

I w tym momencie moje przerażenie nie tylko nie zmalało, ale wzmogło się. Albowiem od razu zdałem sobie sprawę z tego, że ktoś jest w kuchni, koło pieca chlebowego, a w każdym razie dostrzegłem, że w tamtym kącie pali się lampka, i, pełen strachu, zgasiłem moją. Moje przerażenie widocznie udzieliło się, bo tamten (lub tamci) też zgasili swoją. Ale daremnie, gdyż światło księżyca oświetlało wystarczająco kuchnię, by zarysował się przede mną na posadzce cień, może więcej niż jeden tylko.

Zmroził mnie strach i nie śmiałem już cofnąć się ani postąpić do przodu. Usłyszałem jakiś bełkotliwy głos i zdało mi się, że moich uszu dobiegają pokorne słowa wypowiadane przez niewiastę. Potem z niekształtnej grupy, rysującej się niewyraźnie w pobliżu pieca, oderwał się mroczny pękaty cień, który umknął w stronę zewnętrznych drzwi, najwidoczniej przymkniętych tylko, i zamknął je za sobą.

Stałem na progu między refektarzem a kuchnią, sam na sam z czymś niewyraźnym w pobliżu pieca. Czymś niewyraźnym i —jak by powiedzieć —kwilącym. Rzeczywiście z cienia dochodził jęk, prawie cichy płacz, rytmiczne łkanie ze strachu.

Nic nie daje większej odwagi lękliwemu niż lęk bliźniego; ale ruszyłem w stronę cienia bynajmniej nie dlatego, że poczułem przypływ odwagi. Raczej, powiedziałbym, pchało mnie jakieś oszołomienie dosyć podobne do tego, jakie ogarnęło mnie, kiedy miałem wizje: Było w kuchni coś pokrewnego woni kadzideł, która zaskoczyła mnie dzień przedtem w bibliotece. Może nie chodziło o te same substancje, ale na moje pobudzone nad wszelką miarę zmysły wpływ był taki sam. Rozróżniłem cierpkość tragantu, ałun i kamień winny, którego kucharze używają, by nadać aromat winu. A może, jak dowiedziałem się później, robiono w owym czasie piwo (które w tych północnych stronach półwyspu było w pewnej cenie), i to na sposób mojego kraju, z wrzosem, mirtem z bagnisk i rozmarynem ze stawów leśnych. Wszystkie te aromaty upajały raczej mój umysł niźli nozdrza.

I podczas gdy instynkt rozumny wykrzykiwał: „cofnij się!”, nakłaniając, bym oddalił się od tej jęczącej rzeczy, która z pewnością była sukubem podstawionym mi tutaj przez demona, jakaś moc pożądliwa pchała mnie do przodu, jakbym chciał być świadkiem dziwu.

Tak więc zbliżyłem się do cienia, aż w nocnym świetle padającym od wysokich okien spostrzegłem, że jest tam drżąca niewiasta, która ściska w ręku jakieś zawiniątko i płacząc cofa się w stronę gardzieli pieca.

Oby Bóg, Błogosławiona Dziewica i wszyscy święci z raju wspomogli mnie teraz, kiedy mam wysłowić, co mi się przydarzyło. Wstydliwość, godność mojego stanu (starego mnicha w pięknym klasztorze w Melku, miejscu pokoju i pogodnej medytacji) doradzają mi zbożną ostrożność. Powinienem powiedzieć tyle tylko, że stało się coś złego, lecz że nie jest rzeczą uczciwą mówić, co to było, i wtedy nie wzburzyłbym ani siebie, ani mojego czytelnika. Ale postawiłem sobie za cel opowiedzieć o tych odległych wydarzeniach całą prawdę, prawdy zaś nie da się podzielić, lśni własnym blaskiem i nie chce. by pomniejszały ją wzgląd na nasze dobro i nasze zawstydzenie. Chodzi raczej o to, aby powiedzieć o tym, co się stało, nie tak, jak widzę to i przypominam sobie teraz (aczkolwiek przypominani sobie z całą bezbożną żywością i nie wiem, czy to skrucha, która potem przyszła, utrwaliła w sposób tak wyraźny wypadki i myśli w mojej pamięci, czy też niedostatek tej skruchy dręczy mnie jeszcze, dając, w zbolałym umyśle, życie najmniejszemu drgnieniu mojego wstydu), ale tak, jak widziałem i czułem wtedy. I mogę to uczynić z wiernością kronikarza, albowiem gdy przymykam oczy, potrafię powtórzyć nie tylko wszystko, com czynił, ale i com myślał w owej chwili, jakbym przepisywał napisany wówczas pergamin. Muszę więc postępować w ten właśnie sposób, i niechaj ma pieczę nade mną święty Michał Anioł, albowiem dla zbudowania przyszłych czytelników i chłostania mojego grzechu chcę teraz opowiedzieć, jak młodzieniaszek może wpaść w sieci diabła —by stały się znane i widoczne i by ten, kto w nie jednak wpadnie, umiał je rozplatać.

Była tam więc niewiasta. Co rzekę, dzieweczka. Mając wówczas (a i później, dzięki niech będą Bogu) mało do czynienia z istotami tej płci, nie umiem powiedzieć, w jakim mogła być wieku. Wiem, że była młodziutka, prawie dziewczątko, może miała siedemnaście albo osiemnaście wiosen, a może dwadzieścia, i uderzyło mnie wrażenie człeczej rzeczywistości, jakim tchnęła ta postać. Nie była to zjawa, a mnie w każdym razie zdała się valde bona [87]87
  valde bona —bardzo dobra


[Закрыть]
.Może dlatego, że drżała niczym ptaszyna w zimie i płakała, i lękała się mnie.

Tak więc uznając, że obowiązkiem każdego dobrego chrześcijanina jest ratowanie bliźniego swego, podszedłem do niej z wielką słodyczą i w dobrej łacinie wyjaśniłem, że nie powinna lękać się, gdyż jestem przyjacielem, nie zaś nieprzyjacielem, czego ona zapewne się bała.

Być może dobrotliwość, którą tchnęło moje spojrzenie, sprawiła, że owo stworzenie uspokoiło się i podeszło do mnie. Spostrzegłem, że nie pojmuje łaciny, i odruchowo zwróciłem się do niej w moim pospolitym niemieckim, i to przeraziło ją bardzo, nie wiem, czy przez szorstkie dźwięki, nie do wypowiedzenia dla ludzi z tych stron, czy też dlatego, że dźwięki te przypominały jej jakieś przeżycie z żołnierzami z mojej ziemi. Uśmiechnąłem się zatem, uznając, że język gestów i twarzy jest powszechniejszy niźli mowa, i uspokoiła się. Ona też uśmiechnęła się do mnie i wypowiedziała parę słów.

Bardzo słabo znałem jej pospolite narzecze, a w każdym razie był to język inny niż ten, którego nauczyłem się trochę w okolicach Pizy; ale z tonu spostrzegłem, że przemawia do mnie słowami słodkimi, i zdało mi się, iż powiada coś jakby: „Jesteś młody, jesteś piękny…” Nieczęsto zdarza się nowicjuszowi, który całe dzieciństwo spędził w klasztorze, słyszeć, jak mówią o jego urodzie, często przypomina się, że uroda cielesna jest ulotna i należy mieć ją za rzecz nader mało wartą; lecz nieprzyjaciel zarzuca swe sieci nieskończenie szeroko i wyznaję, iż owo napomknięcie o moim powabie, choć kłamliwe, słodko zadźwięczało mi w uszach i nie mogłem oprzeć się poruszeniu. Tym bardziej że dzieweczka, mówiąc to, wyciągnęła dłoń i opuszkami palców musnęła moje lico, wtenczas całkiem bez zarostu. Miałem uczucie, jakbym omdlewał, ale w owym momencie nie zdołałem dostrzec ni cienia grzechu w moim sercu. Tak może urządzić diabeł, kiedy chce wystawić nas na próbę i zatrzeć w duszy ślad łaski.

Co czułem? Co widziałem? Przypominam sobie tylko, że wzruszenia pierwszych chwil były zbyte wszelkiego wyrazu, albowiem język mój i umysł nie zostały wyćwiczone do nazywania doznań tego rodzaju. Później nasunęły mi się inne słowa wewnętrzne, zasłyszane w innym czasie i w innych miejscach, z pewnością też wypowiedziane w innych celach, ale które, zdało mi się, cudownie zestrajają się z rozradowaniem przeżywanym wtedy, jakby zrodziły się współistnie, by właśnie to moje rozradowanie wyrazić. Słowa, które tłoczyły się w pieczarach pamięci, dobyły się na (niemą) powierzchnię mych warg, i zapomniałem, iż użyte zostały w Piśmie i na stronicach o świętych, by wyrazić o ileż bardziej jaśniejące rzeczywistości. Czy wszelako naprawdę jest różnica między rozkoszami, o których powiadali święci, a tymi, których moja znękana dusza zaznawała w tamtej chwili? W tamtej chwili zniweczyło się we mnie czujne baczenie na różnicę. Co stanowi właśnie, zda mi się, znak runięcia w otchłań tożsamości.

Nagle dzieweczka zdała mi się jako czarna i piękna oblubienica, o której powiada Pieśń nad Pieśniami.Ubrana była w znoszoną sukienkę z grubego sukna, która otwierała się w sposób nader bezwstydny na piersi, a na szyi naszyjnik z kolorowych i, mniemam, bardzo tanich kamyków. Ale głowa wznosiła się dumnie na białej szyi niby wieża z kości słoniowej, a jej oczy były jasne jak sadzawki w Hesebonie, nos był wieżą Libanu, warkocze jej głowy purpura. Tak, jej włosy zdały mi się niby trzoda kóz, zęby niby trzoda owiec, które wyszły z kąpieli, wszystkie mające po dwojgu jagniąt, a niepłodnej nie masz między nimi. „O jakżeś piękna, przyjaciółko moja, o jakżeś piękna! —szepnąłem —włosy twoje jak stada kóz, które zstąpiły z góry Galaad, jak wstęga karmazynowa wargi twoje, jak płatek jabłka granatowego tak jagody twoje, szyja twoja jak wieża Dawidowa, tysiąc tarcz wisi na niej.” I rozważałem, przerażony i porwany zachwyceniem, kimże była ta, która powstawała przede mną niby zorza, piękna jak księżyc, jaśniejąca jak słońce, terribilis ut castrorum acies ordinata [88]88
  terribilis ut castrorum… —straszna jako wojska uszykowane porządnie.


[Закрыть]
.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю