355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Terence David John Pratchett » Dobry omen » Текст книги (страница 20)
Dobry omen
  • Текст добавлен: 15 октября 2016, 02:09

Текст книги "Dobry omen"


Автор книги: Terence David John Pratchett


Соавторы: Neil Gaiman
сообщить о нарушении

Текущая страница: 20 (всего у книги 22 страниц)

A wtedy:

– Sądzę – powiedział Metatron – że będę musiał poprosić

o dalsze instrukcje.

–Ja takżżże – wyrzucił z siebie Belzebub. Z wściekłą miną zwrócił się ku Crowleyowi. – I będę musssiał zameldować o twoim udzzziale w tym wszszszszssstkim, tego możżżeszszsz być pewien. -Spojrzał płonącym wzrokiem na Adama. -1 nie wiem, co twój Ojciec powie...

Rozległ się gromowy huk. Shadwell, który od paru minut nie mógł sobie znaleźć miejsca z okropnego podniecenia, wreszcie na tyle opanował swe drżące palce, żeby pociągnąć za spust.

Kulki przeleciały przez miejsce, gdzie przed chwilą znajdował się Belzebub. Shadwell nigdy się nie dowiedział, jakie miał szczęście, że spudłował.

Niebo zafalowało, a potem stało się po prostu niebem. Wzdłuż horyzontu chmury zaczęły się rozpływać.

* * *

Milczenie przerwała madame Tracy.

– Czyż oni nie byli dziwni? – zapytała.

Nie miała na myśli: “czy oni nie byli dziwni"; tego, co miała na myśli, nigdy już nie potrafiła wyrazić inaczej, niż wrzaskiem, ale mózg ludzki posiada zadziwiające siły żywotne i powiedzenie “czyż oni nie byli dziwni" było częścią błyskawicznego procesu powrotu do zdrowia psychicznego. Za pół godziny madame Tracy będzie przekonana, że za dużo wypiła.

– Skończyło się, nie sądzisz? – zapytał Azirafal. Crowley wzruszył ramionami.

– Obawiam się, że nie dla nas.

– Nie myślę, żebyście musieli się dalej martwić – powiedział Adam sentencjonalnie. – Wiem wszystko o was dwóch. Nie martwcie się.

Popatrzył na pozostałych ICH, którzy starali się nie wycofywać. Zamyślił się na chwilę, a potem powiedział:

– Tak czy tak, było za dużo robienia nieporządku. Ale mi się widzi, że wszyscy będą o wiele szczęśliwsi, jeśli o tym zapomną. Nie naprawdę zapomną, tylko nie będą pamiętać dokładnie. I wtedy możemy sobie pójść do domu.

– Ale przecież nie możesz tak tego zostawić! – zawołała Ana-thema, przepchnąwszy się do przodu. – Pomyśl o wszystkim, co możesz zrobić! O dobrych rzeczach.

– Na przykład? – spytał podejrzliwie Adam.

– Nooo... na początek możesz sprowadzić z powrotem wszystkie wieloryby.

Przechylił głowę na ramię.

– A to zatrzyma ludzi od ich zabijania, tak? Zawahała się. Dobrze by było móc powiedzieć: tak.

– A jeśli ludzie zaczną je zabijać, to o co poprosisz, żebym zrobił? – dociekał Adam. – Nie. Widzę, że zaczynam się już w tym wszystkim połapywać. Raz zacznę się mieszać i nie będzie temu

końca. Mi się widzi, że jedyne rozsądne jest, żeby ludzie wiedzieli, że jak zabijają wieloryba, to mają martwego wieloryba.

– To dowodzi bardzo odpowiedzialnej postawy – powiedział Newton.

Adam uniósł jedną brew.

– To tylko rozsądek – powiedział. Azirafal poklepał Crowleya po plecach.

– Zdaje się, że jesteśmy ocaleni – powiedział. – Tylko sobie wyobraź, co by mogło się zdarzyć, gdybyśmy obaj okazali się w pełni wykwalifikowani.

– Um – odparł Crowley.

– Czy twój wóz jest sprawny?

– Myślę, że będzie wymagał nieco pracy – przyznał Crowley.

– Myślałem, żebyśmy zabrali tych dobrych ludzi do miasta -rzekł Azirafal. -Jestem pewien, że madame Tracy należy się ode mnie porządny obiad. I jej narzeczonemu, oczywiście.

Shadwell popatrzył przez ramię, a potem na madame Tracy, triumfalnie uśmiechniętą.

– O kiem to un mówi? – zapytał. Adam podszedł do NICH.

– Uważam, że lepiej, byśmy poszli do domu – powiedział.

– Ale co się w końcu zdarzyło? – zapytała Pepper. – Znaczy, było takie wszystko...

– To już bez znaczenia – stwierdził Adam.

– Ale mógłbyś tyle pomóc... – zaczęła Anathema, gdy podążali do rowerów. Newton łagodnie ujął ją za ramię.

– To nie jest dobry pomysł – powiedział. -Jutro jest pierwszy dzień reszty naszego życia.

– Wiesz – odrzekła – ze wszystkich oklepanych powiedzeń, których naprawdę nienawidzę, to stoi na pierwszym miejscu!

– Zadziwiające, prawda? – odparł uszczęśliwiony Newton.

– Dlaczego namalowałeś na drzwiach twego samochodu “Dick Turpin"?

– Prawdę powiedziawszy, to żart.

– Hmm?

– Bo gdziekolwiek się udaję, zatrzymuję ruch – wymamrotał z nieszczęśliwą miną.

Crowley ponuro spoglądał na kierownicę dżipa.

– Przykro mi z powodu samochodu – rzekł Azirafal. – Wiem, jak bardzo go lubiłeś. Może gdybyś się naprawdę dobrze skoncentrował...

– To nie będzie to samo – rzekł Crowley.

– Obawiam się, że masz rację.

– Miałem go od nowego, wiesz przecież. To już nie był dla mnie samochód, raczej coś w rodzaju trykotu na całe ciało. – Pociągnął nosem. – Co tu się pali? – zapytał.

Podmuch wiatru poderwał kurz i rzucił go znów na ziemię. Powietrze stało się ciężkie i gorące, uwięziwszy wszystkich tam obecnych jak muchy w syropie.

Odwrócił głowę i popatrzył na przerażonego Azirafala.

– Przecież to się skończyło – powiedział. – Nie może się teraz wydarzyć! Ta... ta rzecz,ten właściwy moment, czy co tam... to przeminęło! To się skończyło!

Ziemia zaczęła drżeć. Hałas był taki jak kolei podziemnej, ale nie przejeżdżającej. Raczej przybywającej.

Crowley na oślep mocował się z dźwignią biegów.

– To nie jest Belzebub! -wrzasnął głośniej, niż świszczał wiatr. -To On. Jego Ojciec! To nie Armageddon, to sprawa osobista! Ruszaj, ty diabelski gracie!

Pod Anathema i Newtonem poruszyła się ziemia, odrzucając ich na chwiejący się beton. Z pęknięć zaczął się wydobywać żółty dym.

– Czuję się jak na wulkanie! – wrzasnął Newton. – Co to jest?

– Cokolwiek to jest, jest mocno rozgniewane – odrzekła Anathema.

W dżipie Crowley przeklinał. Azirafal położył mu dłoń na ramieniu.

– Są tutaj ludzie – powiedział.

– Tak – przyznał Crowley. – Oraz ja.

– Chciałem powiedzieć, że nie możemy dopuścić, aby to ich spotkało.

– Więc co... – zaczął Crowley i zamilkł.

– Chciałem powiedzieć, że gdy się nad tym zastanowić, okazuje się, że napytaliśmy już im dosyć kłopotów. Ty i ja. Przez całe lata. Takim i innym sposobem.

– Wykonywaliśmy tylko nasze zadania – mruknął Crowley.

– Tak. I co? Mnóstwo ludzi na przestrzeni dziejów wykonywało tylko swoje zadania i spójrz, ile kłopotów narobili.

– Nie chcesz chyba powiedzieć, że powinniśmy teraz popróbować Go powstrzymać?

– A co masz do stracenia?

Crowley chciał zacząć spór, ale zrozumiał, że brak mu argumentów. Nie miał już nic do stracenia, bo stracił wszystko, co mógł. Nie mogli mu zrobić już nic gorszego niż to, co i tak zamierzali. Wreszcie był wolny.

Sięgnął pod siedzenie dżipa i znalazł łyżkę do opon. Nic nią nie zwojuje, ale nie zwojuje też niczym innym. Prawdę powiedziawszy, byłobyjeszcze o wiele straszniejsze, gdyby miał stawić czoło Szatanowi, mając jakąś przyzwoitą broń. Bo w ten sposób miałby choć odrobinę nadziei, a to byłobyjeszcze gorsze.

Azirafal podniósł miecz, upuszczony przed chwilą przez Wojnę, i z namysłem zważył go w dłoni.

–Jejku, całe lata upłynęły od chwili, gdy tego używałem -mruknął.

– Około sześciu tysięcy – przypomniał Crowley.

– Słowo daję, tak jest – powiedział anioł. – Cóż to był za dzień. Dobre, stare czasy.

– Niezupełnie – rzekł Crowley. Hałas był coraz większy.

– W owych czasach ludzie rozróżniali dobro od zła – westchnął marzycielsko Azirafal.

– No, tak. Zastanów się nad tym.

– Ach. Tak. Za dużo wtrącania się w ich sprawy?

–Tak.

Azirafal uniósł miecz. Rozległ się łoskot, a miecz nagle rozpalił się jak sztaba magnezu.

– Wystarczy raz się nauczyć, jak to się robi i już nigdy nie zapominasz – zauważył. Uśmiechnął się do Crowleya. – Chciałem tylko powiedzieć – dodał – że jeśli się z tego nie wykaraskamy, to... zawsze wiedziałem, że jest w tobie głęboko ukryta iskra dobroci.

– To się zgadza – rzekł gorzko Crowley. – A teraz rób, coś zapowiedział.

Azirafal wyciągnął dłoń.

– Miło było cię poznać – powiedział. Crowley ją przyjął.

– No to za następną okazję – odparł. -1... Azirafalu?

–Tak?

– Zapamiętaj sobie, wiedziałem, że w głębi duszy jesteś na tyle sukinsynem, że można cię lubić.

Usłyszeli szuranie nóg i rozepchnęła ich nieduża, ale dynamiczna postać Shadwella, groźnie wymachującego gromową strzelbą.

– Wy, miętkie chłopaczki, wy byście nie potrafiliście ubić nawet ściora w beczce – oświadczył. – Kogo teraz będziem bili?

– Szatana – powiedział po prostu Azirafal.

Shadwell kiwnął głową, jakby to nie było dla niego żadną niespodzianką, cisnął strzelbę na ziemię i zdjął kapelusz, ukazując czoło, które znano i którego obawiano się wszędzie, gdzie zbierali się awanturnicy uliczni.

– Tak i mnie się widziało – powiedział. – W takiem razie uży-jem mojej renki.

Newton i Anathema ujrzeli, jak cala trójka niepewnym krokiem oddala się od dżipa. Z Shadwellem w środku wyglądali jak stylizowane W.

– Co, u licha, oni zamierzają zrobić? – zapytał Newton. -1 co się dzieje... co się dzieje z nimi?

Płaszcze Azirafala i Crowleya rozpękły się wzdłuż szwów. Jeśli ma się pójść do boju, można równie dobrze zrobić to w prawdziwej postaci. Skrzydła rozwinęły się ku niebu.

Wbrew powszechnemu mniemaniu, skrzydła demonów są takie same jak aniołów, choć często bywają lepiej utrzymane.

– Shadwell nie powinien iść z nimi! – zawołał Newton, chwiejnie wstając na nogi.

– Co to jest shadwell?

– To mój sierż... to zadziwiający starzec, nigdy byś nie uwierzyła... Muszę mu pomóc!

– Pomóc mu? – zdziwiła się Anathema.

– Złożyłem przysięgę i tak dalej. – Newton zawahał się. – No, coś w rodzaju przysięgi. A on zapłacił mi za miesiąc z góry!

– Więc kim są tamci dwaj? Twoi przyjaciele... – zaczęła Anathema i zamilkła. Azirafal zwrócił się do niej profilem i twarz wreszcie się jej przypomniała.

–Już wiem, gdzie go spotkałam! – krzyknęła, opierając się o Newtona, bo ziemia skakała w górę i w dół. Chodź!

– Ale ma się wydarzyć coś okropnego!

–Jeśli mi uszkodził książkę, masz rację jak cholera!

Newton obmacał klapę marynarki i znalazł swą oficjalną szpilę. Nie wiedział, przeciw czemu mają stawać tym razem, ale nie miał niczego, prócz tej szpili. Pobiegli...

Adam rozejrzał się wokół. Popatrzył

w dół. Jego twarz przybrała wyraz

wykalkulowanej niewinności.

Był moment wewnętrznego konfliktu.

Ale Adam był na własnym terenie.

Zawsze i do końca na własnym terenie.

Poruszył jedną ręką

wokoło, w niewyraźnym

półokręgu.

* * *

...Azirafal i Crowley poczuli, że świat się zmienia. Nie było hałasu. Nie było szczelin w ziemi. Było tylko tak, jak było, nim zaczął się tworzyć wulkan potęgi Szatana, był powoli rozwiewający się dym i samochód wolno jadący aż do zatrzymania, z silnikiem głośno pracującym w wieczornej ciszy.

Był to stary, lecz dobrze utrzymany samochód. Ale nie metodą Crowleya, w której wgniecenia znikały na życzenie; ten wóz wyglądał jak wyglądał – to się wiedziało instynktownie – ponieważ jego właściciel przez dwa dziesięciolecia spędzał wszystkie weekendy, robiąc wszystko, co według podręcznika należało robić w każdy weekend. Przed każdą podróżą obchodził go dokoła, sprawdzał światła i liczył koła. Poważni ludzie, którzy palili fajki i nosili wąsy, napisali poważne instrukcje, podające, że tak należy czynić i tak on czynił, ponieważ sam był poważnym człowiekiem, który pali fajkę i nosi wąsy, i nie lekce sobie waży tego rodzaju zalecenia, bo gdyby tak je brać, do czego byśmy doszli? Ubezpieczenie miał wykupione na właściwą kwotę. Prowadził z szybkością mniejszą o trzy mile od dopuszczalnej, albo też czterdzieści mil na godzinę, zależnie od tego, która wartość była niższa. Nosił krawat nawet w niedziele.

Archimedes powiedział, że z dostatecznej długości dźwignią i wystarczająco masywnym miejscem, na którym mógłby stanąć, może świat z posad poruszyć.

Mógł, na przykład, stanąć na panu Youngu.

Otwarły się drzwiczki samochodu i ukazał się pan Young.

– Co tu się dzieje? – zapytał. – Adam? Adam?

Ale ONI pędzili w stronę bramy.

Pan Young popatrzył na zaszokowane zgromadzenie. Crowley i Azirafal mieli przynajmniej tyle przytomności umysłu, żeby zwinąć skrzydła.

– Co on teraz chciał zmalować? – westchnął, prawdę powiedziawszy, nie oczekując odpowiedzi.

– Gdzie ten chłopiec się podział? Adam! Wracaj natychmiast! Adam rzadko kiedy robił to, czego żądał ojciec.

* * *

Sierżant Thomas A. Deisenburger otworzył oczy. Jedyną dziwną rzeczą w jego otoczeniu było to, że wydało mu się ono znajome. Na ścianie wisiało jego zdjęcie z liceum, a w szklance do mycia zębów stała jego maleńka amerykańska flaga, tuż koło szczoteczki. I był nawet jego malutki misio w swym malutkim mundurze. Przez okno wpadało światło wczesnego popołudnia. Poczuł zapach szarlotki. Należała do rzeczy, których mu brakowało najbardziej, gdy spędzał sobotnie wieczory daleko od domu. Zszedł po schodach. Matka stała przy kuchni, wyjmując potężną szarlotkę z piecyka.

– Cześć, Tommy – powiedziała. – Myślałam, że jesteś w Anglii.

– Tak, mamo, normatywnie jestem w Anglii, mamo, broniąc demokratyzmu, mamo – powiedział sierżant Thomas A. Deisenburger.

– To ładnie, kochanie – odrzekła matka. – Twój tata jest tam na Wielkim Polu wraz z Chester i Tedem. Ucieszą się, jak cię zobaczą.

Sierżant Thomas A. Deisenburger kiwnął głową.

Zdjął swój polowy hełm i swoją polową kurtkę i podwinął rękawy swej polowej koszuli. Przez chwilę miał minę bardziej zamyśloną, niż mu się to przytrafiło kiedykolwiek w życiu. Część jego myśli poświęcona była szarlotce.

– Mamo, jeśli na wypadek jakiejkolwiek ewentualeczności przy-połączenia przesłankującego sprzęgnięcie telefonoliczne z sierżantem Thomasem A. Deisenburgerem, mamo, to indywiduum znajdzie się...

– Przepraszam, Tommy?

– Powiedziałem, mamo, że jeśli ktokolwiek zadzwoni, to będę z tatą, Chester i Tedem na Wielkim Polu.

* * *

Furgonetka powoli podjechała do bramy bazy lotniczej. Zatrzymała się. Wartownik z nocnej zmiany popatrzył w okno, sprawdził dokumenty kierowcy i wpuścił go.

Furgonetka pojechała wężykiem po betonie. Zatrzymała się na pustym pasie startowym, obok dwóch siedzących tam mężczyzn dzielących się butelką wina. Jeden z nich nosił ciemne okulary. Zaskakujące było, że nikt z całej bazy nie zwracał na nich najmniejszej uwagi.

– Czy chcesz przez to powiedzieć – mówił Crowley – że On od początku tak to zaplanował?! Od samego początku?

Azirafal starannie wytarł szyjkę butelki i podał koledze.

– Być może – odparł. – Być może. Zawsze można Go o to zapytać, jak przypuszczam.

– Z tego, co pamiętam – odpowiedział zamyślony Crowley – nigdy nie znaliśmy się tak blisko, by ze sobą rozmawiać, On nie należy do tych, którzy dają jednoznaczne odpowiedzi. Prawdę powiedziawszy... prawdę powiedziawszy, On w ogóle nie odpowiada. Po prostu się uśmiecha, jakby wiedział coś, czego ty nie wiesz.

– I oczywiście tak jest – powiedział anioł. – Inaczej jaki by to miało sens?

Obie istoty w milczeniu z namysłem wpatrzyły się w przestrzeń, jakby sobie przypominając coś, o czym żadna z nich od dawna nie pomyślała.

Kierowca wysiadł z furgonetki, niosąc kartonowe pudełko i szczypce.

Na pasie startowym leżała poczerniała metalowa korona i waga. Człowiek podniósł je szczypcami i umieścił w pudełku.

A potem podszedł do siedzących z butelką.

– Przepraszam panów – powiedział – ale powiedziano, że ma tu gdzieś być również i miecz, przynajmniej tak tu zostało podane, więc się zastanawiam...

Azirafal był speszony. Rozejrzał się dookoła nieco zdezorientowany, a potem wstał, zauważywszy, że mniej więcej od godziny siedzi na mieczu. Schylił się i podniósł go.

– Przepraszam – powiedział i włożył miecz do pudełka.

Kierowca furgonetki, w czapce “International Express", powiedział, że nie ma o czym mówić i że dla niego to prawdziwe szczęście, że panowie tu się znajdują, bo przecież ktoś musi podpisać na dowód, że on należycie odebrał to, po co został wysłany, a to z pewnością był pamiętny dzień, hę?

Azirafal i Crowley zgodnie potwierdzili, że tak było i Azirafal podpisał się w bloczku podsuniętym przez kierowcę, zaświadczając, iż korona, waga oraz miecz zostały odebrane w dobrym stanie i mają zostać odesłane pod zaplamiony adres, kosztami zaś należy obciążyć rachunek o nieczytelnym numerze.

Kierowca ruszył w stronę swej furgonetki. A potem zatrzymał się i odwrócił.

– Gdybym miał opowiedzieć żonie, co mi się dzisiaj przydarzyło – powiedział nieco posmutniały – nigdy by mi nie uwierzyła. I nie robiłbym jej z tego zarzutu, boja też nie wierzę. – I wsiadł do furgonu, by odjechać.

Crowłey podniósł się nieco chwiejnie. Podał rękę siedzącemu Azirafalowi.

– Wstawaj – powiedział. – Odwiozę nas do Londynu. Wziął dżipa. Nikt ich nie zatrzymywał.

Wóz miał odtwarzacz kasetowy. Nie należy to do wyposażenia nawet amerykańskich wozów wojskowych, ale Crowley automatycznie przyjął, że wszystkie samochody, którymi kieruje, mają odtwarzacze kasetowe i dlatego ten miał także, w każdym razie miał go w kilka sekund po tym, jak wsiedli.

Na kasecie, którą włożył, ruszywszy z miejsca, była “Muzyka na wodzie" Haendla i pozostała “Muzyką na wodzie" przez całą drogę do domu.

ROZDZIAŁ XIX

Około pół do jedenastej gazeciarz położył niedzielne dzienniki pod frontowymi drzwiami Jaśminowego Domku. Musiał się po nie udawać trzykrotnie.

Seria uderzeń, gdy padały na wycieraczkę, obudziła Newtona Pulsifera.

Pozwolił Anathemie spać dalej. Była całkiem wstrząśnięta, biedactwo. Gdy ją kładł do łóżka, prawie bredziła. Całe swoje życie regulowała według Przepowiedni, a teraz już Przepowiedni nie było. Musiała się czuć jak pociąg, który dojechał do końcowej stacji, a przecież jakoś musiał jechać dalej.

Od tej chwili będzie szła przez życie z każdym wydarzeniem nadchodzącym niespodzianie, tak samo jak wszyscy ludzie. Co za szczęście.

Zadzwonił telefon.

Newton skoczył do kuchni i przy drugim dzwonku podniósł słuchawkę.

– Halo? – odezwał się.

Zatrajkotał do niego wymuszenie przyjacielski głos z odcieniem desperacji.

– Nie – odparł. – Nie jestem. A nazwisko brzmi nie Devissey

lecz Device. Jak w “nice". I ona śpi. A więc jestem absolutnie pewien, że ona nie życzysobie zaizolowania jakichkolwiek wnęk. Ani podwójnie szklonych okien. Chcę przy tym powiedzieć, że ona, rozumie pani, nie jest właścicielką domu. Ona go tylko wynajmuje. Nie, nie zamierzam jej budzić ani pytać – powiedział. – I proszę mi powiedzieć, panno... tak, w porządku, panno Morrow, czemu wy nie macie wolnych niedziel jak wszyscy inni? Niedziele – powiedział. – Oczywiście to nie jest sobota. Czemu miałaby to być sobota? Sobota była wczoraj. Słowo daję, że dziś jest niedziela, naprawdę. Co chce pani powiedzieć przez to, że straciła pani dzień? Ja go nie straciłem. Myślę, że z tym sprzedawaniem, to panią poniosło... Halo?

Warknął i odłożył słuchawkę.

Sprzedawcy telefoniczni! Powinno ich spotkać coś okropnego!

Nagle opadły go na chwilę wątpliwości. Dziś jest niedziela, nieprawdaż? Rzut oka na niedzielne gazety uspokoił go. Jeśli niedzielny “Times" mówi, że to niedziela, można mieć absolutną pewność, że zbadał dokładnie to zagadnienie. A sobota była przecież wczoraj. Oczywiście. Wczoraj była sobota, a on do końca życia nie zapomni tej soboty, jeśli tylko będzie pamiętał, czego ma nie zapomnieć.

Zorientowawszy się, że jest w kuchni, Newton postanowił zrobić śniadanie.

Poruszał się po kuchni tak cicho, jak tylko potrafił, aby nie robić zbyt wielkiego hałasu i nie obudzić reszty mieszkańców i przekonał się, że każdy dźwięk jest głośniejszy ponad oczekiwanie. Starożytna lodówka miała drzwi zamykające się z trzaskiem gromu. Kuchenny kran kapał jak skoczek pustynny po zażyciu środka moczopędnego, ale wył przy tym jak stary pies. I niczego nie można było znaleźć. Wreszcie, jak czyniła od zarania dziejów każda istota ludzka zmuszona do zrobienia sobie śniadania na własną rękę w cudzej kuchni, Newton musiał się zadowolić nie słodzoną czarną rozpuszczalną kawą[84] .

Na kuchennym stole znajdował się kawałek mniej więcej prostokątnej, oprawnej w skórę spalenizny. Zdołał tylko odczytać słowa: Pni e y aknazwęglonej okładce. Ileż może sprawić jeden dzień, pomyślał. Zmienia coś z podręcznika ostatecznego w brykiet do rożna.

Jak właściwie ją dostali? Przypominał sobie człowieka pachnącego dymem i noszącego nawet w ciemności okulary przeciwsłoneczne. I było coś jeszcze. Ludzie biegli... chłopcy na rowerach... nieprzyjemne brzęczenie... mała, niechlujna, gapiąca się twarz... Miał to wszystko w pamięci, niezupełnie zapomniane, ale zawsze wstrzymane na progu wspomnień, pamięć rzeczy, które się nie wydarzyły[85].

Siedział, wpatrując się w ścianę, póki stukanie do drzwi nie sprowadziło go z powrotem na ziemię.

W progu stał mały, elegancki człowieczek w czarnym płaszczu przeciwdeszczowym. Trzymał tekturowe pudełko i uśmiechał się radośnie do Newtona.

– Pan... – zajrzał do kartki w dłoni – Pulzifer?

– Pulsifer – poprawił Newton. – To syczące S.

– Doprawdy, gorąco przepraszam – oświadczył człowieczek. -Widziałem to tylko napisane. Eee. No, więc. Wydaje się, że to jest przeznaczone dla pana i dla pani Pulsifer.

Newton popatrzył na niego obojętnie.

– Pani Pulsifer nie istnieje – oświadczył chłodno. Człowiek zdjął melonik.

– Och, jakże mi przykro – powiedział.

– Chciałem powiedzieć, że... no, jest moja matka – dodał Newton. – Ale ona nie jest martwa, ona po prostu mieszka w Dorking. Nie jestem żonaty.

– To bardzo dziwne. List jest bardzo, eee, ścisły.

– Kim pan jest? – zapytał Newton. Miał na sobie tylko spodnie, a na progu było zimno.

Człowiek niezdarnie zabalansował pudełkiem i z wewnętrznej kieszeni wyłowił wizytówkę. Wręczył ją Newtonowi. Napisane tam było:

Giles Baddicombe Robey, Robey, Redfearn and Bychance

Radcowie Prawni

13 Demdyke Chambers,

PRESTON

– Tak? Czym mogę panu służyć? – spytał uprzejmie.

– Może mnie pan wpuścić do środka? – odparł Mr Baddicombe.

– Nie przynosi pan pozwu czy czegoś podobnego, prawda? – zapytał Newton. Wydarzenia poprzedniego wieczoru tkwiły w jego pamięci jak chmura nieustannie zmieniająca kształt, jeśli tylko pomyślał, że może sobie stworzyć wyraźny obraz wydarzeń, ale niejasno przypominał sobie, że psuł jakieś rzeczy i oczekiwał jakiejś formy zadośćuczynienia.

– Nie – rzekł Mr Baddicombe z lekką urazą. – Do takich rzeczy mamy odpowiednich ludzi.

Przecisnął się obok Newtona i postawił na stole pudełko.

– Prawdę powiedziawszy – powiedział – jesteśmy tym bardzo zainteresowani. Mister Bychance nieomal przybył tu osobiście, ale już niezbyt dobrze mu się podróżuje.

– Słuchaj pan – powiedział Newton. – Naprawdę nie mam najmniejszego pojęcia, o czym pan opowiada.

– To – rzekł Mr Baddicombe, podsuwając pudełko i rozpromieniając się jak Azirafal w chwili, gdy zamierzał popróbować sztuczki magicznej – należy do pana. Ktoś chciał, aby pan to posiadał. Instrukcje były bardzo ścisłe.

– Prezent? – zdziwił się Newton. Zerknął ostrożnie na oklejony taśmą karton, a potem zaczął szperać w szufladzie kuchennej w poszukiwaniu ostrego noża.

– Uważam, że raczej spadek – powiedział Mr Baddicombe. -Widzi pan, mamy to od trzystu lat. Przepraszam. Czy to z powodu tego, co powiedziałem? Powinienem był zamilczeć.

– Co to, u diabła, wszystko znaczy? – spytał Newton, ale jużzaczynał dostawać gęsiej skórki od rodzącego się podejrzenia. Wyssał skaleczenie.

– To zabawna historia... czy nie ma pan nic przeciwko temu, żebym usiadł...? I oczywiście, nie znam wszystkich szczegółów, ponieważ wstąpiłem do firmy ledwie piętnaście lat temu, ale...

Gdy pudełko zostało w niej przezornie złożone, była to bardzo mała firma prawnicza. Redfearn, Bychance i obaj Robeyowie, a cóż dopiero Sam Baddicombe, znajdowali się w dalekiej przyszłości. Borykający się z przeciwnościami losu pomocnik jurysty, który odebrał przesyłkę, z zaskoczeniem stwierdził, że na wierzchu pudełka znajduje się przywiązany szpagatem list zaadresowany do niego.

Zawierał pewne instrukcje oraz pięć interesujących faktów z historii najbliższego dziesięciolecia, które, jeśli zostaną dobrze wykorzystane przez bystrego młodzieńca, zapewnią mu dość funduszów na rozpoczęcie bardzo pomyślnej kariery prawniczej.

Miał tylko zapewnić, żeby pudełko było starannie strzeżone przez ponad trzysta lat, a wówczas przesłane pod pewien adres...

– ...choć oczywiście firma zmieniła wielokrotnie właścicieli w ciągu wieków – powiedział Mr Baddicombe. – Ale pudełko zawsze pozostawało niejako częścią jej inwentarza.

– Wcale nie wiedziałem, że w siedemnastym wieku produkowano Pokarm Dla Niemowląt Heinza.

– To tylko po to, aby w samochodzie nie doznało uszkodzeń – wytłumaczył Mr Baddicombe.

– I nigdy nikt go nie otwierał przez te wszystkie lata? – zapytał Newton.

– Dwukrotnie, o ile mi wiadomo – odrzekł Baddicombe. -W tysiąc siedemset pięćdziesiątym siódmym roku George Cranby oraz w tysiąc dziewięćset dwudziestym ósmym Arthur Bychance, ojciec obecnego pana Bychance. – Odkaszlnął. – Najwidoczniej pan Cranby znalazł list...

– ...zaadresowany do niego – uzupełnił Newton. Baddicombe wyprostował się nagle.

– Absolutna prawda. Jak pan to odgadł?

– Myślę, że rozpoznaję pewien styl – odparł ponuro Newton. -Co się z nimi stało?

– Czy pan już o tym słyszał? – zapytał podejrzliwie Mr Baddicombe.

– Nie w związku z nimi. Nie zostali wysadzeni w powietrze, co?

– Nooo... Pan Cranby doznał ataku serca, tak się przynajmniej uważa. A pan Bychance, o ile mi wiadomo, zbladł jak ściana i włożył list z powrotem do koperty, i wydał bardzo surowe polecenie, by za jego życia pudełka nie otwierano. Zapowiedział, że ktokolwiek je otworzy, zostanie wyrzucony z pracy bez referencji.

– Okrutna groźba – rzekł sarkastycznie Newton.

– Taka była w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku. Zresztą te listy znajdują się w pudełku. Newton rozpakował karton. Wewnątrz znajdowała się okuta żelazem skrzyneczka, bez zamka.

– Proszę nie przerywać, niech pan to otworzy – powiedział podnieconym tonem Mr Baddicombe. – Muszę przyznać, że bardzo bym chciał dowiedzieć się, co jest tam w środku. W biurze porobiliśmy zakłady na ten temat...

– Coś panu powiem – rzekł wspaniałomyślnie Newton. – Zaparzę nam kawę, a pan może otworzyć skrzynkę.

– Ja? Czy to będzie w porządku?

– Nie wiem, czemuż by nie? – Newton przyjrzał się rondlom wiszącym nad kuchnią. Jeden miał wielkość odpowiednią do jego zamiarów. – Dalej – powiedział. – Śmiało. Nie mam nic przeciwko temu. Mogę uznać pana za... za pełnomocnika, czy coś w tym rodzaju.

Mr Baddicombe zdjął palto.

– Dobrze – oświadczył, zacierając ręce. – Ponieważ tak to pan ujmuje... będę miał o czym opowiadać wnukom.

Newton ujął rondel i ostrożnie położył dłoń na klamce.

– Mam nadzieję – powiedział.

– Uwaga!

Newton usłyszał ciche skrzypnięcie.

– Co pan tam widzi? – zapytał.

– Są dwa otwarte listy... o, i jeszcze trzeci... zaadresowany do...

Newton usłyszał, jak chrupnęła przełamywana woskowa pieczęć i coś brzęknęło na stole. A potem głośny wdech, łoskot padającego krzesła, tupot nóg biegnących przez hol, trzaśniecie drzwi i wreszcie głos zapalanego silnika samochodowego i warkot wozu odjeżdżającego dróżką w najwyższym pośpiechu.

Newton zdjął garnek z głowy i wyszedł zza drzwi.

Podniósł list i nie było dla niego stuprocentowym zaskoczeniem gdy okazało się, że zaadresowany jest do pana G. Baddicombe'a. Rozłożył go. List brzmiał:

Otóż y Floren, iurysto; a teraz byeży szybko, ieśli zaś nie, Świat dowie się Prawdy o tobie i o Paniey Spiddon, brance Machiny Piszącey.

Newton przejrzał pozostałe listy. Na trzeszczącym papierze zaadresowanym do George'a Cranby'ego napisano:

Cofniy twą złodzieyską Rękę, Magister Cranby. Pomnę dobrze, żeś oszwabił Wdowę Plashkin na zeszły Śwyęty Michał, ty stary, chudy Porywaczu Pasztetów.

Newton zadumał się, kto to jest porywacz pasztetów. Mógłby się założyć, że nie ma to nic wspólnego ze sztuką kulinarną. Ten, który czekał na wścibskiego Bychance'a, zawiadamiał:

Porzuciłeś ich, ty Tchórzu. Odłóż ten List do sepetu, inaczey Świat pozna prawdę o Zdarzeniach Siódmego Junia, Tysiąc Dziewięćset i Sze snastego.

Pod listami znajdował się rękopis. Newton wpatrzył się weń. – Co to takiego? – zapytała Anathema.

Zakręcił się w miejscu. Stała oparta o framugę drzwi jak wcielenie ponętnego zaspania.

Newton wycofał się w stronę stołu.

– Och, nic takiego. Mylny adres. Nic. Zwyczajne, stare pudełko. Reklamy.

– W niedzielę? – zapytała, odsuwając go na bok. Wzruszył ramionami, widząc jak Anathema bierze w dłonie pożółkły manuskrypt i wydobywa go ze skrzynki.

Dalsze przistoyne i akuratne profecye Agnes Nutter —odczytywała powoli – tyczące świata, który ma nadejść; tak trwa opowieść! O,mój...

Położyła rękopis z szacunkiem na stole i miała sięgnąć po pierwszą stronicę.

Newton łagodnym ruchem położył dłonie na jej dłoniach.

– Pomyśl o tym tak – powiedział spokojnie. – Czy chcesz być przez resztę życia tylko potomkiem?

Podniosła głowę. Ich spojrzenia spotkały się.

* * *

Była niedziela, pierwszy dzień odpoczynku świata, około godziny jedenastej trzydzieści.

St. James Park był w miarę pusty. Kaczki, specjalistki realpo-litik rozpatrywanej z punktu widzenia chleba, winę przypisały zmniejszeniu napięcia międzynarodowego. Istotnie napięcie międzynarodowe zmniejszyło się, ale masa ludzi znalazła się w biurach, próbując dowiedzieć się, gdzie zniknęła Atlantyda wraz ze znajdującymi się na niej trzema delegacjami badawczymi oraz próbując wykryć, co się wczoraj stało ze wszystkimi komputerami.

Park był pusty, jeśli nie liczyć agenta MI 9, starającego się zwerbować kogoś, kto ku obopólnemu zakłopotaniu okazał się również członkiem MI 9 oraz wysokiego mężczyzny karmiącego kaczki. I byli też Crowley z Azirafalem. Ramię w ramię spacerowali po trawniku.

– Tutaj tak samo – powiedział Azirafal. – Sklep jest na swoim miejscu. Nawet jednej plamki sadzy.

– Uważam, że nie można po prostu zrobić starego bentleya – oświadczył Crowley. – Nie można uzyskać właściwej patyny. Ale

był, naturalnej wielkości. Wprost na ulicy. Nie sposób znaleźć różnicy.

– No, ja mogę znaleźć różnicę – rzekł Azirafal. – Nie miałem na składzie książek o tytułach takich, jak: “Biggłes leci na Marsa", ,Jack Cade bohater granicy" albo “101 rzeczy jakie może zrobić chłopiec" czy “Krwawe Psy z Morza Trupich Czaszek".

– Ojej, przykro mi – powiedział Crowley, który wiedział, jak wysoko Azirafal ceni swoją kolekcję.

– Niech ci nie będzie – odparł uszczęśliwiony Azirafal. – To wszystko pierwsze wydania prosto z drukarni i zajrzałem na ich temat do “Cennika antykwarycznego" Skindle'a. Uważam, że wyrażenie używane w takich wypadkach brzmi: Fiuuuu!

– Myślałem, że on przywraca poprzedni stan świata – oświadczył Crowley.

– Tak – potwierdził Azirafal. – Mniej więcej. Najlepiej jak umie. Ale on ma także poczucie humoru. Crowley zerknął na niego z ukosa.

– Twoi skontaktowali się? – zapytał.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю