412 000 произведений, 108 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Terence David John Pratchett » Dobry omen » Текст книги (страница 9)
Dobry omen
  • Текст добавлен: 15 октября 2016, 02:09

Текст книги "Dobry omen"


Автор книги: Terence David John Pratchett


Соавторы: Neil Gaiman
сообщить о нарушении

Текущая страница: 9 (всего у книги 22 страниц)

1) był typowym Anglikiem,

2) był inteligentny,

3) był bardziej zabawny niż stado pijanych szympansów.

W dwu punktach obserwatorzy nie mieli racji, a mianowicie:

1) Niebo nie leży w Anglii, bez względu na to, co utrzymują niektórzy poeci oraz

2) anioły są aseksualne (lub, jak kto woli, bezpłciowe) Jeśli same nie zechcą, żeby było inaczej.

Natomiast niezaprzeczalnie Azirafal był inteligentny. Jego anielska inteligencja nie była wyższa niż ludzka, za to była obszerniejsza i przeważała nad tą ostatnią tysiącami lat praktyki.

Azirafal był pierwszym aniołem, który miał komputer. Był to stary, powolny egzemplarz z twardą klawiaturą, reklamowany jako niezbędne wyposażenie biura przeciętnego biznesmena. Azirafal z nabożną czcią używał go do obliczania podatków, a był w tym tak podejrzanie dokładny, że pięć kontroli z wydziału finansowego nabrało głębokiego przekonania, iż ma on na sumieniu nie wykryte morderstwo z premedytacją.

Robił także inne wyliczenia, którym nie podołałby żaden mózg elektroniczny. Czasem nasmarował coś na leżącej obok kartce. Pokrywały ją symbole, które potrafiło odczytać tylko ośmiu ludzi na świecie: dwóch z nich było laureatami nagrody Nobla, a jeden z pozostałej szóstki z pasją zajmował się obecnie grą w kipi kasza – kipi groch i ze względu na bezpieczeństwo najbliższego otoczenia miał całkowity zakaz brania do ręki ostrych przedmiotów.

* * *

Posilając się zupą, wodziła oczami po mapach na stole. Nie ulegało wątpliwości, że w okolicach Tadfield jest duże natężenie pola siłowego. Nawet wielebny Watkins potrafił wskazać kilka punktów. Ale o ile nie popełniła kardynalnego błędu w obliczeniach, wszystkie punkty zaczęły zmieniać położenie.

Przez cały tydzień robiła pomiary za pomocą teodolitu i wahadełka. Mapa pokryła się pajęczyną linii, punktów i strzałek.

Przyjrzała się im dokładniej. Wzięła flamaster i zaglądając co pewien czas do notatek, zaczęła je łączyć ze sobą.

Radio było włączone, lecz nie słuchała go, więc większość płynących z głośnika wiadomości przemykała jej mimo uszu. Dopiero gdy padły znane jej słowa-klucze, zwróciła uwagę na komunikaty.

Ktoś zwany rzecznikiem prasowym mówił rozhisteryzowanym głosem, że:

– ...zagrożenia dla pracowników i osób cywilnych...

– Czy możemy dowiedzieć się, ile substancji radioaktywnej znik-nęło? – pytał dziennikarz.

Po dłuższej pauzie rzecznik odpowiedział:

– Nie użyłbym tu słowa zniknęło. Raczej zmieniło miejsce pobytu.

– Czy to znaczy, że wciąż znajduje się na terenie zakładu?

– Substancja nie opuściła terenu zakładu żadnym znanym nam sposobem.

– Rzecz jasna wzięliście panowie pod uwagę zamach terrorystyczny? – pytał prowadzący.

Po jeszcze dłuższej chwili milczenia rzecznik powiedział głosem człowieka, który ma dość wszystkiego i wszystkich i właśnie wybiera się siać pietruszkę:

– Tak, braliśmy to pod uwagę. Obecnie nie pozostaje nam nic innego, jak zlokalizować terrorystów, którzy potrafili wynieść pracujący reaktor z komory tak, że nikt niczego nie zauważył. Reaktor waży około tysiąca ton i ma jedenaście metrów, więc musieliby to być bardzo krzepcy terroryści. A może chciałby pan zadzwonić do nich i zadać kilka pytań typowym dla pana wyniosłym i bezczelnie oskarży-cielskim tonem?

– Przecież sam pan powiedział, że elektrownia wciąż daje programową ilość mocy do sieci.

– Tak jest w istocie.

–Jak to możliwe, skoro nie ma tam reaktora?

Bez trudu można było sobie wyobrazić piorunujące spojrzenia i wściekły uśmiech rzecznika, nawet to, że właśnie stukał końcem długopisu po ogłoszeniach w “Poultry World" w kolumnie “Sprzedam farmę".

– Nie wiemy. Mam nadzieję, że wy, cwaniaczki z BBC, podsuniecie nam dobry pomysł.

Anathema spojrzała na mapę.

Jej rysunek przypominał galaktykę lub tajemnicze inskrypcje na dobrze zachowanych monolitach celtyckich.

Linie przemieszczały się, tworząc spiralę. Uwzględniając dopuszczalny błąd pomiarów, środek spirali wypadał w Lower Tadfield.

* * *

Kilka tysięcy mil od Tadfield i prawie w tej samej chwili, gdy Anathema przyglądała się swoim spiralom, statek wycieczkowy “Morbilli" osiadł na dnie pół kilometra pod powierzchnią oceanu.

Dla kapitana Yincen ta był to po prostu jeszcze jeden problem do rozwiązania. Zgodnie z instrukcją powinien skontaktować się z armatorem, ale ostatnio tak się składało, że w skomputeryzowanej flocie statek potrafił zmienić właściciela z dnia na dzień lub nawet z godziny na godzinę. Kapitan nie bardzo wiedział, z kim się skontaktować.

Te cholerne komputery! Dokumentacja statku była w pełni skomputeryzowana, co w ułamku sekundy umożliwiało przejście pod tańszą banderę. Nawigacją również zajmował się komputer, który za pomocą satelity określał dokładnie pozycję statku. Kapitan Yincent cierpliwie tłumaczył właścicielom, kimkolwiek byli, że kilka arkuszy blachy oraz skrzynka nitów były znacznie pewniejszą inwestycją, ale w odpowiedzi słyszał niezmiennie, że jego zalecenia nie pasują do bieżących prognoz strat i zysków.

Vincent nie mógł się uwolnić od podejrzenia, że pomimo komputerów i elektroniki na pokładzie, dla właścicieli statek przedstawiał większą wartość pod wodą niż na powierzchni oraz że prawdopodobnie pójdzie na dno w czasie i w miejscu obliczonym z największą dokładnością w historii floty.

Nasuwał się oczywisty wniosek, że kapitan Yincent był więcej wart jako nieboszczyk.

Siedział w nawigacyjnej i studiował “Międzynarodową książkę kodów". Na sześciuset stronach znajdowały się bardzo znaczące serie znaków opracowane w celu bezbłędnego, zwięzłego i zrozumiałego, a przede wszystkim taniego informowania o każdej, nawet najbardziej absurdalnej, sytuacji na morzu.

Chciał przekazać wiadomość tej treści: Płynąłem SSW na pozycji 33°N 47°72'W. Pierwszy oficer, który jak zapewne panowie pamiętają, wbrew moim sugestiom zamustrował na Nowej Gwinei i chyba pochodzi z plemienia łowców głów, zaczął nagle dawać znaki, że coś jest nie w porządku. Wygląda na to, że olbrzymia część dna oceanu podniosła się w ciągu nocy. Znajdują się na niej liczne budowle, większość w kształcie piramid. Stoimy na dziedzińcu jednej z nich. Widać różne niegustowne posągi. Na statku pojawili się sympatyczni staruszkowie w długich szatach i hełmach nurków. Zmieszali się z pasażerami, a ci są zdania, że wszystko zostało doskonale zaaranżowane. Proszę o pomoc.

Zatrzymał palec wskazujący u dołu strony. Poczciwa “Książka kodów", mimo że opracowana przed osiemdziesięciu laty, naprawdę przewidywała wszystkie niebezpieczeństwa czyhające w głębinach.

Zanotował na kartce: XXXV QVVX.W swobodnym tłumaczeniu oznaczało to: Znalazłem Atlantydę. Arcykapłan wygrał w klipę.

* * *

– A właśnie że nie!

– A właśnie że tak!

– A właśnie że nie, mówię!

– A właśnie że tak!

– Mówię że nie. W takim razie co z wulkanami? – Wensleyda-le wyprostował się i spojrzał triumfująco na pozostałych.

– Co z wulkanami? – powtórzył Adam.

– No przecież cała lawa wychodzi ze środka Ziemi, a tam jest gorąco – twierdził Wensleydale. – Widziałem w telewizji. David At-tenborough tak mówił, a to na pewno prawda.

Spojrzeli na Adama. Od kilku minut wodzili oczami, jak na meczu tenisa.

Teoria o pustym środku Ziemi nie chwytała jak należy w kamieniołomie. Zwodnicza i czarująca koncepcja, która oparła się tak wybitnym myślicielom, jak Cyrus Red Teed, Bulwer-Lytton i Adolf Hitler, chwiała się niebezpiecznie pod kolejnym ciosem brutalnie logicznej argumentacji okularnika Wensleydale'a.

– Wcale nie mówiłem, że jest cała pusta w środku – oświadczył Adam. – Nikt tego nie mówił. Pewnie jeszcze przez parę mil ciągnie się skorupa, a w niej jest lawa i ropa, i węgiel, i tunele tybetańskie, i tak dalej. Puste zaczyna się dopiero potem. Tak uważają. A na biegunie północnym jest dziura dla dostępu powietrza.

– W atlasie nie ma – prychnął Wensleydale.

– Bo rząd nie pozwolił. Wszyscy chcieliby zaraz pojechać i zobaczyć – stwierdził Adam z naciskiem. – A powodem jest, że ludziom tam w środku wcale się nie podoba, jak ktoś ciągle patrzy na nich z góry.

– A te tunele tybetańskie? – zapytała Pepper. – Co to takiego?

– Ach to... Jeszcze nie mówiłem? Trzy głowy zaprzeczyły równocześnie.

– To jest zdumiewające. Znacie Tybet?

Przytaknęli niepewnie. Przed oczami zaczęły się przesuwać obrazy jaków, Mount Everest, ludzi zwanych Konikami Polnymi, starców siedzących na skałach, śniegów i szkół kung-fu.

– Ale wiecie już o tych nauczycielach, co opuścili Atlantydę, zanim zatonęła.

Przytaknęli ponownie.

– No więc część z nich dotarła do Tybetu i teraz rządzą światem. Nazywają się Tajni Mistrzowie. Pewnie dlatego, że byli nauczycielami. I mają takie wielkie tajemnicze miasto pod ziemią, co się nazywa Shambo-la i tunele, które idą we wszystkie strony, żeby mogli wszystko wiedzieć i kontrolować. Niektórzy uważają, że to jest gdzieś pod pustynią Gobi – dodał podniosłym tonem – ale największe autorytety naukowe uważają, że jednak w Tybecie. Tam się lepiej kopie tunele.

Spojrzeli odruchowo na chropawą, zabłoconą skałę kredową pod stopami.

– A jak to jest, że oni wszystko wiedzą? – zapytała Pepper.

– Wystarczy, że słuchają, nie? – zaryzykował Adam. – Siedzą w tunelach i słuchają. Wiecie przecież, że nauczyciele mają dobre uszy. Słyszą każdy szept, nawet z końca klasy.

– Moja babcia to przykładała szklankę do ściany – wtrącił Brian – a potem mówiła, że to wstrętne, że przez ścianę słychać tych zza ściany.

– A te tunele idą wszędzie, tak? – zapytała Pepper, wciąż patrząc na ziemię.

– Po całym świecie – potwierdził Adam.

– To musiało strasznie długo trwać – powiedziała Pepper, ale trochę niezdecydowanie. – Pamiętacie, jak żeśmy kopali nasz tunel na polu? Od obiadu do kolacji. I wyszedł taki mały, że trzeba było kucać, kiedy ktoś chciał się schować.

– Zgoda, ale oni kopali miliony lat. W milion lat na pewno wykopie się dobry tunel.

– Aja myślałem, że to Chińczycy podbili Tybetan, a Dalaj Lama musiał uciekać do Indii – powiedział Wensleydale bez przekonania. Codziennie czytał gazetę ojca. Prezentowana tam proza i powszedniość nie wytrzymywała konkurencji z tym, co mówił Adam.

– Na pewno są tam teraz – powiedział Adam, całkowicie ignorując ostatnią wypowiedź. – Wszędzie tu, dookoła. Siedzą pod ziemią i słuchają.

Wymienili spojrzenia.

– A gdyby tak zacząć kopać – zaczął Brian. Pepper, która o wiele szybciej orientowała się w sytuacji, aż jęknęła.

– No i po co żeś to powiedział! Teraz guzik z naszego zaskoczenia, ty ośle dardanelski. Ja chciałem zacząć kopać po cichu, a ty od razu na całe gardło!

– Nie wydaje mi się, żeby chciało im się kopać aż tutaj – uparcie wątpił Wensleydale. – To bez sensu. Stąd do Tybetu jest z tysiąc mil.

– Uważaj, bo pewnie zaraz powiesz, że ty wiesz lepiej od samej Madame Blatwatatacki, nie? – prychnął Adam.

– Na miejscu Tybetanów – zaczął Wensleydale spokojnie, ważąc słowa – to bym kopał prosto w dół do tego pustego w środku, a potem rozejrzał się i zaczął kopać w tę stronę, gdzie mam iść.

ONI przez chwilę rozważali rzecz w milczeniu.

– Trzeba przyznać, że to lepsze niż kopać we wszystkie strony na raz – zauważyła Pepper.

– No tak... tak zdaje się robią – odparł Adam. – To zbyt proste, żeby na to nie wpadli już dawno temu.

Marzycielski wzrok Briana błądził po gwiazdach, zaś palec wskazujący po zakamarkach lewego ucha.

– Ale to głupie – powiedział w zadumie. – Chodzi się do szkoły i uczy o różnych rzeczach i w ogóle, a nie mówi się o takich ber-mudzkich trójkątach, o UFO albo o starych mistrzach, co biegają lochami pod ziemią. Może mi ktoś wreszcie odpowie, po co uczymy się tych nudnych rzeczy,skoro jest tyle ciekawych.

Zgodnym chórem poparli go.

Potem zaczęli się bawić w pojedynek Charlesa Forta i Atlanty-dów ze starymi mistrzami z Tybetu, z tym że Tybetańscy orzekli, iż używanie starożytnych proc laserowych byłoby oszustwem.

ROZDZIAŁ X

Był czas, kiedy tropicieli czarownic traktowano z najwyższym szacunkiem, ale nie trwało to długo. Niejaki Mateusz Hopkins, generał Armii Tropicieli Wiedźm, szalał we wschodniej Anglii w siedemnastym wieku i kazał sobie płacić dziewięć pensów od sztuki schwytanej we wsi lub miasteczku.

Wtedy zaczęły się pierwsze kłopoty. Tropiciele nie mieli opracowanych stawek godzinowych. Zdarzało się, że gdy po tygodniu żmudnych poszukiwań tropiciel meldował burmistrzowi: Okolica czysta, ani śladu wiedźmy, otrzymywał zapłatę w postaci wylewnych podziękowań, miski strawy i znaczącego: żegnam.

Aby osiągnąć odpowiedni zysk, Hopkins był zmuszony stale wykazywać się pokaźną liczbą wykrytych czarownic. W rezultacie tu i ówdzie zaczęto go opluwać, przeważnie w radach gminnych, aż pewnego dnia w spokojnej wsi na południu Anglii mieszkańcy doszli do wniosku, iż potrafią łapać czarownice bez pośredników, wobec czego Hopkins oskarżony o czary skończył na stryczku.

Do dziś panuje pogląd, że Hopkins był ostatnim generałem Armii Tropicieli Wiedźm.

Jest to pogląd poniekąd słuszny. Ale nie do końca. Armia Tropicieli wciąż maszerowała, tyle że dyskretniej i bez rozgłosu.

Obecnie nie istnieje żaden pułkownik Armii Tropicieli ani major, ani kapitan, ani nawet porucznik. (Ostatni zabił się, gdyż spadł z wysokiego drzewa w Caterham, w 1933. A wdrapał się tam, aby śledzić przebieg orgii wyuzdanych satanistów, która okazała się ni mniej, ni więcej tylko dorocznym balem spółki handlowej Caterham & Whyteleafe).

Jednak istnieje sierżant Armii Tropicieli.

Istnieje także od niedawna szeregowy Armii Tropicieli. Nazywa się Newton Pulsifer.

Zaciągnął się po przeczytaniu ogłoszenia w lokalnej gazecie. Umieszczono je między ofertą sprzedaży używanej zamrażarki i ćwierć krwi dalmatyńczyków. Brzmiało tak:

ZOSTAŃ PROFESJONALISTĄ!

POTRZEBNY POMOCNIK

DO WALKI Z SIŁAMI CIEMNOŚCI

NA PÓŁ ETATU.

ZAPEWNIAMY UMUNDUROWANIE

I SZKOLENIE WSTĘPNE.

GWARANTUJEMY AWANS.

BĄDŹ MĘŻCZYZNĄ!

Zadzwonił pod numer podany na ogłoszeniu. Odebrała kobieta.

– Halo – zaczął niezobowiązująco. -Ja w sprawie ogłoszenia.

– Którego, kotku?

– Ehm... Z gazety.

– Ależ naturalnie, kotku. Madame Tracy spuszcza żaluzje codziennie po południu oprócz czwartków. Grupy mile widziane. Kiedy chciałbyś zostać wtajemniczony, kotku?

Newton zawahał się.

– W ogłoszeniu było: zostań profesjonalistą. O madame Tracy nic nie było.

– W takim razie to do pana Shadwella. Sprawdzę, czy jest u siebie.

Niedługo potem, gdy Newton już regularnie wymieniał ukłony z madame Tracy, dowiedział się, że sądziła, iż telefon dotyczy jej ogłoszenia, tego, w którym każdego popołudnia (oprócz czwartków) , w ustalonych godzinach, polecała chętnym swe usługi w dziedzinie masażu intymnego. W tygodniku było jeszcze jedno ogłoszenie. Na pytanie, czego dotyczy, madame Tracy odparła: czwartków.

Po dłuższej chwili usłyszał w słuchawce czyjeś kroki na gołej podłodze i głośne chrząknięcie.

– Taa... – burknął zdarty, zachrypnięty głos.

–Ja z ogłoszenia. Zostań profesjonalistą. Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej.

– Taa... Wielu chciałoby wiedzieć. – Głos w słuchawce zamilkł, po czym wybuchnął: – Ale lepiej, żeby nie wiedziało, jasne?

– Oj – pisnął Newton.

– Jak się nazywasz, chłopcze?

– Newton. Newton Pulsifer.

– Lucifer? Dobrze słyszę? Jesteś pomiot szatański, czy co? A może chcesz mnie zwodzić, maro piekielna, ziejąca ogniem z Hadesu. Żeby potem diabelskie książęta przysmażały mnie na wolnym ogniu, co?

– Nazywani się Pulsifer. Przez P na początku. Nie wiem, o czym pan mówi, aleja pochodzę z Surrey.

W głosie na drugim końcu zabrzmiały nutki rozczarowania.

– A... aha. Taa... Pulsifer? Powinienem znać?

– Nie wiem – odparł Newton. – Wuj ma sklep z zabawkami w Hounslow – dodał w nadziei, że to coś wyjaśni.

– Dopraaawdy?

Shadwell nie mówił z żadnym akcentem.

To znaczy z żadnym konkretnym akcentem. Czasem trącił walijskim, to znowu górnym szkockim jak pasterz, który w niedzielę rano odkrył, do czego jeszcze mogą służyć owce; czasem był to ak-

cent ze środkowej Anglii, a czasem nawet cockney. Tak czy owak nie był to akcent miły dla ucha.

– Zęby w komplecie?

– O tak. Tylko dwie, trzy plomby – odpowiedział posłusznie Newton.

– Sprawny jesteś?

– Tak. Chyba tak – wykrztusił niepewnie. – To znaczy, chciałem poprawić kondycję. Próbowałem z triatlonem. Brian Potter z księgowości robi sto pompek z klaśnięciem, odkąd się zapisał. Defilował przed królową matką.

– Ile brodawek?

– Słucham?

– Brodawek, chłopcze, brodawek – pytał rozdrażniony głos. – Ile masz brodawek?

– Ee... Dwie...

– To w porządku. Masz nożyczki?

–Co?

– Nożyczki! Głuchyś, czy co?

– Nie. To znaczy tak. Mam nożyczki. I nie jestem głuchy.

* * *

Kakao zsiadło się i przypleśniało. Cienka warstwa kurzu osiadła na ubraniu Azirafala. Na stole notatki tworzyły pokaźny stos. “Przistoyne i akuratne profecye" przypominały wycinankę artykułów z “Daily Telegraph".

Azirafal wzdrygnął się i uszczypnął w nos. Był blisko.

Już prawie to rozgryzł.

Nie spotkał Agnes. Była za sprytna. Zazwyczaj po wykryciu przyszłego proroka, Niebo i Piekło wysyłały szumy informacyjne na tej samej częstotliwości, by uniknąć niepożądanego przechwycenia obiektu przed wyznaczonym terminem. Było to zbędne, gdyż potencjalni prorocy wytwarzali silne zakłócenia elektrostatyczne, izolując się od nieprzyjaznych wpływów otoczenia. Poczciwy święty Jan dużo rozmyślał o grzybach. Matka Shipton o piwie. Nostradamus gromadził co ciekawsze dzieła i okazy orientalne. Święty Malachiasz lubił bawić się retortami i kolumną destylacyjną.

Stary, poczciwy Malachiasz. Był z niego równy, miły gość. Siedział i dumał o przyszłych papieżach. Całkowity nieudacznik; gdyby nie samogon, zostałby wielkim filozofem.

Smutny koniec. Niekiedy patrząc na spełnianie się w życiu boskich planów, pozostaje tylko mieć nadzieję, że jednak ktoś to wszystko przemyślał.

Właśnie. Musiał coś przemyśleć. Zaraz, co to było? Aha, zadzwonić i coś sprawdzić.

Wstał, przeciągnął się i podszedł do telefonu.

Pomyślał: Właściwie dlaczego nie zacząć od tego?

Wrócił do stolika i przerzucił kilka zapisanych kartek. Agnes naprawdę spisała się świetnie. Była sprytna. W tych czasach dokładne przepowiednie nie obchodziły absolutnie nikogo.

Z kartką w ręku wykręcił numer centrali.

– Halo? Dzień dobry! Świetnie, pani chyba też. Tak. Do Tad-field. Tak mi się zdaje... A może Lower Tadfield albo Norton. Niestety, nie mam kierunkowego. Tak, oczywiście. Young. Nie, nie znam imienia. Ach, tak... Proszę podać wszystkie. Dziękuję bardzo.

Słucham...

Ołówek na stole podskoczył i zaczął notować jak oszalały. Przy trzecim nazwisku ołówek złamał się.

– Och – rzucił Azirafal mechanicznie w słuchawkę, gdyż jego umysł eksplodował z wrażenia. – To chyba będzie to. Tak, dziękuję bardzo. Mnie również. Do widzenia.

Z namaszczeniem odłożył słuchawkę, wziął kilka głębokich oddechów i zaczął wykręcać numer. Przy ostatnich trzech cyfrach drżała mu ręka.

Po piątym sygnale odebrała osoba, sądząc po głosie, w średnim wieku, której właśnie przerwano popołudniową drzemkę.

– Słucham, Tadfield 666.

Azirafal z trudem utrzymał słuchawkę w drżącej ręce.

– Halo! Słucham!

Skupił się i przestał dygotać.

– Przepraszam, to jednak nie pomyłka – powiedział i odłożył słuchawkę.

* * *

Newton nie był głuchy i miał własne nożyczki.

Miał także stos gazet.

Gdyby wiedział, że życie w Armii opiera się tylko na prawidłowym używaniu nożyczek do robienia wycinków z gazet, nigdy by się nie zaciągnął.

Sierżant Armii Tropicieli, Shadwell, sporządził zakres obowiązków podwładnego na piśmie i przybił na ścianie zagraconego pokoiku nad kioskiem i wypożyczalnią kaset wideo pana Rajit. Zakres brzmiał:

1) Wiedźmy.

2) Fenomeny niewyjaśnialne. Fenomenologacje . Fenotypów. (Fenolo-ftaleina). No i wszystko, co ty wiesz, a ja rozumiem.

Newton szukał jednego i drugiego. Wzdychał, brał następną gazetę, spoglądał na pierwszą stronę, otwierał, pomijał stronę drugą (tam nigdy nie było nic ciekawego) i czerwieniał z podniecenia, licząc kropki na stronie trzeciej. Shadwell nalegał, by robił to dokładnie. Ja tam nie wierzę tym cwaniaczkom ani w pół słowa, mówił. Mogą nawet wypisywać wszystko czarno na białym, żeby nas nabrać. Na stronie dziewiątej było zdjęcie pary w golfach wpatrzonej y w obiektyw. Reklamowali największą wspólnotę w Saffron Walden, fktóra potrafi przywrócić potencję za pomocą seksownych lalek

z podgrzewaczem. Na zwycięzcę konkursu literackiego “Najgorsza chwila impotencji" czekało aż dziesięć egzemplarzy. Newton wyciął reklamę i włożył do albumu.

Usłyszał stłumione pukanie do drzwi.

Otworzył i zobaczył stos gazet. Stos szczeknął: Przesuńcie no się, Pulsifer, i wsunął się do pokoju. Gdy opadł na podłogę, odsłaniając sierżanta Shadwella, ten zakasłał soczyście i przypalił schowanego w dłoni papierosa.

– Będziecie go śledzić. To jeden z nich.

– Kogo, proszę pana? – zapytał Newton.

– Bez nerw, szeregowy. Tego mocno opalonego Rajita czy jak mu tam. I jego numerki z kobitamy. Rubinowe oczko żółtego bożka. Kobity co mają za dużo rąk. Same czarownice.

– Ale on nam daje gazety za darmo. Całkiem nowe, proszę pana.

– Do tego yoodoo. Pewnie robi yoodoo. Kurczaki na ofiarę dla Barona Soboty. Wicie, że to ten kolorowy w cylindrze. Ożywia umarlaków, żeby robili w dzień sabatu. To voodoo. – Shadwell znacząco pociągnął nosem.

Newton próbował wyobrazić sobie gospodarza kamienicy jako kapłana voodoo. Pan Rajit pracował w soboty, to znaczy w sabat. W rzeczywistości jego cicha i pulchna żona oraz wesołe, pulchne dzieci pracowały razem z nim dwadzieścia cztery godziny na dobę, beż względu na porę roku, zaspokajając popyt w dzielnicy na napoje, chleb, tytoń, prasę oraz pisemka porno, na myśl o których Newton drżał z podniecenia. A kurczaki to pan Rajit mógł jedynie sprzedać (kilka sztuk) z przerobioną datą przydatności do spożycia.

Ale pan Rajit jest z Bangladeszu albo gdzieś stamtąd. A vo-odoo uprawiają w Indiach Zachodnich.

– Aha – Shadwell zaciągnął się dymem. Przynajmniej tak to wyglądało. Choć prawdę mówiąc, Newton jeszcze nie widział pa-

pierosa w palcach sierżanta, bo ten zawsze trzymał niedopałek w półprzymkniętej dłoni. Czasem nawet sierżant wykonywał ruch, jakby wyrzucał niedopałek. – Aha.

– A nie jest tak, proszę pana?

– Ukryte mądrości, chłopcze. Wewnętrzne tajemnice Armii. Jak przejdziecie unitarkę, zostaniecie wtajemniczeni. Część vo-odoo może być z Indii Zachodnich. Ja ci to mówię. Ale to najgorsze, najpodlejsze przyszło z... hm...

– Bangladeszu?

– No jasne, chłopcze. Z ust żeście mi to wyjeni. Bangladesz. O, właśnie.

Shadwell wyrzucił niedopałek i gorączkowo skręcił następnego papierosa, tak by nikt nie zobaczył ani tytoniu, ani bibułki.

– No, jak tam? Macie coś, szeregowy?

– O, tutaj proszę – Newton podał wycinek. Shadwell ledwie spojrzał.

– To fajans, chłopcze. Mówiom, że czarujom, tak? Poszłem tam w zeszłym roku. Wziołem ekwipunek jak trza, rakiety, wpadłem do środka i co? Nic. Czysto jak w szpitalu. W gazecie to sama pod-pucha. Fajans, mówię ci. Nie poznali się na bratniej duszy. Nawet żeby im tyłki miodem smarować. To już nie to co kiedyś.

Usiadł i nalał słodkiej herbaty z obskurnego termosu.

– A mówiłem ci już, jak się zaciągiem?

Newton potraktował to jako zaproszenie, by usiadł, ale Shadwell powstrzymał go przeczącym ruchem głowy. Przypalił skręta odrapanym ronsonem i zakasłał z uznaniem.

– Siedzieliśmy razem z kapitanem Armii Tropicieli w jednej celi. Nazywał się Folkes. Dycha za podpalenie. Spalił komunę w Wimbledon. Ich też by spalił, tylko akurat wybyli. Równiacha gość. Mówił o bitwie, wielkiej wojnie Piekła z Niebem. Od niego znam wewnętrzne tajemnice Armii. Bratnia dusza. Herbatnik. Brodawki, te rzeczy. Wiedział, że nie pociągnie wiele i co wie, musi ko-

mu zostawić. Jak j a tobie – Pokręcił głową i kontynuował: – Patrz, co z nas ostało, chłopcze. Parę setek lat wstecz, o, to my byli siła! Między światłem a ciemnością. Jak cienka czerwona linia. Cienka czerwona linia ognia.

–Ja myślałem, że kościół... – zaczął Newton.

– Duby smalone!

Newton widział już kiedyś ten zwrot, ale po raz pierwszy słyszał, jak ktoś wymówił go na głos.

– Kościoły!? A co to warte? Tako sama zoraza. Taki sam by-znes. No, nie całkiem taki sam. Wierzyć im, że zalatwiom Złego? Jak go załatwiom, to wypadnom z interesu. Jak idziesz na tygrysa, to chyba nie z takiemi co to będą rzucać mu ochłapy, żeby nie zdechł z głodu zawczasu, nie. Nie, chłopcze. To nasza działka. Przeciwko ciemnościom.

W pokoju zrobiło się cicho.

Newton zawsze starał się dostrzegać pozytywne cechy w ludziach, ale wkrótce po zaciągnięciu się do Armii doszedł do wniosku, że jego bezpośredni zwierzchnik i zarazem towarzysz broni był tak zrównoważony jak postawiona na wierzchołku piramida Cheopsa. Wkrótce w tym przypadku trwało pięć sekund. Sztab Armii mieścił się w obskurnym pokoiku przesiąkniętym tak dokładnie dymem z papierosów, że ściany znajdowały się zapewne gdzieś pod grubą warstwą nikotyny i ciał smołowatych. Popiół i niedopałki tworzyły gruby dywan na czymś, co kiedyś było podłogą. Wjednym miejscu nieśmiało przebijała stara wykładzina. Newton omijał ją starannie, gdyż było tam grząsko i chlupało w butach.

Przybita pinezkami mapa Wysp Brytyjskich miała ten sam odcień, co ściany. Pożółkłe chorągiewki własnego wyrobu grupowały się wokół Londynu w odległości nie większej niż na to zezwalał przejazd z powrotnym biletem ulgowym w godzinach szczytu.

Newton nie zrezygnował i nie zamierzał dać za wygraną. Przeraźliwa fascynacja na początku wkrótce zamieniła się w przeraźliwy żal i przechodziła w przeraźliwe i autentyczne zaangażowanie. Okazało się, że Shadwell ma co najmniej pięć stóp wzrostu i nosi coś, co bez względu na okoliczność, światło i dodatki okazywało się starym, wymiętym prochowcem. Niewykluczone, że miał też kompletne uzębienie, ale chyba tylko dlatego, że nikomu nie zależało na pozbawieniu go starego garnituru. Każda wróżka Zębuszka oddałaby różdżkę za jeden okaz tej kolekcji.

Shadwell sprawiał wrażenie człowieka utrzymującego się przy życiu dzięki przesłodzonej herbacie, skondensowanemu mleku, skrętom i posępnej energii wewnętrznej. Żył dla sprawy, której poświęcił ciało, duszę i bilet zniżkowy dla emerytów. Wierzył w nią i to było jego siłą napędową.

Newton Pulsifer nie miał celu ani sprawy, której warto poświęcić życie. Wiedział też, że tak Bogiem a prawdą nigdy w nic nie wierzył. Martwiło go to, gdyż bardzo chciał w coś wierzyć. Wiara potrafiła czynić cuda i niejeden przeżył tylko dzięki niej. Pragnął uwierzyć w Boga Najwyższego, ale zanim oddałby mu się cały, chciałby mieć chociaż półgodzinną rozmowę dla wyjaśnienia tego i owego. Przesiadywał w kościołach, czekając na objawienie, ale nie przyszło. Potem spróbował zostać ateistą z przekonania, ale okazało się, że brak mu siły i zdecydowania, by wyrzec się na zawsze kilku rzeczy. Wszystkie partie polityczne były jednakowo zakłamane. Z ruchu ekologicznego wystąpił po zapoznaniu się z propozycją samowystarczalnego ogrodu bogato ilustrowaną zdjęciami i dokładnym planem. Na planie tym stanowisko dla kozy umieszczono niecały metr od ula. Newton spędził dużo czasu na wsi u babci i dobrze orientował się w zwyczajach kóz i pszczół. Doszedł do wniosku, że czasopismo redagują kompletni dyletanci, którzy przeczytali o jedną książkę za dużo. Poza tym irytowało go nagminne używanie słów “społeczność" i “społeczeństwo" – podejrzewał, że autorzy

nadają im specyficzne znaczenie, które nie obejmuje ani jego, ani jego znajomych.

Próbował także uwierzyć we wszechświat. Początkowo hasło brzmiało przekonująco. Niestety zmienił zdanie, gdy nieopatrznie sięgnął do czasopism ze słowami “czas", “chaos" i “kwant" w tytułach. Uznał, że nawet ci, którzy zajmowali się sprawami wszechświata zawodowo, nie wierzyli w jego istnienie, ba, nawet byli dumni ze swej niewiedzy i niewiary.

Prosty umysł Newtona nie tolerował takich rzeczy.

Nie wierzył w zuchy, a gdy dorósł, nie wierzył w skauting i harcerstwo.

Niewiele brakowało, by uwierzył, że praca młodszego referenta w dziale płac United Holdings PLC jest najnudniejszym zajęciem na świecie.

Taki był Newton Pulsifer jako mężczyzna. Gdyby przebrał się i wszedł do budki telefonicznej, mógłby wyglądać jak każdy, nawet jak Clark Gable.

Nawet lubił Shadwella, jak zresztą wielu innych, co bardzo złościło sierżanta. Państwo Rajit lubili go, gdyż mimo wszystko płacił komorne i nie był uciążliwy, zaś swój rasizm okazywał tak bezprzedmiotowo, że nie obrażał nikogo. Działo się tak dlatego, że Shadwell nienawidził wszystkich bez względu na przynależność kastową, kolor skóry i pochodzenie i nie zamierzał robić wyjątków.

Madame Tracy również go lubiła. Newton ze zdziwieniem odkrył, iż lokatorka zza ściany była dobroduszną kobietą w średnim wieku z macierzyńskim usposobieniem. Panowie zaglądali do niej nie tylko na herbatę i nie tak punktualnie jak sobie tego życzyła. Zdarzało się, że Shadwell wróciwszy w sobotę wieczorem po kilku głębszych, stawał na korytarzu i lżył ją niemiłosiernie, nazywając kurwą wenecką. Madame Tracy powiedziała Newtonowi w zaufaniu, że w pewnym sensie jest wdzięczna sierżantowi,

gdyż nigdy nie była w Wenecji, a bezpłatna reklama zawsze się przyda.

Powiedziała także, że wcale nie przeszkadzają jej burdy wszczynane przez Shadwella w czasie seansów. Ostatnio miała bóle w kolanach, co uniemożliwiało manewrowanie stolikiem, zatem trochę walenia w ścianę bardzo się przydawało.

W niedzielę zostawiała na progu Shadwella porcję obiadową przykrytą drugim talerzem, żeby nie wystygła.

Mawiała, że po prostu nie można nie lubić Shadwella, mimo że wszelkie dowody sympatii miały taki skutek jak rzucanie pereł przed wieprze.

Newton przypomniał sobie o innych wycinkach. Przysunął je Shadwellowi po zaplamionym stole.

– A to co? – zapytał Shadwell podejrzliwie.

– Zjawiska. Fenomeny. Kazał pan szukać fenomenów, proszę pana. Dzisiaj łatwiej trafić na fenomen niż na czarownicę.

– Ktoś strzelał zające srebrnym śrutem i potem we wsi widzieli kulawego? – zapytał sierżant z nadzieją w głosie.

– Obawiam się, że nie, proszę pana.

– Krowa padła, jak spojrzała na nią jaka kobita?

– Nie, proszę pana.

– To co to ma być? – Shadwell pogmerał w kredensie i wyciągnął puszkę mleka.

– Dzieją się dziwne rzeczy, proszę pana. Cały czas.

Newton pracował nad tym od tygodnia. Shadwell zgromadził dużo gazet. Niektóre sprzed wielu lat. Newton liczył sobie lat dwadzieścia sześć, a w jego życiu zdarzyło się niewiele rzeczy wartych zapamiętania. Miał dobrą pamięć, zwłaszcza do spraw ezoterycznych.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю